rozdział trzynasty, czyli jesteś chlebem na całe zło
Lutowy mróz szczypał w policzki i dłonie, ale Ignacy nie czuł zimna. Szedł do parku, nie był to jednak zwykły spacer; świadczył o tym choćby dziarski, pełen energii krok, który zastąpił jego zwyczajne człapanie. Chłopak był nieco zestresowany, ale nadzieja zmieszana z ekscytacją skutecznie wypierała to uczucie z jego głowy i serca. Powodem tego wulkanu emocji była, rzecz jasna, Róża.
Poniedziałkowa rozmowa należała do najtrudniejszych w życiu Ignacego, ale ani przez chwilę jej nie żałował (nie licząc pierwszych dziesięciu sekund, kiedy żadne z nich nie potrafiło się ani rozłączyć, ani odezwać). Popłynęło wiele łez, padło wiele obietnic, próśb, przeprosin i wyznań (nie miłosnych!); najważniejszy jednak był rezultat – po trzech godzinach Róża i Ignacy byli pogodzeni i umówieni na spacer w parku, tym samym, w którym, (jeśli można to tak nazwać) pokłócili się trzy tygodnie wcześniej. Oczywiście w ciągu poprzednich kilku dni zdążyli już wymienić dziesiątki wiadomości i jeszcze raz porozmawiać przez telefon, ale chłopak i tak musiał zamartwiać się i stresować spotkaniem.
Skręcił na skrzyżowaniu i przyspieszył kroku, kiedy park wyłonił się zza zakrętu. Nie dostrzegł nigdzie Róży i zachciało mu się płakać, ale kiedy wilgotnymi od potu dłońmi wyjął z kieszeni telefon i sprawdził godzinę, odetchnął z ulgą. Miała jeszcze ponad dziesięć minut, mogła nawet się spóźnić, ale musiała przyjść, po prostu musiała. Ignacy nerwowo zacisnął palce na zamku rozpiętej kurtki i zaczął się nim bawić, rozglądając się wkoło.
Pusty, ośnieżony park z prostymi, drewnianymi ławeczkami i ozdobnymi latarniami w narnijskim klimacie prezentował się bajkowo. Choć chłopak nie czytał wszystkich części (zanudził go Koń i jego chłopiec, a potem nie chciało mu się czytać pozostałych dwóch książek) i nie znał pochodzenia tajemniczej latarni, której swą nazwę zawdzięczało Latarniane Pustkowie, pamiętał oglądany kilkukrotnie film i scenę, w której Łucja poznała pana Tumnusa. Teraz czuł się tak, jakby zza jakiegoś drzewa miał zaraz wyskoczyć faun lub przynajmniej człowiek; Ignacy wyobrażał sobie, rzecz jasna, że byłaby to Róża.
Nic takiego jednak się nie stało i chłopak wciąż marzł samotnie w parku. Niebo poszarzało od chmur i powoli zaczął sypać śnieg. Spojrzał jeszcze raz na zegarek w telefonie; od umówionej godziny dzieliły go trzy minuty. Wszedł na messengera, ale nie wysłała do niego żadnej wiadomości (nie licząc korespondencji pomiędzy lekcjami i w ich trakcie), więc odgarnął śnieg z ławki, zwróconej w stronę, z której miała przyjść dziewczyna, i usiadł, ze zrezygnowaniem zwieszając głowę i opierając łokcie na kolanach. Liczył na to, że jeszcze przyjdzie, ale ta nadzieja powoli słabła i zaczął nawet rozważać powrót do domu.
– Ignacy?
Drgnął i podniósł głowę, oblewając się rumieńcem, a serce z radości zabiło mu szybciej.
– Cześć – wyjąkał, wstając i patrząc na nią z zachwytem. – Chciałem powiedzieć, pięknie wyglądasz... I przepraszam cię, przepraszam za tamto wszystko wcześniej.
– Dzięki, ale nie, to ja przepraszam za spóźnienie. A tamto to głupstwo, może nie do końca, ale to już przeszłość, to już za tobą, rozumiesz?
– Dziękuję – tylko tyle wydobył z siebie Ignacy, patrząc z zachwytem na Różę pośród wirujących płatków śniegu.
Dziewczyna uśmiechnęła się ciepło, więc bez zastanowienia przytulił ją, zmarzniętą dłonią dotykając jej ciepłych, miękkich rękawiczek, a z jego oczu zaczęły płynąć łzy.
– Hej, spokojnie, jeszcze ci zamarzną na twarzy. – Podała mu chusteczki. – A teraz chodź, muszę ci coś pokazać.
W znajdującym się kilka ulic dalej kościele było ciemno, ciepło i cicho. Oprócz nich nie było nikogo (nie trwała wtedy adoracja), ale usiedli z tyłu, w ostatniej ławce. Ignacy nie mógł się skupić ani na tekstach i formułkach znanych mu modlitw, ani na swoich myślach, więc w końcu podniósł się i przeszedł przez cały kościół, aż do samego przodu. Uklęknął przed ołtarzem, wpatrując się w duży, drewniany krzyż. Pozwolił popłynąć łzom, tak, że wnętrze kościoła rozmazało się zupełnie, i po prostu czekał.
Nie wiedział, ile to trwało, ale kiedy za plecami usłyszał kroki, był już zupełnie spokojny i tylko czerwone oczy zdradzały to, że przed chwilą płakał. Przeżegnał się i wyszli na ulicę, dość wietrzną i ruchliwą, co kontrastowało z wnętrzem kościoła. Przez chwilę jeszcze milczeli, idąc z powrotem do parku, ale wreszcie Róża odezwała się.
– Wiesz, jaki jest dziś dzień tygodnia?
– Czwartek? Tak, chyba tak. A... do czego zmierzasz?
– Do jutrzejszego sprawdzianu z fizyki. – Westchnęła. – Nie umiem nic, a założę się, że ty jeszcze mniej.
Parsknęli śmiechem, a Ignacy z zakłopotaniem podrapał się po głowie.
– To miał być jakiś sprawdzian?
Róża przewróciła oczami, ale uśmiechnęła się pod nosem.
– W takim razie, co powiesz na wspólną naukę? Możemy pójść do mnie, mieszkam dziesięć minut stąd. – Kiwnęła głową w stronę kościoła. – To nie moja parafia, ale często tu przychodzę, bo jest bliżej i jakoś... sympatyczniej.
– Dziękuję! To znaczy, bardzo chętnie cię odwiedzę, no i dziękuję za pomoc – spojrzał na dziewczynę z wdzięcznością; nie zauważyła jednak tego, zapatrzona w śnieg iskrzący się w świetle zachodzącego słońca. – Nie wiem, co sam bym zrobił z tym wszystkim...
W domu Róża przygotowała im gorącą czekoladę i wyjęła z lodówki sernik (bez rodzynek, za to z borówkami!).
– U nas praktycznie zawsze jest jakieś ciasto czy ciastka – wyjaśniła, nakładając na talerzyki duże kawałki. – Ja, mama, babcia, jeden ze starszych braci, wszyscy lubimy piec i gotować, w kuchni praktycznie cały czas ktoś się kręci. Dziś jest wyjątkowo cicho, bo wszyscy mieli jakieś wyjścia i spotkania.
– Ale fajnie się macie... – Rozmarzył się Ignacy. – Czasem cieszę się z bycia jedynakiem, ale często też zazdroszczę ludziom, którzy mają duże rodziny. A ile masz rodzeństwa, tak właściwie?
– Najstarsza jest siostra, potem bliźniacy, ja i najmłodszy brat. – Roześmiała się, widząc minę Ignacego. – No, koniec tego odpoczynku, bo robi się ciemno i późno, a fizyka czeka. – Zmieniła temat, rozkładając na stole podręcznik, zrobione podczas lekcji notatki i zeszyt z zadaniami. – Bierzemy się do pracy!
Ignacy westchnął, ale posłusznie zabrał się do rozwiązywania zadań i uczenia na pamięć wzorów i definicji. Wspólnymi siłami przerobili większość zadań z całego działu i choć po dwóch godzinach byli już całkiem zmęczeni, wiedzieli, że nie muszą się obawiać kolejnego starcia z nielubianą nauczycielką i nauczanym przez nią przedmiotem.
Przytulili się na pożegnanie i Ignacy wyszedł na chłodną ulicę, podziwiając połyskujący w blasku latarni śnieg. Szedł powoli, napawając się tym widokiem i radością, która wypełniała jego serce. Zapomniał nawet o wzorach, fizyce i innych problemach; przed oczami miał tylko szaro-zielone oczy Róży.
Bez zastanowienia zgarnął z pobliskiego murka garść śniegu i ulepił z niego kulę, którą cisnął w stronę najbliższego drzewa. Rozbiła się o chropowatą korę, pozostawiając biały ślad, a Ignacy pobiegł w stronę swojego domu, nie mogąc powstrzymać szaleńczej radości, uśmiechu i rumieńców.
to się robi coraz bardziej żenujące, masakra, do poprawy tak bardzo
piosenki żadnej nie ma, bo pod koniec słuchałam w zapętleniu eins, zwei, polizei (XD tak to się pisało?), choć to troszkę nie ten klimat
funfact: tytuł rozdziału wymyślony chyba z rok temu, ale nie wrzucę tej piosenki, bo za nią nie przepadam tak naprawdę XD
Ignacy kurde męczący jesteś wiesz
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top