5. 羊頭狗肉


         Wolał nie mieć snów. Już od jakiegoś czasu był od nich wolny, a życie bez nich wydawało się łatwiejsze. Pozbawione ekscytacji, to prawda, ale również smutku. Nienawidził smutku i poczucia niespełnienia, które wydawały się połykać jego duszę, kiedy tylko opuścił swoją gardę. Yasuo ostrząc miecz, stępiał uczucia, jeszcze niedawno wydawało mu się, że pozbył się ich całkowicie.


— Yasuo, co się stało? — zapytał pewnego dnia, bardzo poważnie, Yone i patrzył na niego z tą samą mieszanką zmartwienia i gniewu, z tym że teraz tego drugiego było w nim więcej — Powiedz mi, co się stało?

     Opuścił wzrok i wzruszył ramionami. Odkąd stamtąd odszedł, udawał, że owa noc nie miała miejsca. Dlaczego Yone musiał go tym tak dręczyć? Przecież mówił mu, że to nieważne, nic nie znaczyło.

— Przestań już — powiedział i może zabrzmiało to trochę za mało jak skarga, ponieważ tak naprawdę nie czuł już irytacji. To było tylko męczące.

— Muszę to z ciebie wydobyć.

— Po co?

— Aby ci pomóc.

     Nie powinien się śmiać. Yone go kochał, ale i tak usłyszał swój własny śmiech, jakby z oddali zabrzmiał w jego uszach. Jakby to nie on się śmiał.

— Bo twoje rady zawsze okazywały się tak słuszne — wycedził przez zęby i poczuł, jak się krzywi. Czuł coś i wiedział, że jeszcze krok w stronę tej negatywnej emocji i zniszczy jeszcze jedną rzecz w swoim życiu, której niespełna kilka miesięcy temu, nie wyobrażał sobie kiedykolwiek stracić.

     Yone wyglądał na równie zmęczonego, jak on. Troska, która widoczna była teraz na jego twarzy o każdej porze dnia i nocy, sprawiała, że wyglądał szlachetniej. Jak dobry człowiek. Jego niegolony zarost dodawał czegoś jego policzkom, na których już dawno nie zawitał prawdziwy uśmiech, ale też nigdy nie zniknął. Jego brat się zmienił, a Yasuo nie chciał myśleć o powodach innych niż wojna.

    Choć w głębi podejrzewał, że są inne. Ale gdyby dopuściłby tę myśl, nie mógłby siebie znieść.

— Yasuo... — powiedział tak delikatnie, jak zawsze, kiedy rozmawiali wcześniej. Zanim do tego wszystkiego doszło.

    Poczuł przemożną ochotę przytulenia się, wiedział, że gdyby tylko poczynił krok albo go poprosił, Yone by to zrobił. Pragnął tego, ale przecież już dawno zaczął odmawiać sobie rzeczy, które pragnie. Był wojownikiem, musiał być silny i robić, co do niego należy. Czułostki były dobre dla nastolatka, którym był jeszcze tak bardzo niedawno temu.

— Yone — odparł innym tonem — Nic mi nie jest.

    Zmusił się do uśmiechu i spojrzenia bratu w oczy i nic z tego nie było szczere, ale widział, że Yone również to wiedział. Pokiwał głową, a Yasuo westchnął i zebrał swoje rozpuszczone włosy w ciasny kucyk na środku głowy.

— Muszę iść.

— Musisz — i chociaż tym razem był wdzięczny, że Yone przyznał mu rację.

    Yasuo podniósł miecz i wetknął go sobie za pas. Otworzył drzwi i stanął na progu.

— Rodzice?

— Opuścili dom, kiedy byłeś na służbie.

    Jakby dostrzegł zmartwienie, które nagle go ogarnęło albo je przewidział, kiedy Yasuo znowu poczuł, jak uczucie smutku grozi przejęcie nad nim kontroli, był przy nim. Objął go i choć on nigdy nie odwzajemnił tego uścisku, Yone położył rękę na jego głowę i przycisnął ją do swojego policzka.

— Nie mogli czekać, kazali mi przekazać... — zaczął szeptać, choć nie było nikogo w pobliżu, a jego cichy głos znowu docierał do Yasuo z daleka, jakby to nie on go słyszał — ... spotkamy się wszyscy razem w stolicy, bardzo cię kochają i czekają na ciebie...

    Yasuo odsunął się od niego, pozwalając, aby ręce, które jeszcze przed chwilą trzymały go przy swoim ciele, opadły bezwładnie po jego bokach.

— Czekają na nas — poprawił i spuściwszy głowę, bez następnego słowa, opuścił dom.

     Szedł przez podwórze, a jego stopy były ciężkie, jakby z kamienia i z każdym krokiem czuł, że oddala się od czegoś niezwykle ważnego i już nigdy tego nie ujrzy, jeżeli teraz się nie odwróci.

    Z tym impulsem, odwrócił głowę i zobaczył stojącego w drzwiach wejściowych Yone, który patrzył na niego z zadumaną ekspresją, ale uśmiechnął się, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Słabo, jak gdyby już nie pamiętał, jak to się robi.

— Yone — powiedział głośno, ponieważ w okolicy już i tak nie było nikogo, kto mógłby ich usłyszeć.

— Tak, braciszku?

— U...uciekaj — dokończył niepewnie i poczuł wstyd, natychmiast, kiedy słowo opuściło jego usta.

    Yone pokręcił głową, ale wyglądał, jakby rozumiał.

— Mamy swoje zasady, braciszku, każdy z nas.

    Umrzesz w imię zasad? Chciał zapytać, ale słowa nie chciały przejść mu przez gardło. Ponieważ nagle zaczęło się w spazmach zaciskać i rozluźniać, a wydanie jakiegokolwiek dźwięku równałoby się z przeraźliwym jękiem, który jego dusza już dawno chciała wydać.

    Stał tak, już nie patrzył w jego stronę, a przed siebie na pustą drogę w kierunku wzgórza, którą miał zaraz podążyć, aby wykonać swój obowiązek. Może to będzie pierwszy raz, kiedy kogokolwiek posłucha, pewnie wyjdzie mu to na dobrze. Życie wydaje się z niego drwić, kiedy działa na własną rękę.

— Nie uciekamy — kontynuował Yone, choć Yasuo wcale się tego nie spodziewał.

    Skinął głową i postąpił krok do przodu. A potem następny, a każdy wydawał się lżejszy od poprzedniego, choć jeszcze przed chwilą jego stopy wydawały się ważyć tonę.

    Słońce grzało mu w głowę. Był sierpień, końcówka lata, które dogorywało, torturując ludzi w najgorszy możliwy sposób. Słońce świecące jasno na niebie, przyprawiające o ból głowy i poparzenia skóry, drwiło sobie z wojny i jakby z lubością witało zapach spalonych wiosek i śmierdzący, gorący dym, który jeszcze długo po końcu bitwy, unosił się znad pogorzelisk.

    Jutro jego wioska będzie wyglądała w ten sam sposób. Ale on może nie będzie już żywy, aby to zobaczyć. Przy odrobinie szczęścia...

    A potem tor jego myśli, przerwała nagle jedna, jasna, ale łagodna i subtelna, prosta myśl o jego bogince. Skoro chce umrzeć, to może powinien przeprosić. Nawet jeżeli mu nie wybaczy, może nawet go nie usłyszy. Nie widział jej tak dawno, pewnie już go opuściła, nawet w snach już się nie pojawiała. Tak jakby nigdy nie istniała i tym razem naprawdę, tak się czuł. Gdyby nie to, że Yone też ją widział, straciłby nadzieję.

    Ale Yone przypominał mu o niej każdego dnia i może to dzięki temu, wciąż mógł żywić tę małą wiarę, prawie nieistotne przekonanie, że jeszcze kiedyś wszystko będzie tak, jak powinno być. Tak jakby było, gdyby tego nie zniszczył.

    Marzył, że jeszcze kiedyś razem zobaczą motyle. Nie martwe, ale żywe, latające po łące pełnej kwiatów, a oni będą leżeć obok siebie na trawie i patrzeć w niebo, dopóki Yasuo dostatecznie bardzo nie wystraszy się jakiegoś wędrującego ziemią robaka.

    Uśmiechnął się na tę myśl, bo może dla niej nawet warto było żyć. Może nie powinien przed nią uciekać. W końcu to była jego zasada, ich zasada, jego, Yone. I Janny też.

     Ziemia była sucha i spękana, a trawa żółta i sucha. A domy puste, większość mieszkańców uciekła albo dała się wyprowadzić Obrońcom w mury szkoły, których mieli bronić. Ai, która przejęła dowództwo, stwierdziła, że wioska i tak jest miejscem straconym. A jeżeli sytuacja na wzgórzu będzie wyglądać bardzo źle, to można uciekać na drugą jego stronę, szybko i niepostrzeżenie. Chodziło o życie mieszkańców, nie miejsce. Wielu zarzucało jej brak doświadczenia i nieodpowiednie priorytety, ale kiedy nawet jej dziadek poparł jej myśl, nikt już nie mógł nic powiedzieć. Niezależnie, jak bardzo nienawidził idei porzucania tego miejsca. Miejsca, w którym większość z nich się urodziła i część pewnie także umrze.

    Ich głównym planem była ucieczka, a pośród większości, która udała się ku stolicy, w nadziei, że ona zapewni im schronienie na dłużej, a może też w tej płonnej, że miasto nie upadnie pod naporem Noxusu. Trudno było nie myśleć o ucieczce, kiedy wybierali ją wszyscy na około. Jeszcze przedwczoraj widział całe tłumy ludzi, udających się na zachód. Ze szczytu wzgórza wyglądali jak mała czarna rzeka.

     Może Yasuo uciekał już dostatecznie długo, dlatego teraz czuł, że to nie jego kolei. Będzie bronił tych, którzy zostali.

    Ai spojrzała na niego, kiedy zjawił się na terenie szkoły, teraz otoczonej drewnianym murem i zatłoczonej przez mieszkańców, którzy z jakiegoś powodu nie chcieli uciekać. Widział młodych ludzi, siedzących w grupkach z rękami na mieczach, które przytroczone mieli, podobnie, jak on do pasa. Było też kilka starszych wojowników, między innymi sensei, ale to młodzież była większością. Słyszał ich śmiechy, które całkowicie kontrastowały z ponurą atmosferą, jaką powinna nieść za sobą wojna.

    Oni nie poznali wojny, pomyślał Yasuo, ale on sam także. Gdyby nie miał tylu osobistych zmartwień, pewnie byłby teraz tam wraz z nimi. Gdyby tylko nie zmartwienia, czy jego rodzice mają się dobrze, co zamierza Yone i czy będzie żywy tak długo, aby się tego wszystkiego dowiedzieć.

    Jego moc, chociaż potężna, nie była niezwyciężona. Nie wiedział, dlaczego niektórzy patrzyli na niego z taką iskrą w oczach, jakby uosabiał ich nadzieję. Chciał do nich podejść i powiedzieć, że tak jak oni jest również człowiekiem.

— Yasuo — to Shin odezwał się do niego pierwszy, podszedł do niego z najbliższej grupki, której członkowie spojrzeli na nich przelotnie, ale potem powrócili do swoich konwersacji — Dziadek Ai czeka na ciebie w świątyni.

— A więc naprawdę mam tam iść i bronić jednego człowieka, gdy wy będziecie umierać?

— Taki jest rozkaz — dołączyła Ai, która nie wiedział, skąd nagle znalazła się u jego boku — Mój dziadek posiada największy zasób wiedzy w kraju, z nim zginie część tradycji, której jest strażnikiem, nie możemy na to pozwolić... Poza tym jeden człowiek, nawet jeżeli to ty, nie robi nam różnicy... Uciekamy przy pierwszej możliwej okazji.

     Po twarzy Shina przez przepłynęło zwątpienie, ale potem natychmiast powróciła na nią zwykła dla niego obojętność. Skinął głową.

    Yasuo zrobił to samo.

— Przybyłem, aby wypełnić rozkaz.

— Znakomicie — na twarzy Ai widać było cień uśmiechu. Tylko cień, ponieważ nie uśmiechała się od czasu wieści o wojnie — Gdzie Yone?

    Yasuo popatrzył na nią i zaczął rozważać przez chwilę powiedzenie jej prawdy. Ale może zdradzenie jej, wiązałoby się z pokrzyżowaniem planów Yone. Ponieważ były szalone, Ai na pewno by się na to nie zgodziła, kazałaby go tu przyprowadzić.

— On... - zaczął niepewnym głosem, pozwolił, aby wkradła się w niego też odrobina zawstydzenia — On uciekł.

    Ai mrugnęła i nawet Shin wydawał się lekko zdziwiony.

— Słucham?

    Yasuo uczynił bezradny gest rękoma.

— Rodzice potrzebują opieki.

    Oboje pokiwali głową, ale wydawali się dziwnie zasmuceni i jakby zawiedzeni. Był pewien, że jeżeli umrą, to myśląc o jego bracie, jako tchórzu. Ale jeżeli chciał, aby to się udało, musiał tak powiedzieć. To było ważniejsze niż jakakolwiek opinia. Yone perswadował mu to tak długo.

    A Yasuo mu ufał.



🕛



     Usiadł na jednym ze schodów świątyni i schował głowę w ramionach. Z tej wysokości widać już było posuwające się naprzód oddziały wroga, który niszczył wszystko na swojej drodze. Widział ich przed opustoszałą na pozór wioską i zastanawiał się, co mogą zamiar zrobić, jeżeli nikogo nie znajdą w domach. Może zostawią ich w spokoju?

     Pokręcił głową na swoje własne, niemądre myśli. Noxianie przyszli ich zabić, adeptów wiatru i wszystkich innych wraz z nimi, mieli również członka starszyzny. Przeszedł go dreszcz, kiedy pomyślał o tym, co może robić Yone i poczuł, jak ręce mu się trzęsą. Chciał go mieć tu przy sobie.

     Usłyszał kroki za sobą ciche kroki i szelest szaty, zobaczył jej skrawek, kiedy osoba mijała go z prawej strony, ale nie chciał podnosić wzroku, aby zobaczyć kto to taki.

— Yasuo — usłyszał głos członka starszyzny i natychmiast zaczął wstawać, aby się należycie ukłonić.

     Ręka na jego ramieniu go powstrzymała.

— Mistrzu? — poderwał wzrok, aby spojrzeć na jego twarz.

      Nie była jeszcze całkiem stara i widać było na niej ślady siły, którą słychać było też w głosie. Jego postura nadal przypominała posturę wojownika, choć w oczach nie było już śladu gorącego płomienia walki... Dlatego Yasuo tutaj był, żeby bronić tego bezbronnego człowieka.

— Jestem stary — powiedział i usiadł obok niego, jakby nigdy nic, a materiał długiej sutanny uwypuklił jego kościste kolana, które odrobinę się trzęsły.

     Yasuo wolał myśleć, że to starość, nie strach.

— Wróg przybędzie tu lada chwila — wskazał Yasuo, na ciemne plamy ludzi w oddali.

— Ai się nimi zajmie.

     Nie wiedział, skąd bierze się taka wiara w głosie tego człowieka. Yasuo przypilnował, aby się nie skrzywić. Jeżeli nie uciekną, Ai umrze.

— To silna dziewczyna.

     Skinął głową.

— Shin i Yone także są silni. To siła, której żaden z Noxian nie posiada i nie rozumie.

—Mówicie tak, mistrzu, ale do tej pory ta niepojęta siła ugina się przed naporem obcych. Pod Noxianami bardziej niż pod kimkolwiek wcześniej.

— Natura działa w swoim własnym tempie — odparł na to starzec i uśmiechnął się w kierunku słonecznego nieba.

— A ludzie?

— My respektujemy jej tępo.

— A co jeżeli inni tego nie robią? Co, jeżeli inni nie będą czekać, abyśmy zostali uratowani przez pradawne moce, które... które...

    Nie istnieją.

— My nie jesteśmy, jak inni ludzie, to nas wyróżnia — ciągnął z namaszczeniem mędrca i lekkim uśmiechem na ustach — Jesteśmy tacy, jacy ludzie powinni być.

     Yasuo spojrzał w tym samym kierunku na niebie, co starzec i zobaczył latające wokoło wzgórza niebieskie ptaki. Odetchnął głęboko, minęło trochę czasu, odkąd je ostatnio widział. Napełnił go dziwny spokój, który całkowicie kontrastował z hałasem, jaki robiły maszerujące na nich setki wrogów. Dotknął ręką lewej strony swojej piersi i poczuł bicie serca. Ptaki zniżyły się i osiadły na gałęziach jednego ze świątynnych drzew. Przyglądały się mu, kiedy on się w nie wpatrywał.

     Znowu przeszedł go dreszcz, tym razem ekscytacji. Była tu, patrzyła na niego. Poczuł, jak bardzo pragnie ją zobaczyć, ale zarazem też, jak sama obecność ptaków mu wystarcza. Nie będzie prosił o więcej, stracił do tego prawo, ponieważ i tak miał więcej, niż to na co zasługiwał.

— Ludzie już dawno przestali być tym do czego ich stworzono. Wydaje im się, że siły, które stworzyły świat, oddały mu go na własność.

— Czy tak bardzo się mylą?

— Tak, Yasuo, bardzo.

— Do tej pory świat się im poddaje, mistrzu.

— Nie robi tego i nawet jeżeli teraz się tak wydaje, nie będzie tego robił wiecznie. Przyjdzie czas, kiedy odda im wszystkim z nawiązką.

     Yasuo cały czas patrząc się na ptaki, odparł:

— A my będziemy martwi i nigdy tego nie ujrzymy.

— Ale czy sama tego świadomość cię nie uspokaja?

— Nie — powiedział — Jestem tylko człowiekiem, chcę zobaczyć, co potrafi sprawiedliwość i siła pierwotna, o której mówicie.

     Mistrz zaśmiał się i tym razem Yasuo nie potrafił ukryć swojego wyrazu twarzy, nie zapanował nad grymasem, który ją wykrzywił. Ten śmiech był paskudny.

— Jesteś młody.

     Yasuo wciągnął gwałtownie powietrze i poczuł, że musi wstać, ponieważ towarzystwo, w jakim się znajdował, nagle zaczęło mu niezwykle ciążyć. Ale starzec znowu go przytrzymał za połę płaszcza i spojrzał na niego wzrokiem, który nakazywał mu, żeby usiadł z powrotem.

— Jesteś niespokojny.

— Tak, mistrzu.

    Usiadł, zwrócony w stronę starca, ale spuścił wzrok. Zobaczył żylaste ręce, które zbliżają się do jego własnych z drewnianym podłużnym narzędziem w dłoni. Wziął go, całkowicie skonfundowany, tym, że mistrz oferuje mu coś podobnego.

    Zaryzykował pytające spojrzenie.

— Umiesz grać?

     Pokręcił głową.

— To nie takie trudne, tylko potrzeba cierpliwości.

— Jestem niespokojny — powtórzył słowa mistrza, a ten mały przytyk zrobił mu większą satysfakcję, niż prawdopodobnie powinien.

— Dorośniesz.

    Nie odbierał mu instrumentu z rąk. Yasuo przyglądnął się zwykłemu fletowi z ciemnego drewna i obrócił go kilka razy w dłoniach, zatykając palcami kilka dziurek na spróbowanie.

— To dla mnie? — dopytał.

      Mistrz skinął głową.

— Myślę, że kiedyś zrozumiesz.

       Yasuo miał nadzieję, że nie, ale posłusznie zgodził się ze starcem.

      Ptaki z gałęzi odleciały, kiedy nie patrzył i teraz nie było ich nigdzie w zasięgu jego wzroku. Zaczął się gorączkowo za nimi rozglądać i zauważył, jak jeden przysiaduje na skrawku dachu świątyni i przypatruje się im, mrugając swoimi błyszczącymi, czarnymi oczyma.

      Yasuo zamknął oczy, idąc w ślady mistrza. Przez chwilę towarzyszyła mu tylko ciemność, ale potem zobaczył. Zobaczył ją.

     Ogarnęło go uczucie takiej ulgi, że przez chwilę jego umysł nie mógł skonstruować ani jednej rozsądnej myśli. Sam jej widok sprawiał, że serce w jego piersi zdawało się bić spokojniej, a ból ustępował. Potem jednak, kiedy się przyglądnął, zauważył, że coś jest nie tak. Emocja powoli płowiała.

     Była nieruchoma i oczy miała martwe, jak oczy posągu. Wymówił jej imię, ale ona ani drgnęła. Nie mógł do niej podejść ani dotknąć. Obecność Janny była zaledwie wyczuwalna i miał wrażenie, że sama jej istota może skruszyć się, jak lód, jeżeli choćby pomyśli coś niewłaściwego.

Coś w tym wszystkim wydawało mu się bardzo niepokojące, ale nie potrafił tego zaadresować, za bardzo obawiał się, że znowu straci ją z oczu, a jej widok, nawet w tej postaci, był dla niego w tym momencie wszystkim.

 Powiedział więc, że ją przeprasza, ale na to też nie otrzymał żadnej reakcji.

     A potem zobaczył, jak po marmurowo białym policzku spływa łza, a sama jej twarz pęka w tych samych miejscach, w których łza utworzyła wilgotny strumień. Wciągnął gwałtownie powietrze i chciał wyciągnąć do niej ręce, zapominając o tym, że nie może. A potem zobaczył, jak roni kolejną łzę i jej twarz pęka w jeszcze jednym miejscu. Powtórzył jej imię, głośniej.

     Wszystko wokoło niej było czarne, tak jak widział, zanim ona się na tym tle pojawiła, jasna, ale i zimna, jakby martwa.

    Poczuł, jak desperacja zmusza go do krzyku. Wrzasnął, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego ust. Posąg Janny pękał, cały i zmieniał barwę z białej na szarą, bardziej pospolitą i mniej szlachetną. A jej oczy stały się tylko wyrzeźbionymi punktami i ciężko było pomyśleć, że kiedykolwiek płakały.

    Potem usłyszał tylko szept:

Przepraszam.

    A on otworzył usta, aby powiedzieć, że to wszystko przecież jego wina, ale nie mógł wymówić ani jednej sylaby, tylko patrzeć się na nieporuszające się usta posągu i jego marną postać.

Cokolwiek się stanie, proszę, nie odwracaj się ode mnie.

    Chciał zapytać, co takiego ma na myśli. Zawyłby z frustracji, ale nawet tego nie mógł zrobić. Tak jakby był posągiem naprzeciw niej, a słowa mogły tylko po nim spływać.

To egoistyczne, ale nie zostawiaj mnie. Inaczej umrę.

    Otworzył oczy bardzo szeroko i odetchnął, a światło dzienne zaczęło go razić, zanim zrozumiał, gdzie się znajduje. Poczuł w rękach drewnianą teksturę fletu, a potem spojrzał na miejsce obok siebie, ale mistrza już przy nim nie było. Słyszał też hałas, teraz wszechobecny i bardzo głośny, jaki robili wrogowie. Poczuł dym i zapach spalenizny, który unosił się znad wioski i dochodził do jego nozdrzy. Zakrztusił się nim.

     A potem tylko szept, który zdawał się głośniejszy niż wszystko inne.

Yasuo.

          Spojrzał na dach, ale ptak zniknął i nieważne ile szukał go wzrokiem, nie zobaczył go ponownie. 

A potem spojrzał w dół na wioskę, którą wróg zaczął już pustoszyć i zobaczył coś, co zatrzymało jego oddech na kilka sekund, które wydawały się ciągnąć wieczność, ponieważ nagły strach i ból były rozdzierające. 

Poczuł, jak się trzęsie. 

- Yone! - wrzasnął, ale nikt go nie usłyszał. 

      A już napewno nie oddalona sylwetka jego brata, który szedł, a każdy krok jaki postępował zabijał Yasuo coraz bardziej. 


wiecie, bo Ionianie są trochę tacy "Zbawienie? właśnie tutaj, więc jesteśmy w pobliżu". I wgle to całe chillin' kiedy palą nam wioskę też jakoś tak pasuje. nwm czy było coś dużo o tej wojnie, trochę szukałam, ale ja nie jestem dobrym poszukiwaczem więc ech... no przepraszam, jeżeli to nie jest kanoniczne (już i tak nie jest). Przepraszam za brak update'ów, serio, nie będę nawet się usprawiedliwiać, ponieważ, hej, moje lenistwo to żadne usprawiedliwienie. I serio, teraz postaram się to dokończyć całkiem. obiecuję. ale to jeszcze długo, zanim się to skończy, więc... thehehe, jeszcze zdążę zjebać tę historię 10 razy. xdok





Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top