rozdział dziesiąty, czyli śnieg i łzy
Ignacy włożył kurtkę i szalik, schował czapkę do kieszeni i wyszedł z domu. Był mroźny, niedzielny poranek i chłopak sam dziwił się temu, że znalazł się poza łóżkiem w tak niesprzyjających okolicznościach. Rzecz jasna, powód zerwania się w weekend przed ósmą trzydzieści mógł być tylko jeden — spacer z Różą. Dzięki jej zdecydowanemu wpływowi Ignacy zaczął i chodzić spać, i wstawać wcześniej. Poprawił też kilka ocen i regularniej zjawiał się na lekcjach (ale dziewczyna uparła się, że wagarować będą wyłącznie razem; przynajmniej porzucił samotne ucieczki i ograniczył się do podejmowania prób zdemoralizowania jej, co zazwyczaj kończyło się tłumaczeniem matematyki).
Z szarego nieba sypał lekko śnieg, zbyt rzadki, by przykryć okoliczne trawniki i drzewa cienką warstwą. Ignacy złapał w dłonie kilka płatków - znów zapomniał rękawiczek! — i potarł je ze zdenerwowaniem. Poprzednia rozmowa z Różą nie pomogła mu w konfrontacji z elitą; sprawiła raczej, że bał się wejść na serwer i odsuwał od siebie ten moment jak tylko mógł. Z drugiej strony, nie mógł poprosić jej o pomoc. To byłoby zbyt upokarzające, zresztą, wciąż dźwięczały mu w uszach jej słowa. Ci ludzie nie zasługują na twój szacunek.
Zacisnął pięści i zagryzł wargi, żeby się nie rozpłakać. Ze stresu serce waliło mu jak oszalałe, ręce pociły się mimo zimna, a przez głowę kilka razy przemknęła mu chęć odwrócenia się napięcie i jak najszybszego znalezienia się w domu. Opanował się jednak i przyspieszył kroku, uznając, że jednak lepiej będzie mieć to za sobą jak najszybciej. Nie wiedział tylko, co miałoby być potem.
Wreszcie dotarł do parku i od razu dostrzegł ją, stojącą na trawie z płatkami śniegu we włosach i wpatrującą się w ozdobną latarnię pomiędzy drzewami. Założył wyjętą z kieszeni czapkę, żeby uniknąć jej przemówienia na temat odpowiedniego ubioru w zimie, po czym odetchnął głęboko i podszedł do niej.
- Cześć, Ignacy! - zawołała. - Jak się masz o tej porze dnia i tygodnia? - zaśmiała się.
- Cześć. Trochę, yyyy, śpiąco. Uśmiechnął się niepewnie. - Wyglądasz jak Łucja, kiedy trafiła do Narnii.
- Och, dziękuję! Czytałeś ostatnio?
- Nie... - Wzruszył ramionami, rozglądając się na boki. - Pamiętam to przecież! Idziemy? - Zmienił temat, chcąc przejść do sedna i wytłumaczyć Róży swoje zachowanie.
Chwilę szli w milczeniu. Róża rzucała w jego kierunku niespokojne spojrzenia - zauważyła już, że coś jest nie tak - a Ignacy wbijał wzrok w ziemię, próbując przygotować się na to, co miało nastąpić za chwilę. Atmosfera zrobiła się gęsta i napięta.
- Wiesz... - zaczął niepewnie, wyłamując palce i strzelając nimi ze zdenerwowania. - Muszę ci się do czegoś przyznać. Chodzi... Chodzi o naszą szkolną elitę. - Potrząsnął głową. - Nie, nie naszą. - Poprawił się. - Właśnie w tym problem. Moją.
- Rozmawiałeś z nimi? - Spytała ostrożnie, spoglądając na niego spod kasztanowej niby-grzywki, która niesfornie wysunęła się z jej luźnego kucyka. Strzepnęła śnieg z ławki i usiadła na niej.
No proszę, a ona nosić czapki nie musiała.
- Nie. - Westchnął. - I... Nie o to mi chodzi. Jakby... Wiesz, w szkole zawsze byłem odludkiem i samotnikiem... Ale po lekcjach zapraszałem ich wszystkich do siebie. Te imprezy... Były u mnie. Sam nie wiem, jak to się stało. Zresztą, co ja w ogóle gadam. — Pociągnął nosem. — Jestem żałosny, bo to ja śmiałem się najgłośniej, jestem żałosny, bo to ja dawałem pieniądze na piwo i papierosy, jestem żałosny, bo zamiast mówić to, co myślę, zachęcałem innych do mówienia tego, czego nikt z nas nie chciał ani mówić, ani słyszeć.
- Ignacy... Przestań, proszę cię! - Zerwała się i złapała go za ręce, ale odepchnął ją i opadła bezwładnie na siedzenie.
- Dołączyłaś do naszej klasy w połowie września... - Ciągnął, wpadając w jakiś dziwny szał i tracąc panowanie nad sobą. - Wiesz, dlaczego? Śmialiśmy się z jednego takiego, bo nie ogarniał i pozwalał się... Upokarzać. - Ignacy mówił coraz szybciej, łykając łzy i chodząc w kółko jak uwięzione w klatce zwierzę, a Róża zastygła w bezruchu, siedząc na ławeczce kilka metrów dalej i zasłaniając dłonią otwarte usta. - I... I... Jego matka przepisała go do innej szkoły i u nas zwolniło się miejsce. - Boże, co ja narobiłem? A teraz i tak mają mnie wszyscy... Tak cholernie, cholernie przepraszam. - Rozpłakał się na dobre i ukrył twarz w dłoniach, siadając obok niej na ławce.
Róża zerwała się gwałtownie.
- Gratulacje, Ignacy, gratulacje. Idziesz do szkolnych fejmów, nudzą ci się, przychodzisz do mnie, chlipiesz o swoim nieszczęściu i co? Czekamy aż ja ci się znudzę? Ciekawe, do kogo wtedy pójdziesz. - Zamilkła na chwilę. - Mój drogi, życie tak nie działa. Myślisz, że nie widziałam waszych akcji za szkołą? Że nie widziałam, jak oni wszyscy odnoszą się do nauczycieli, kiedy ty się śmiałeś? Że nie widziałam, co robicie z Dawidem, Julką i Mają? A myślałam, że się zmieniłeś i wydawało mi się, że to oni byli winni temu, że zachowywałeś się... Jak... Tak, jak się zachowywałeś. Oszukałeś mnie, Ignacy, biedny, nieszczęśliwy Ignacy... Zdecyduj, czego ty w ogóle chcesz?! Bo póki co chyba tego nie wiesz i odnoszę wrażenie... Odnoszę wrażenie, że to ty nie zasługujesz na mój szacunek.
Rozpłakała się i odwróciła się na pięcie, zostawiając go, również płaczącego, na środku pustego parku. A śnieg sypał w najlepsze, mieszając się z zamarzającymi łzami.
już prawie koniec! dedykacja dla XanNochic, bo nawiązanie do Narnii i Sting w mediach skojarzyły mi się z Tobą <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top