Rozdział 27
Siedziałem w kuchni delektując się kawą.
Cisza, spokój, brak Alicji.
W całym mieszkaniu jedynym dźwiękiem był szelest kartek książki, którą właśnie czytałem. Przez pracę nie często mam czas czy w ogóle siłę na czytanie. Ale ten poranek był wyjątkowy. Czułem się spokojny i zrelaksowany.
Może przez wczorajszą randkę?
Jednak szczytem mojego szczęścia było to, że Alicja jeszcze nie wróciła do mieszkania. Nikt mi nie wrzeszczał o zwolnienie łazienki, nie przypalił nic w kuchni i nie zaczął krzyczeć.
No po prostu niebo.
— WŁAŚNIE PRZEGAPIŁEŚ SZANSĘ NA UJRZENIE MOJEJ KOLEKCJI FIKUŚNEJ BIELIZNY — wrzasnął ktoś na korytarzu, przez co wylałem trochę kawy na książkę.
Doskonale wiedziałem do kogo należy ten głos. I nie myliłem się. Chwilę później do domu wparowała Alicja. Była zarumieniona, zdyszana i wściekła.
Spojrzała na mnie błyszczącymi od złości oczami.
W takich momentach żałowałem, że mieszkam z rozchwianą emocjonalnie studentką. A busz roztrzepanych blond loków nasuwał na myśl tylko jedno.
— To mi przypomina, że musimy kupić nowy mop...
— Przygotuj się dziś wieczorem! — wrzasnęła kompletnie ignorując mój komentarz. Może to i lepiej. — Wino, ciastka i Bridget Jones. Będziesz moją przyjaciółką!
Zaraz po tym rozkazie zabunkrowała się w łazience.
Westchnąłem, odkładając czarny kubek i książkę na kuchenkę. Czasami mam wrażenie, że ta wariatka traktuje mnie jak swojego zwierzaka. W sumie nie wiem jak określić naszą relację. Doczepiła się do mnie od pierwszego dnia i zachowuje się jakbyśmy się znali od zawsze. Wiem chyba o niej więcej niż jej przyjaciółka Sandra, która na marginesie zapomina języka w gębie jak mnie widzi.
Dziwak przyciąga dziwaka. Swój do swego, jak to mój ojciec mawiał.
W sumie i tak zaraz miał się zjawić Aleksander, powinienem już powoli wychodzić.
Chciałem mu dać trochę postać na parkingu na złość za wczorajszy dzień, dlatego nie spieszyłem się przesadnie.
To były pierwsze chłodne dni w październiku. W końcu zbliżała się prawdziwa jesień. Dlatego postanowiłem ubrać się trochę cieplej, niż zazwyczaj.
Dopiero, kiedy zacząłem ubierać buty, Alicja w końcu wyszła z łazienki. Wyglądała tak żałośnie, że nawet mnie chwyciła litość do tej marnie wyglądającej dziewczyny. W tym momencie wyglądała na taką kruchą, w za dużych dresach i z brakiem makijażu. Wyglądała na chorą. Jak inny człowiek. Jezu, makijaż jest straszny. Nie poznałbym jej na ulicy.
— Kupić ci coś w drodze do domu? — zapytałem głównie kierowany litością do tej nieszczęsnej dziewczyny.
— Pewnie. — Nagle się rozpromieniła, na co zgłupiałem. — Wyślę ci sms z listą słodyczy. Miłego dnia Apiś. — I zniknęła w swoim pokoju.
Chyba nigdy nie nadążę nad wahaniami nastrojów u kobiet.
Czekaj, pomyślałem, jak ona mnie nazwała?
Z domu wyszedłem trochę ogłupiały. Że też się jeszcze nie przyzwyczaiłem.
Wychodząc z klatki, przeklinałem swoje skąpstwo. Mogłem przecież wynająć sobie mieszkanie, kawalerkę, cokolwiek własnego. Stać mnie było na to. Ale nie, ja jak zwykle szukam najlepszej opcji zaoszczędzenia. Sam sobie plułem w brodę za ten okropny nawyk.
I teraz wylądowałem z emocjonalnie niestabilną studentką.
Aleksander miał na mnie czekać przy galerii tam gdzie zawsze. Powolnym krokiem szedłem w tamtym kierunku i praktycznie już z daleka widziałem czarne auto Aleksandra. Nie dojrzałem go w aucie, ale byłem pewny, że tam jest i stuka swoimi długimi zimnymi palcami o kierownicę z niecierpliwością. Pewnie znów na mnie nakrzyczy.
Na samo wspomnienie jego wściekłej miny uśmiech wkradł mi się na usta. Sam nie rozumiałem czemu robienie mu na złość i obserwowanie jego złości daje mi taką satysfakcję.
Stanąłem przed pasami czekając na zielone światło. Włożyłem ręce do kieszeni spodni. Naprawdę było chłodno.
Z nudów zacząłem się rozglądać i prawie natychmiast ktoś przyciągnąłem mój wzrok.
Dzieciak o jasnych włosach. Wychylający się zza tłum przechodniów po przeciwnej stronie ulicy, patrzący na czarny samochód Aleksandra.
Michał Tyna.
Niewiele myślałem. Właściwie w ogóle nie myślałem. Puściłem się biegiem wzdłuż ronda, omal niepotrącony przez samochody i tramwaj.
Zrobiłem niemałe zamieszanie. Jakieś dwa auta próbujące mnie ominąć zderzyły się ze sobą, tworząc małą stłuczkę. Nie było szans by chłopiec nie zwrócił na mnie uwagi. Sam zaczął uciekać.
Czy ja kiedykolwiek mogę użyć mózgu zanim zadziałam?
— CESARSKI!
Teraz to już na pewno dostanę od niego wpierdol.
Próbowałem omijać przechodniów, choć trochę potrącałem zszokowanych ludzi. Dzieciak jednak popychał wszystko co się ruszało.
Pokierował mnie do pustego o tej godzinie parku. Dzięki temu, że droga była pusta i prosta, zdołałem w końcu chwycić chłopaka. Nie szarpał się przerażony tylko patrzył na mnie oczami dziecka.
— Spokojnie — powiedziałem łagodnym głosem. — Porozmawiajmy. Nie musisz się bać...
Kurwa, przecież to był dzieciak. Przestraszony bachor. Cokolwiek zrobił, trzeba dać mu bezpieczeństwo.
Chłopak spojrzał gdzieś za mnie, a jego twarz wykrzywiła się jeszcze większą rozpaczą.
— NIE! — wrzasnął.
Nie zdążyłem jakkolwiek zareagować, bo ktoś od tyłu przyłożył mi w głowę czymś twardym. Jak długi poleciałem na ziemię tracąc przytomność.
Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że zabiję te bachory, a zwłaszcza jego wspólnika, o którym kompletnie zapomniałem.
Ostatnie co zobaczyłem to czerwone buty i charakterystyczny warkot silnika.
***
Pierwsze o czym pomyślałem, zanim jeszcze otworzyłem oczy, to to, że jest mi cholernie nie wygodnie. Zaraz do tego doszedł przeszywający chłód i wilgoć.
— Kurwa. — Po tym wybitnym przecinku w końcu otworzyłem oczy.
Leżałem na niewygodnym betonie, przez co wszystko mnie bolało. A może to przez dostanie w łeb? Powoli usiadłem. Było mi niedobrze.
Dotknąłem tyłu głowy i syknąłem. Miałem sporą krwawiącą ranę, bo cała moja ręka była czerwona.
— Świetnie.
Krew ciekła mi po karku, kapiąc pod kołnierzyk i brudząc mi białą koszulkę jaką miałem pod brązową kurtką.
Było niepokojąco dużo krwi.
Rozejrzałem się byłem w jakimś betonowym dole. Nade mną była krata. Byłem w pułapce. Wstałem. Głębokość dziury miała jakieś cztery metry. Z betonowych ścian wstawały rury. Dałbym radę się wspiąć. Ale zanim położyłem stopę na najbliższej rurze. Coś zawibrowało w mojej kieszeni.
Kompletnie zapominając o fakcie, że mam przy sobie komórkę Aleksa cofnąłem się od ściany. Suwak się zablokował, więc nie zdołałem odebrać połączenia.
Aż sapnąłem widząc na wyświetlaczu 51 nieodebranych połączeń. Szybko wybrałem swój własny numer.
— Już cię zabili? — usłyszałem natychmiast po drugiej stronie.
— O ty chuju — syknąłem. Próbowałem brzmieć groźnie, wręcz wściekle, ale byłem nawet trochę rozbawiony.
— Gdzie jesteś?
Rozejrzałem się. Nie miałem pojęcia. To wyglądało mi trochę jak fabryka, albo jakaś budowa.
— Nie wiem. W jakiejś dziurze — mruknąłem z frustracją.
— Jesteś ranny? — usłyszałem głos Antoniny.
Musiałem być na głośniku.
— Dostałem w łeb. Trochę krwawię — usłyszałem sapnięcie. — Ale nic mi nie jest — dodałem szybko.
Spojrzałem w górę. Może da się przesunąć kratę. Trzymając jedną ręką telefon zacząłem się wspinać.
— Nie rozłączaj się — polecił mi Aleks. — Wydra zaraz cię namierzy.
Mruknąłem tylko na potwierdzenie i uczepiłem się krat. Czułem się trochę jak małpa wisząc tak na jednej ręce.
Sapnąłem próbując podważyć kratę. Ale szybko zauważyłem kij, który blokował przesunięcie krat. Dziurki były zbyt małe by samemu spróbować wyciągnąć kij.
— Cesarski? — usłyszałem zaniepokojony głos Aleksa.
Zeskoczyłem w dół, ale chyba odbiłem się zbyt mocno od rury bo ta pękła, a do dziury, w której byłem zaczęła wlatywać zastraszająco szybko woda.
— Kurwa! — wrzasnąłem czując gule w gardle.
No lepiej być nie mogło.
— Co się dzieje?!
Zacząłem rozbierać się z kurtki.
— Jeśli nie chcecie wyławiać mojego martwego ciała z wody, to się kurwa pospieszcie! — wrzasnąłem trochę panicznie.
Cały czas podtrzymując komórkę ramieniem, wepchnąłem swoją kurtkę do dziury. Chwile ją przytrzymywałem, ale w końcu napór wody był zbyt silny i mnie odrzuciło. Odrzut nie był zbyt silny, spowodował tylko krok do tyłu, ale to wystarczyło bym upuścił komórkę prosto do wody, która sięgała mi już do łydek.
Zajebiście.
Wyciągnąłem urządzenie z wody i jak się spodziewałem - nie działał.
Pięknie, po prostu pięknie.
Przejechałem dłonią po twarzy biorąc głęboki wdech.
Byłem mokry, zziębnięty, zakrwawiony, głowa mnie bolała i zaraz miałem umrzeć z własnej głupoty. A to wszystko jeszcze przed południem. Zazwyczaj oczekiwałbym tego w godzinach wieczornych.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top