Rozdział 43
Jestem pewny, że ma pchły. Całą masę pcheł. No bo gdyby tak nie było, to by co chwilę się nie drapał w każdym możliwym miejscu i gdzie popadnie. Godzinami potrafi sobie obgryzać łapę pod moim biurkiem w pracy. Nie wspominając już, że potrafi mnie obudzić tym w środku nocy. Powinienem go wykopać z łóżka jak miałem okazję.
I na co mi był ten kundel, myślałem siłując się z nim na korytarzu. Za Chiny nie chciał mi dobrowolnie wejść do łazienki.
Jak nie po dobroci to siłą.
Dzwoniłem nawet do weterynarza, który kazał mi obejrzeć całego tego kundla. Cały wieczór przesiedziałem nad tym śmierdzielem i sprawdzałem stan jego skóry pod sierścią, co na marginesie uznał za darmowy masaż i leżał na plecach z wywieszonym jęzorem, a jak go chciałem przewrócić na brzuch to na mnie warczał.
Jednak nic. To muszą być pchły.
Nie wiem gdzie mógł je złapać. Może od innych kundli na komisariacie.
Ostatecznie skończyło się na tym, że kupiłem horrendalnie drogi szampon dla psów na pchły. Jego wartość była równowartością wszystkich moich kosmetyków, golarek, gaci i wszystkiego, co możliwe znajdującego się w łazience.
Ja zbankrutuję, pomyślałem biorąc psa na ręce po tym jak straciłem cierpliwość po walce z nim na korytarzu.
Jęknął w proteście i polizał mnie błagalnie po policzku.
— Mowy nie ma kundlu — warknąłem wściekły i włożyłem go do wanny.
Nie wspominając jeszcze, że sam weterynarz mnie skasował po konsultacji telefonicznej. Chyba normalnie tego nie robią, ale on jest jakimś tam specjalistą i jest weterynarzem psów policyjnych. Dla świętego spokoju nie zmieniłem Zeusowi weterynarza, ale po cenach jakie tamten ma, chyba to zrobię.
Nawet to marne dofinansowanie, jakie daje mi inspektor nic mi nie pomaga.
Od razu odkręciłem wodę i wylałem na niego pół butelki szamponu. Rany, dlaczego ten pies ma tyle sierści. Zapiszczał w proteście i chciał zwiać, ale go złapałem i zacząłem go bezlitośnie szorować. Wystarczyło parę sekund bym i ja był cały mokry.
Zakląłem siarczyście, wyklinając psa, siebie i cały boży świat.
— Ty myjesz psa czy on ciebie?
Z irytacją spojrzałem na blondyna siedzącego na ziemi obok zamkniętych drzwi. Odłożył na bok dokumenty, które wypełniał i obserwował moje zmagania z czystym, złośliwym rozbawieniem. Ciekawe jakby on wyglądał w takiej sytuacji. Jestem pewny, że jego idealnie ułożone włosy, nie byłyby już takie perfekcyjne.
Że też musiał tu za mną przyleźć.
Zacisnąłem jednak mocniej szczękę by mu się nie odgryźć. Bądź co bądź, był tu dla mnie by mi pomóc. A mógł przecież mnie olać i wszystkie te dokumenty zostawić mi, bym w końcu strzelił sobie w łeb i wszyscy by mieli spokój. A zwłaszcza on ode mnie.
Nie sądziłem, że wróci do pracy tak szybko. A przecież nadal miał unieruchomioną lewą rękę. Jednak kiedy go zobaczyłem, poczułem taką ulgę jakbym zobaczył co najmniej strażaka w płonącym domu, w którym się znajdowałem. Poniekąd właśnie tak było.
— Przykro mi inspektorze — mówiłem najspokojniej jak potrafiłem do Brzozy. — Nikt nie ma dostępu do Michała. Jest teraz w programie ochrony świadków, właśnie wywożą go do innego miasta.
— Jest cennym informatorem nie tylko dla twojej sprawy detektywie, ale i dla mojej. Chcę z nim porozmawiać.
Sapnąłem ze złości, ale nie dałem się sprowokować i nie zacząłem na niego wrzeszczeć. Od dobrych dziesięciu minut próbowałem mu wytłumaczyć, że nie może się spotkać i przesłuchać dzieciaka. Ma dłuższy staż w policji, powinien zrozumieć procedury. A przede wszystkim powinien pomyśleć o bezpieczeństwu chłopaka. Przecież jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, wszyscy na komisariacie o tym wiedzieli. A i mgliste plotki zaczęły przeciekać do mediów. To wszystko było niepokojące.
Nie ufałem nikomu na komisariacie. Nawet inspektorowi Brzozie.
— Przekaże panu nagrania z przesłuchania — zacząłem dyplomatycznie, ale do niego nie docierało coś takiego jak odmowa.
Facet był zwyczajnie namolny i zdesperowany.
Właśnie szedłem do biura z nowym pudłem dokumentów, kiedy na korytarzu dorwał mnie inspektor. Ręce mi zaczynały drętwieć i humor coraz bardziej się psuł. A wścibska pani Basia przysłuchująca się nam skwapliwie, w ogóle nie pomagała.
Kiedy już poważnie rozważałem wyskoczenie przez okno, wtedy właśnie na komisariat przyszedł Aleksander.
Na początku myślałem, że mam omamy. Miał chyba jeszcze dwa tygodnie wolnego, które nawet mógł przedłużyć gdyby dogadał się z lekarzem.
Od naszego ostatniego spotkania, to jest przesłuchanie Michała, minęły trzy dni i byłem pewny że prędko nie wróci. Zwłaszcza, że otwarcie nabijał się z mojego problemu z ogarnięciem dokumentów.
Byłem pewny, że dla samego dopieczenia mi, szybko nie wróci. A tu proszę. Wchodził jak gdyby nigdy nic, jak zawsze perfekcyjny i sztywny. Szedł prawie jak żołnierz. Ciekawe czy był w wojsku?
— Aleks! — wrzasnąłem szczęśliwy, kiedy dotarło do mnie, że to jednak on. Nikt nie ma tak parszywego spojrzenia jak na mnie patrzy. — Alek! Oluś! — wrzeszczałem szczęśliwy odrzucając na bok karton dokumentów i ruszyłem w jego stronę z szeroko rozwartymi ramionami. — Słońce ty moje!
Zatrzymał się i cofnął z miną oznaczającą obrzydzenie i gdybym szybko go nie dorwał, pewnie bym mi zwiał. Objąłem go mocno i naparłem na niego całym moim ciężarem. Był podobnej budowy co ja więc nie zrobiło to na nim większego wrażenia, ale...
— Złaź ze mnie Cesarski! — wrzasnął wściekły. Ale ja miałem to gdzieś.
— Jezus Maria, Bóg naprawdę istnieje. Zesłał mi zbawiciela...
— Cesarski śmierdzisz fajkami!
— Moje życie znów ma sens — mówiłem teatralnie. — Nie zostanę zamordowany przez jebane kartki!
— CESARSKI!
Zrobiliśmy śmieszną scenę. Zdawałem sobie sprawę jak dziwnie i karykaturalnie wyglądamy. Ale miałem to gdzieś. Byłem szczęśliwy, że wrócił do pracy i nie muszę odwalać jego biurowej roboty. Chyba nigdy nie zgodzę się na awans. Wolę zostać detektywem już do końca mojego życia.
Ostatecznie moja namolność i siedzenie mu na głowie, czasem dosłownie, poskutkowała tym, że zgodził mi się pomóc i ogarnąć te dokumenty. Dlatego po pracy znów wylądował u mnie w mieszkaniu, z kilkoma kartonami dokumentów.
Już chyba setny raz, w tym dniu, dziękowałem Bogu, że mój przełożony jest pedantem. Wypełniał wszystko starannie i szybko.
Dobrze, że nie wiedział, że pani Basia zrobiła nam zdjęcie. By chyba by mnie zabił.
— Gdzie twoja współlokatorka? — Z moich myśli wyrwał mnie jego głos.
Spojrzałem na niego, przytrzymując Zeusa za kark.
— Jakoś się tak zdarza, że cały czas się mijacie. Ma nowego chłopaka. Rzadko tu teraz jest... — odpowiedziałem, ale zanim skończyłem ostatnie słowo Zeus postanowił się otrząsnąć z wody.
Jęknąłem, kiedy cała woda poleciała na mnie i na płytki. Byłem jeszcze bardziej mokry. Do tego wszystkiego cuchnąłem tym kundlem. Sam będę potrzebował prysznica.
Zerknąłem z wyrzutem w stronę drzwi gdzie dobiegł mnie rozbawione prychnięcie.
O nie to było za wiele. Puściłem Zeusa, który od razu skorzystał z okazji i wyskoczył z wanny. Stanął między mną a Aleksem i znów się otrząsnął.
— Cholera!
Tym razem to on krzyknął zasłaniając się kartkami.
Zarechotałem na jego reakcję i zacząłem wycierać kundla ręcznikiem. To mu się podobało. Nawet przysunął bliżej mnie swój tyłek.
— Zaraz będziesz sam męczył się z tymi dokumentami — wysyczał w moją stronę wściekły.
Ojej, pomyślałem patrząc na niego wesoło, włosy mu się zepsuły.
— I tak zrobiliśmy ponad połowę. Mogę spać spokojnie.
— Chyba chciałeś powiedzieć że ja zrobiłem ponad połowę. Ty jedynie jęczałeś mi nad uchem i proponowałeś kawę co pięć minut.
Zmarszczyłem brwi przestając wycierać Zeusa, na co usłyszałem szczeknięcie w proteście.
— Jestem pewny, że wypełniłem trzy dokumenty... — mruknąłem w zamyśleniu.
— Trzy! — prychnął z pogardą i wyszedł wściekły z łazienki.
Uśmiechnąłem się złośliwe widząc jak znika za drzwiami salonu.
— Idź go jeszcze pomęcz — powiedziałem do Zeusa, klepiąc go bo tyłku.
Pies, jakby doskonale zrozumiał co powiedziałem pobiegł za Aleksem ślizgając się na panelach. Chyba niedokładnie go wytarłem.
Sam wstałem po chwili, poszedłem po świeże ubrania, a stare wrzuciłem do pralki razem z ręcznikiem.
Śmierdziałem psem, ale stwierdziłem, że bardziej to będzie przeszkadzać Aleksowi niż mi więc ubrałem się i z złośliwym uśmiechem pojawiłem się w salonie.
Od razu uderzyło mnie, że coś jest nie tak.
Aleks wisiał nad moją komórką jakby zastanawiał się co zrobić. Widziałem, że wibruje. Zmarszczyłem brwi. W ogóle, atmosfera była jakaś ciężka.
— Co robisz?
Aż podskoczył słysząc mnie. Spojrzał na mnie szybko a następnie na komórkę. Zaciekawiony jego zachowaniem sam podszedłem i spojrzałem na swój wyświetlacz.
To Wiktoria dzwoniła, a zaraz wysłała SMS. W powiadomieniu zdołałem przeczytać, że zaprasza mnie do siebie jutro wieczorem.
Chciałem sięgnąć po komórkę i przeczytać resztę wiadomości, ale Aleksander był szybszy. Chwycił urządzenie i odskoczył ode mnie.
— Nie pamiętasz co powiedział młody Tyna? — wysyczał w moją stronę. — Ona jest po stronie Absoluta. Jest niebezpieczna.
Poczułem jak coś mnie ściska ze złości w pierwsi.
— Doskonale słyszałem — syknąłem. — Dlatego oddaj mi komórkę.
Wystawiłem rękę w jego stronę, ale on ani myślał oddać mi komórkę.
— Czy ty jesteś poważny!? — krzyknąłem w moją stronę, a oczy mu pociemniały. — Jest niebezpieczna! Chce cię zabić! Trzeba znaleźć dowody i ją przesłuchać...
— Dlatego oddaj mi, do kurwy nędzy, komórkę! — wrzasnąłem tracą panowanie nad sobą. — Kim ty niby jesteś, żeby mi mówić co mam robić! Nie jesteś moją matką. Nie będziesz mi mówił co mam robić. Co jest dobry a co złe. Sam wiem najlepiej!
Widziałem jak się najeżył na moje słowa. Byłem pewny, że przygotowuję się na atak słowny i wykład.
Ale wtedy, kiedy rzucił moją komórkę na wyspę kuchenną i wyszedł z salonu, zobaczyłem w jego oczach urazę. Może byłem trochę za ostry?
Chwile później usłyszałem trzask frontowych drzwi.
Zostałem sam. Z komórką w dłoni, spłoszonym Zeusem i rodzącymi się w mojej piersi wyrzutami sumienia.
Aleksander nie był nikim. Był moim przyjacielem, którego od dawna mi brakowało. Ale nie zamierzałem przeprosić. Trzeba doprowadzić do końca to co zacząłem.
Dlatego tłamsząc negatywne uczucia do samego siebie, wybrałem numer pani doktor.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top