Rozdział 4



Biuro było puste. Byłem w nim sam i jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Całe przedpołudnie spędziłem na rozmowie z Antoniną, która okazała się bardzo pomocna, jeśli chodzi o informacje o nowym miejscu. Zarazem dowiedziałem się, że jest samotną matką z dwójką dzieciaków.

Mrugnąłem tylko żartobliwie, kiedy ze zmieszaniem powiedziała, że wyskoczy trochę wcześniej niż kończy się jej zmiana, bo musi odebrać swojego syna z przedszkola. Nie miałem nic przeciwko, to nie ja jestem tu szefem. Domyśliłem się też, że taka akcja nie była pierwszą, jednorazową, więc wychodzi że ten sztywniak na to pozwala.

Teraz zrozumiałem, dlaczego odwróciła wzrok kiedy komisarz rzucił, że trzeba gdzieś jechać. 

Tak więc od południa byłem sam. Kto by się spodziewał, że będę miał taką samowolkę już pierwszego dnia. Dzięki takiemu rozwoju wydarzeń, szybko odkryłem ekspres do kawy i palarnię.

Po szybkim papierosie na tyłach budynku, dorwałem się do ekspresu. Nie miałem własnego kubka, więc pożyczyłem sobie jeden stojący obok. Miałem nadzieję, że nikt nie będzie miał nic przeciwko. Zresztą, zawsze znajdę jakieś ckliwie i sensowne wyjaśnienie na używanie czyiś rzeczy. 

Właśnie wyłączałem maszynę, kiedy drzwi trzasnęły.

Spojrzałem z podniesioną brwią na komisarza i Ryszarda. Weszli bardzo gwałtownie, a Ryszard wyglądał na zmieszanego, natomiast komisarz wyglądał na zdenerwowanego. Był dziwnie napięty i najeżony, jakby coś nie szło po jego myśli. 

Całkiem fascynujący obrazek, który podniósł moją wewnętrzną ciekawość do maksimum. 

– Morderstwo? – zapytałem Ryszarda, kiedy stanął niedaleko.

– Gorzej – mruknął cicho, zerkając na komisarza, który nerwowo układał jakiś kartki na swoim biurku. – Martwy kot na klatce. To już trzeci raz w tym samym miejscu.

Skrzywiłem się. Byłem kiedyś świadkiem takiej sprawy. Niektóre dzieciaki są bardziej bezduszne, niż dorośli.

Ale pytanie, dlaczego kryminalni zostali wysłani na taką chujową interwencję? Może tutaj w Szczecinie tym się właśnie zajmujemy? Martwymi kotami na klatce...

– Wiecie kto... – zaczął, chcąc pociągnąć temat, ale nie było mi to dane. 

– Panie Cesarski – przerwał mi niespodziewanie komisarz. – Ma pan dziś dwunastkę?

Zaskoczony spojrzałem na niego i zmarszczyłem brwi. Nie miałem pojęcia czy mam dwunastogodzinną zmianę.

Wzruszyłem jedynie ramionami. Nikt mi nic nie powiedział. Właściwie oczekiwałem, że będę tu siedział aż ktoś nie powie że mam spieprzać. 

Pokiwał głową, wzdychając. Spojrzał na swoje biurka, a następnie na mnie. Dłużej zatrzymując wzrok na tatuażach.

Wiedziałem, co myśli. Napiłem się kawy, by ukryć kpiący uśmiech.

– Panie Cesarski, potowarzyszy mi pan dziś – powiedział z surowym spojrzeniem.

Ostatnio taki sam wzrok widziałem u mojej nauczycielki z chemii w liceum.

– To... – zaczął niepewnie Ryszard.

– Pewnie – odparłem natychmiast.

Lubiłem pracę w terenie.

– Pan Kowal ma rację, jeśli akcja się przedłuży w zbyt dużych godzinach, nie płacą nadgodzin.

Wzruszyłem ramionami, w ogóle nieporuszony tą informacją. Takie były realia. Kiedyś zrobiłem tyle nadgodzin, że sam się w nich pogubiłem i kadrowa nie zapłaciła mi prawie nic za dodatkowe siedzenie w robocie. 

Takie życie. A dla takiego niechlujnego gościa jak ja, to tym bardziej jest słabo. 

Ile pieniędzy mi przepłynęło między palcami, bo zapomniałem wpisać nadgodzin w książce z nadgodzinami. 

– W Warszawie też nie płacili – powiedziałem tylko.

Myślą, że Warszawa jest jakaś lepsza jeśli jest stolicą? Tam dopiero kombinują, by ci dużo nie płacić. 

– W porządku, ma pan broń i odznakę? – zapytał, a kiedy przytaknąłem zwrócił się do Kowala. – Możesz wracać do domu. Dziękuję za dziś.

Wyszliśmy pierwsi i pokierowaliśmy się w stronę parkingu służbowego.

– Przy okazji, to był mój kubek?

Nie odpowiedziałem, odwracając rozbawiony wzrok. A więc trafiłem na jego kubek. Szczerze powiedziawszy myślałem, że zrobi z tego powodu scenę, bo wygląda mi na pedanta, nielubiącego, gdy ktoś dotyka jego rzeczy. Jednak on nie poruszył tego tematu głębiej.

Szczerze powiedziawszy, byłem zadowolony z obrotu spraw. Wyjście w teren było o wiele lepsze, niż siedzenie przy biurku. Przy okazji mogłem sprawdzić, jak pracuje szczecińska policja i jakim partnerem jest komisarz.

– O co chodzi? – zapytałem w końcu, majstrując przy kaburze.

– W samochodzie – uciął oschłe.

Nie zamierzałem się dopytywać. Zwłaszcza, że nie mogłem sobie poradzić z przypięciem nowej broni do paska. Moja stara była wysłużona i traktowałem ją jak trzecią dłoń, ta teraz była obca. Będę potrzebował dużo czasu, by przyzwyczaić cię do nowej kabury na biodrze. To trochę jak z telefonem. Na początku jest ci ciężko, przedmiot wydaje ci się taki obcy, tak jakby wcale nie należał do ciebie.

Zbiegliśmy po schodach i wyszliśmy na tyły budynku, gdzie znajdował się parking z radiowozami. Skierowaliśmy się w stronę czarnego BMW, który wyróżniał się na tle jasnych, policyjnych samochodów.

– Służbowy?

– Tak.

– Nie należy przypadkiem do drogówki? – zagadnąłem, wiedząc doskonale jakie samochody nieoznakowane są wybierane dla policjantów z drogówki. 

– Już nie. 

Ciekawe co zrobił, by namówić do tego inspektora. Mi w starej pracy starej cliówki podarowanej z Wordu nie chcieli dać na stan. 

Wspaniały z niego rozmówca, sarknąłem w myślach, wsiadając na miejsce pasażera. Mógłby to jakoś rozwinąć. Byłem w końcu ciekawy tego wszystkiego, a on dużo informacji nie dawał. 

Samochód w środku był bardzo czysty. Niezdrowo czysty, jak na mój gust. Zmarszczyłem nos, czując jakiś kwiatowy zapach. Czyżby jego żona tu interweniowała?

– Palisz? – zapytał, wycofując auto. Czyżby wyczuł?

Również się obróciłem. To nawyk, zazwyczaj to ja prowadziłem, co bardzo lubiłem.

– Tak – odpowiedziałem, obserwując prawą stronę. Jeden irytujący policjant przebiegł bardzo blisko nas.

Sapnąłem z irytacją.

Szal po wyjechaniu na ulice, pochylił się w moją stronę i nie spuszczając oczu z drogi, wyjął z schowka paczkę gum do żucia i mi je podał.

– Nie tolerujesz? – parsknąłem szyderczo, ale chwyciłem paczkę.

– Nie.

– To mamy problem – powiedziałem złośliwie, wrzucając sobie dwie do buzi.

Nie zareagował.

– Od zeszłego tygodnia dostaliśmy już trzy zgłoszenia z martwymi kotami. W tym samym miejscy i przez tą samą kobietę. – Postanowił zmienić temat.

– Dzieciaki zabijają staruszce koty? – podsunąłem.

Widziałem jak zaciska usta. Szykowało się coś grubego.

– To nie zwykłe zakatowane koty. Wszystkie zostały zadźgane i zawieszone nad drzwiami na własnych flakach. – Nie mogłem powstrzymać gwizdu. – Poza tym, to nie koty kobiety. Zwykłe dachowce.

– Macie podejrzanego?

– Podejrzewamy dwunastolatka z naprzeciwka, wszyscy sąsiedzi go podejrzewają. Jedna kobieta podobno go widziała, jak biega po korytarzu w czasie pojawienia się zwłok.

– Nie macie dowodu – podsumowałem. – I do tego to nielat. 

Kiwnął głową, wrzucając kierunkowskaz. Jak mogłem się spodziewać, prowadził aż niezdrowo zgodnie z przepisami. Przy okazji przepuszczał też wszystkie babcie na pasach.

– Tak, ale nie w tym problem.

Z zainteresowaniem spojrzałem na blondyna. Coś intrygującego wyczułem w jego głosie.

– Próbowaliśmy rozmawiać z tym chłopcem i jego ojcem, ale... – Tu na chwilę zamilkł. – Kazali nam się oddalić.

Wybuchłem śmiechem, nie mogąc uwierzyć, że tak to określił.

– Ładne określenie. Doskonale wiem co mówią ludzie, kiedy „każą nam się oddalić". Jesteś z średniowiecza?

– Kontynuując – warknął z irytacją. – Nie byli przykładnymi obywatelami, ale nie zająłbym się tym, gdyby... Gdyby sąsiadka z góry nie powiedziała, że matka tego chłopca nagle zniknęła.

Zmarszczyłem brwi.

– Może uciekła?

– Może.

Patrzyłem na niego. Wcale nie uważał, że uciekła. Widziałem jego ściągnięte rysy twarzy. Nie, on wyczuł prawdziwie poważną sprawę.

Coś tu naprawdę musiało śmierdzieć. A ja podzieliłem jego zainteresowanie sprawą.

W końcu, kiedy przepuściliśmy wszystkie babcie na pasach w tym Szczecinie, wjechaliśmy na nieciekawie wyglądające osiedle. W takim miejscu musi stać się coś złego.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top