Prolog

Nie będzie miał nigdy prawdziwych przyjaciół ten,

kto nie lęka się robić sobie wrogów. 

- William Hazlitt



Metalowe płyty robiące za ściany w hangarze, odbijały krzyki z podwójną siłą, nadając im dodatkowego echa. To ja byłem powodem tych odgłosów. Mimo że widok zmasakrowanych ciał nie ruszał mnie w ogóle, poczułem dreszcze.

Zimne, przenikające całe moje ciało.

Szedłem prosto, nie reagując na ostatnie żywe westchnienie mężczyzny po mojej prawej. Zignorowałem również ostatnią modlitwę człowieka leżącego po mojej lewej. Butami wszedłem w kałużę krwi, robiąc za sobą krwawe ślady przy każdym kroku.

Byłem nieugięty w swoim postanowieniu.

Marzyłem o zemście od dziesięciu lat i mimo że parę metrów przede mną płaszczył się z przerażenia mężczyzna, który zniszczył mi życie i zaraz miał odejść z tego świata, dostając to, na co zasłużył, nie czułem satysfakcji. Czułem się pusty od środka, jakbym robił wszystko machinalnie. To tak jakbym był obserwatorem całej tej masakry. Jakby mnie w ogóle nie dotyczyła.

Stanąłem metr od ostatniego niepostrzelonego śmiertelnie mężczyzny. Cofał się mozolnie, jakby wiedział, że nie ma już dla niego ratunku. Czołgał się jak robak.

Podniosłem broń na wysokość ramienia.

Nie bronił się, nie uciekał. Błagał mnie tylko o życie, płacząc.

– Proszę... Mam rodzinę...

– Ja też miałem.

I strzeliłem mu prosto w głowę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top