A Lively Letter

One shot autorstwa _the_sad_boy_ za zajęcie 1 miejsca w konkursie z okazji Międzynarodowego Dnia Pisarza.


Kolejna zgnieciona kartka papieru przeleciała przez cały pokój, by móc trafić do kosza po drugiej stronie pomieszczenia. Niestety było ich już tam na tyle dużo, że sturlała się ze stosu śmieci i wylądowała na podłodze obok kosza. Chwilę później dołączył do niej kolejny towarzysz... I kolejny... I jeszcze jeden, aż nie powstała druga kupka papierowych kulek wielkości tej, jak ta w koszu.

— Eh... Chyba się wypaliłem Callie. Nie potrafię już nawet napisać wstępu... Jak tylko pomyślę o tym, że wypaliłem się jako pisarz w wieku 24 lat. Co pomyślą ludzie?

Cali patrzył na mnie smutnym spojrzeniem i zaczął cicho skomleć.

— Jestem tak samo zawiedziony jak ty. — Schowałem twarz w swoich dłoniach zastanawiajac sie co jeszcze mógłbym zrobić?

Pies zerwał się z posłania i poszedł na korytarz. Ja w tym czasie zacząłem na nowo maltretować kartki papieru.

Stukanie o panele robiło się coraz bardziej donośne. Ustało na moment, a w wejściu do pomieszczenia rozległ się głośny szczek.

Odłożyłem długopis i obróciłem się za siebie. Pies siedział na drugim końcu pokoju ze smyczą w pysku. Wymachiwał przy tym włochatym ogonem.

Wstałem z krzesła i podszedłem do futrzaka. Wyjąłem mu smycz z zębów i przypiąłem do jego obroży.

— Masz rację, może dobrze zrobi to nam obu.

Ubrałem buty, płaszcz oraz cienki szal. Następnie otworzyłem drzwi i razem z psem wyszedłem z mieszkania.

Znajduje się ono w starej kamienicy na obrzeżach Clerkenwell. Jak na swoje lata i to co przeżyła trzyma się bardzo dobrze.

Razem z Callie wyszliśmy na zewnątrz. Jego długa, ciemna sierść zaczęła powiewać na wietrze. Podobnie zresztą jak moje włosy. Mimo, że są spięte w niskiego, krótkiego kucyka. Z przodu wychodziły mi dwa pasemka wchodzące mi w oczy.

Gdy dotarliśmy do parku spuściłem Calliego ze smyczy, żeby się wybiegał. Ja w tym czasie przechadzałem się powoli rozglądając dookoła w poszukiwaniu weny. Nie za bardzo zwracałem uwagi na to co się dzieje przede mną.

Tak samo jak nie musiałem się martwić o tego czarnego kudłacza, który nigdy nie oddala się zbyt daleko. Dlatego niespodziewanie wpadłem na biegnącego w moją stronę nastolatka. Oboje wylądowaliśmy na ziemi.

Zakapturzony młodziak szybko zerwał się na nogi i odbiegł najszybciej jak to tylko możliwe. Poprawiłem okulary, które w czasie zderzenia lekko się zsunęły. Gdy się odwróciłem dzieciaka już nie było.

Wzruszyłem ramionami i ruszyłem przed siebie. Pod swoimi nogami usłyszałem trzask. Od razu się zatrzymałem i odruchowo spojrzałem i odruchowo spojrzałem pod nogi. Leżało tam plastikowe, przezroczyste pudełko.

W środku znajdowało się parę długopisów. Podniosłem je z ziemi i ponownie odwróciłem się za siebie. Nie dostrzegłem już tego dzieciaka, więc schowałem cienkie pudełko do kieszeni w płaszczu. Takie rzeczy nie mogą leżeć na chodniku. 

Ponownie ruszyłem przed siebie, wpatrując się w Calliego goniącego wiewiórkę.

Po godzinnym spacerze cali mokrzy wróciliśmy do domu. Muszę przyznać, nieźle się rozpadało. Zdjąłem z siebie mokre ubrania i poszedłem do łazienki po ręcznik, by wytrzeć kudłacza.

W jednej chwili mój czworonożny przyjaciel zamienił się w napuszonego lwa. Skoczył na mnie i zaczął lizać po twarzy. Jego mokry język nawilżył, chyba każdy kawałek mojej twarzy.

— Już wystarczy mój czarny lwie. — Wyprostowałem się i podszedłem do biurka ponownie próbując coś napisać.

Po kilku pierwszych słowach mój długopis odmówił posłuszeństwa.

— Ugh... To już trzeci dzisiaj. — Rzuciłem nim o blat a on sturlał się po nim na podłogę. Zacząłem przeszukiwać wszystkie półki w poszukiwaniu nowego. Niestety bez powodzenia. Wtedy przypomniałem sobie o znalezisku, które zabrałem ze sobą do domu. Co prawda może nie powinienem tego używać, ale prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek spotkam jeszcze tego chłopaka jest dość niskie.

Wyjąłem jeden z długopisów i odruchowo zacząłem kręcić nim w palcach. O czym napisać? 

Spojrzałem na tablice wisząca nad biurkiem i poczułem nagły napływ weny. Wszystko przez narysowany parę tygodni temu rysunek głównej bohaterki mojej książki. Nie należę do profesjonalnych malarzy, ale starałem się wychwycić wszystkie niezbędne szczegóły. 

Jej krótkie ciemne włosy sięgające do linii szczęki, lekko pofalowane. Szare oczy i usta koloru kwiatu wiśni. Jej urok przyprawia mnie o dreszcze, zawsze marzyłem, by spotkać w realnym świecie kogoś takiego jak Ray. 

Wpatrując się w jej wspaniałą urodę wpadłem na pewien pomysł. Zacznę pisać listy do mojej ukochanej Ray. 

Sięgnąłem po czystą kartkę i zacząłem pisać. Przelałem na papier wszelkie moje uczucia, wpisując przy tym wszystkie jej zalety. Opisałem też jej wyjątkowy wygląd. 

***

Wybiła 1:00 a ja w końcu skończyłem pisać mój pierwszy list miłosny. Zmęczony położyłem się w ubraniach na łóżko i od razu zasnąłem. 

***

Rano obudziło mnie głośne szczekanie Calliego. Otworzyłem swoje zaspane oczy i z przerażenia odskoczyłem na tyle, że plecami dotknąłem ściany. 

— Kim ty jesteś i skąd do cholery się tu wziąłeś? — Chłopak siedział na moim fotelu z oparciem między nogami i zaczął się na nim kręcić jak pięcioletnie dziecko. 

— Przecież sam mnie stworzyłeś... — Na moment przestał się kręcić, a moje spojrzenie oprócz przerażenia ukazywało również nie zrozumienie. 

— Jak to ja cię stworzyłem? — Chłopak obrócił się o 180° i zaczął coś robić przy biurku. 

Po chwili ponownie się odwrócił i posłał mi papierowy samolocik. 

— Mówi ci to coś? — Patrzył na mnie sprytnym spojrzeniem, a ja zaczalem sie coraz bardziej się niepokoić. Niepewnym ruchem rozłożyłem samolocik. Zrobiony był z niego mój list miłosny do Ray.

— To mój list miłosny. Co to ma do rzeczy? 

— Przeczytaj na głos ten fragment od "Twoje".

— Okey. — Przebiegłem wzrokiem po kartce i zacząłem czytać.

"Twoje włosy są jak noc, 

szare oczy Twe, 

wieczorami wciąż nie mogę spać, 

bo o Tobie tylko śnię..." 

— Dobra wystarczy — przerwał mi machajac ręka. Patrzył na mnie swoimi szarymi oczami, a ja nadal nie rozumiałem o co mu chodzi. — Spójrz na mnie i powiedz co widzisz? 

— Em, chłopaka, który włamał mi się do mieszkania i zachowuje się jakby był na swoim. 

— Nie o to mi chodzi. — Przewrócił znacząco oczami, a następnie wstał z krzesła i stanął przede mną. Zrobiłem to samo, by nie czuł wyższości, jednak mimo wszystko był ode mnie wyższy. — Gościu stworzyłeś mnie przez twój dziwny liścik. Długopis mnie zmaterializował i teraz jestem tu. 

— Żartujesz sobie ze mnie? Nie słyszałem lepszej ściemy. 

— Mówię poważnie. — Podchodzi do biurka, bierze pudełko i rzuca mi je. — Przeczytałeś naklejkę na odwrocie?

— Nieee. — Zdziwiony spojrzałem na pudełko i prześledziłem tekst. 

"ZASADY KORZYSTANIA Z DŁUGOPISU" 

1. właściciel może zażyczyć sobie czegokolwiek i tylko on może go używać. 

2. Stworzone przez długopis istoty żywe bądź przedmioty znikają po miesiącu. 

3. By otrzymać jak najbardziej pożądany przedmiot / istotę żywa należy podać jak najbardziej szczegółowy opis. 

4. Tusz nie posiada dziennego limitu, ale jak każdy zwykły tusz kiedyś się kończy. 

5. Jak coś zostało już stworzone nie można już tego edytować. 

6. Nie można skrócić czasu ani pozbyć się stworzonej rzeczy / istoty żywej. 

7. Istnieje sposób na zatrzymanie przy sobie tworzonej istoty /rzeczy jednak ze względu na bezpieczeństwo nie została ona tu podana. 

8. Aby zmienić właściciela należy porzucić pudełko i dopilnować, by ktoś inny zabrał je ze sobą. 

TERAŹNIEJSZY WŁAŚCICIEL : Daniell Torriez"

— Dobra chyba rozumiem... Podsumowując: pisząc mój list miłosny w formie wiersza opisałem wygląd idealnej dziewczyny i zamiast niej dostałem... — Machnąłem rekami przed sobą, pokazując na jego wizerunek — FACETA. 

— Mała poprawka: w twoim wspaniałym wierszu nie było zaimków osobowych. 

— To nieistotne. Wystarczy, że napiszę byś był dziewczyną i nią się staniesz... Bo przecież tak to działa prawda? — Na chwilę zwątpiłem. 

— Nie spójrz na punkt 5. — Pokazał palcem na kartkę przyklejoną do pudełka. 

— Ugh... Czyli nie pozostaje mi nic innego jak tylko męczyć sie z toba przez miesiąc?

— Dokładnie. — Patrzyłem na niego zawiedziony a on z uśmiechem puścił mi oczko. — Ale będzie fajnie.

— Z pewnością. — Przewróciłem oczami i ruszyłem w stronę łazienki.

— Już mnie zostawiasz? Mogę iść z tobą?

— NIE! Łazienka to miejsce prywatne. — Zatrzasnąłem mu drzwi przed nosem. 

Dla pewności, że nie wejdzie przekręciłem zamek.

Droga Rey zamiast spędzać czas z tobą będę musiał męczyć się miesiąc z tym idiotą.

Zdjąłem z siebie wczorajszą odzież i wrzuciłem ją do kosza na ubrania. Przez mój brak weny kompletnie zapomniałem o wszelakich pracach domowych. Takich jak na przykład robienie prania. Niedługo te ubrania zaczną się wysypywać. Muszę zająć się tym po pracy. Wziąłem gorący prysznic, a następnie z koszyka z czystą, nieposortowaną bielizną wyjąłem dwie w miarę pasujące do siebie skarpetki oraz bokserki.

Otworzyłem drzwi od łazienki i wyjąłem z szafy w pokoju czysty garnitur. Tamten kretyn siedział przy moim biurku i patrzył na mnie zdziwiony.

— A ty gdzie się wybierasz?

— Do pracy. — Zapiąłem ostatni guzik koszuli, założyłem marynarkę i wziąłem do ręki torbę. — A ty zostajesz w domu z Callie. Postaraj się tylko nie narobić problemów. Wystarczy, że będziesz tu żyć przez miesiąc.

— Tak jest proszę pana — zasalutował drwiąco z uśmiechem na twarzy.

— Nazywam się Daniell. Nie postarzaj mnie bardziej. Wystarczy, że dzieci na ulicy to robią.

— Dobrze Danny. Miłego dnia w pracy.

— Nie nazywam się... — Chłopak wypchnął mnie za drzwi i zamknął je na klucz. — Danny. — Zmarszczyłem brwi i z torbą w ręku powoli zacząłem oddalać się od drzwi mieszkania.

Coś czuję, że ten miesiąc będzie bardzo długi.

***

Dzień w pracy ciągnął się bez końca. Nigdy nie miałem tyle papierkowej roboty. Zmęczony zacząłem szukać w kieszeniach kluczy do mieszkania, ale przypomniałem sobie, że zostawiłem je na stole w kuchni.

Z zażenowaniem pukam do drzwi własnego mieszkania.

— Cześć Danny już wróciłeś? — spytał pogodnym głosem w wejściu. 

— Jestem Daniell. — Zirytowany wszedłem do mieszkania. Gdy tylko przekroczyłem się próg stanąłem jak wryty, a na mojej twarzy malowało się zdziwienie. 

Tu jest porządek. Rzadko spotykany w moim mieszkaniu. Przeszedłem wszystkie pomieszczenia z niedowierzania. Łazienka - wszystko poprane i posortowane. Kuchnia - naczynia pozmywane, a z gazówki zniknęły plamy od tłuszczu sprzed tygodnia. Salon - wszystkie śmieci pozbierane, powycierane kurze. Mój pokój... No cóż nic dodać nic ująć... Nigdy nie było tu tak czysto. Zazwyczaj walały się tu sterty papierów, paczek czy butelek. Zamiast tego w końcu mogę dostrzec podłogę, a na łóżku leżą wyprasowane ubrania. 

Wróciłem do kuchni gdzie szatyn przygotowywał kolację. 

— Ty to wszystko zrobiłeś? — odparłem lekko zdumiony. 

— Ano — przytaknął. — Trochę się nudziłem, a ty miałeś tu niezły bałagan. Postanowiłem coś z tym zrobić. 

— Nie wiem co powiedzieć. — To wszystko odebrało mi mowę. — Um... No ten... Dziękuję.... 

— Nie ma sprawy. — Uśmiechnął się po czym odwrócił się na pięcie i zaczął nakrywać do stołu. Następnie podszedł do kuchenki i zdjął z niej przykryty garnek. — Kolacja gotowa. — Uśmiechnął się w moją stronę, a ja onieśmielony odwróciłem wzrok. 

— Tylko pójdę się przebrać — powiedziałem, wskazując na drzwi od pokoju. — O ile nie masz nic przeciwko? 

— Nie ma problemu. Poczekam. 

Jego uśmiech jest... Nie rozumiem co jest z nim nie tak. Co jest ze mną nie tak? Dlaczego cały się trzęsę? Oparłem się o zamknięte drzwi aby całkiem nie oszaleć. Co to wogóle ma oznaczać? Serce bije mi jak szalone, nie potrafię się nawet ubrać. 

Później było już tylko gorzej. Chłopak w moich oczach wyglądał na bardziej uroczego niż zwykle. To dość uciążliwe. Nie potrafię skupić się na niczym. To takie irytujące... 

***

Nerwowo trzymałem długopis i trzęsącą się ręką skreśliłem kolejny dzień w kalendarzu... I kolejny... Kolejny... Jeszcze jeden... I jeszcze... 

Zostało siedem dni. Jestem już tym zmęczony. Mam już dość jego uśmiechu, przez który czuje się strasznie nieswojo. Nie wspomnę już nawet o tym, że od tygodnia zaczął się do mnie kleić. 

— Marnie dziś wyglądasz Danny... Coś się stało? — Postawił mi kubek kawy na stole i usiadł obok. 

— Ciężka noc. 

— Przepraszam jeśli znowu zabrałem ci całą kołdrę, ale w nocy było potwornie zimno. Masz tu coś takiego jak ogrzewanie? — Jedyne o czym marzę w tej chwili, to o spokojnym wypiciu kawy bez słuchania jego gadania, które zaczyna mnie coraz bardziej drażnić. — Idziesz dziś do pracy? — Chciałbym. 

Niestety od kiedy ten koleś się pojawił brałem tyle zmian ile to tylko było możliwe. Nie trwało to jednak zbyt długo, by szef sie na mnie wkurwił, więc musiałem w końcu wziąć wolne. Na moje nieszczęście spędzę z tym gościem ostatnie dni jego życia. 

— Dziś mam wolne — powiedziałem przełykając łyk kawy. 

— W końcu! — Rzucił mi się na szyję i mocno uścisnął. — Spędzimy dziś cały dzień razem. Cieszysz się Danny? — Odepchnąłem go od siebie, ustawiając go przy tym na krześle obok. 

— To, że mam wolne wcale nie oznacza, że mam ochotę z tobą siedzieć. Mam dużo rzeczy na głowie. 

— Na przykład? — Podniósł jedną brew ze zdziwienia. 

— Nową powieść do napisania, z którą borykam się od dobrych dwóch miesięcy. 

— Może powinieneś po prostu odpocząć? No wiesz.. Oderwać się od wszelkich obowiązków. 

— Nie ma nawet takiej opcji. 

— A co jeśli w ten sposób zdobędziesz nową wenę twórczą? — Wstał z krzesła i, stojąc za mną, położył mi ręce na ramionach. Moje dłonie zaczęły nerwowo się trząść, nie pozwalając przy tym na utrzymanie kubka z kawą. — Piszesz naprawdę wspaniałe książki Danny, nie przejmuj się tymczasowym brakiem weny. Zrób sobie małą przerwę, bo za szybko się wypalisz... Pozwól mi sobie pomóc i odwdzięczyć się za to co dla mnie zrobiłeś. 

— Tyle, że ja nic dla ciebie nie zrobiłem. — Odwróciłem głowę i spojrzałem mu w oczy. Miały zupełnie inny odcień niż zazwyczaj. Sprawiały wrażenie... pustych. 

— Zrobiłeś... i to o wiele więcej niż ci się wydaje. — Odszedł, wołając przy tym psa na jedzenie, a ja przez resztę dnia nie mogłem znieść nurtujących mnie myśli: przecież ja nic dla niego nie zrobiłem. Poza tym mijają już dwa miesiące, a ja nie zacząłem pisać nowej książki. Jak tak dalej pójdzie moja dotychczasowa rutyna legnie w gruzach. 

***

Siedziałem zamknięty w pokoju od dobrych kilku godzin i nie potrafię skupić się na niczym. Może szatyn miał rację i powinienem zrobić sobie dłuższą przerwę. 

Po dłuższym namyśle rzuciłem wszystko i wyszedłem z pokoju. Szukałem go po każdym pomieszczeniu. Zastałem go dopiero w salonie bawiącego się na dywanie z moim pudlem. 

— Callie pora na spacer. — Pies gwałtownie się zerwał i pobiegł do wyjścia. — Idziesz? 

— Ja? — Zdziwiony spojrzał na mnie. 

— Za dwie minuty wychodzimy, nie mam zamiaru za tobą czekać. — Chłopak wstał z dywanu i szybko pobiegł do wyjścia. 

— Nie będzie takiej potrzeby — krzyknął za mną. — To tobie radziłbym się pospieszyć. 

***

Szliśmy w milczeniu przez park. Żaden z nas nie miał odwagi przerwać tej niezręcznej ciszy. 

W parku było dość spokojnie. Spuściłem Calliego ze smyczy, żeby trochę się wybiegał, a ja usiadłem na ławce niedaleko fontanny. Zanim się zorientowałem szatyn siedział już obok mnie. Wpatrywał się w niebo z lekkim niesmakiem. 

Pogoda nie jest zbyt ciekawa. Chmury na niebie nie przepuszczają ani jednego promienia słońca co jest trochę przytłaczające. 

Ponownie spojrzałem na niego ukradkiem. Tym razem patrzył się na psa. Pudel siłował się z długim, wystającym z ziemi korzeniem. 

— Nie jest twój, prawda? — odezwał się niski głos chłopaka, siedzącego obok. 

— Co masz na myśli? — spojrzałem na niego zdziwiony. 

— W sensie nie jesteś do niego jakoś bardzo przywiązany. Zazwyczaj właściciele poświęcają więcej uwagi swoim pupilom. Przynajmniej z tego co zauważyłem, chodząc z nim na spacery. 

— To pies mojej mamy — wydukalem niepewnie.

— Nie może się nim już zajmować? — dociekał, co tylko podniosło mi ciśnienie. To jest dość intymny dla mnie temat. 

— Zginęła potrącona przez samochód, więc psa dostałem w spadku. Nikt inny nie chciał go przygarnąć. 

— Och... — Wzdrygnął się. — Przepraszam...

— Nic nie szkodzi. — Przewróciłem oczami i spojrzałem na pudla, który nie dawał korzeniowi za wygraną. — Tak się składa, że Callie jest moją jedyną, najbliższą rodziną. 

— Naprawdę? — Szatyn patrzył na mnie z niedowierzaniem, a ja kiwnąłem twierdząco głową. 

Po tym geście chłopak od razu rzucił mi się w ramiona. 

— Co ty wyprawiasz? — wypowiedziałem to zdecydowanie głośniej niż zwykle.

— Przytulam cię... — powiedział szeptem. — Musi być ci okropnie ciężko samemu w tym wielkim świecie. 

— Nie rozumiem o co ci chodzi. — Chłopak oderwał głowę od mojego ramienia, by spojrzeć mi w oczy. 

— Chcę przez te ostatnie dni swojego istnienia zrobić coś dla ciebie. 

— Nie musisz. — Odepchnąłem go stanowczo i odwróciłem wzrok. 

— Nie możesz całe życie siedzieć sam, zamknięty w mieszkaniu. Musisz sobie kogoś znaleźć. 

On nalegał, a ja stanowczo wszystkiemu zaprzeczałem. Nie potrzebuje nikogo. Jedyną osobą niezbędną do życia jesteś ty Ray. Reszta jest zbędna. 

Zawołałem Callie i ruszyliśmy w stronę kamienicy. 

***

Na moje nieszczęście w drodze powrotnej złapał nas deszcz. Taka właśnie jest pogoda w Anglii - nieprzewidywalna. Cali przemoczeni weszliśmy do środka, zdejmując przy tym mokre wierzchnie ubrania. Potem szybko poszedłem do łazienki w czasie, gdy mój współlokator poszedł zagotować wodę na herbatę. 

Wyjąłem z szuflady jeden z ręczników dla psa i zacząłem go wycierać. Im mocniej pocierałem jego gęstą, kręconą sierść, tym bardziej mój pies przypominał lwa. Patrzył się na mnie swoimi wielkimi, czekoladowymi oczami i tylko czekał, aż będzie mógł na mnie wskoczyć. Gdy tylko przestałem go wycierać tak się stało. Jego mokry jęzor wylądował na mojej twarzy strącając przy tym okulary, a dwie przednie łapy oparł na moich ramionach. 

— Już dość olbrzymie, wystarczy. — Odepchnąłem go od siebie i poszedłem zanieść ręcznik na najbliższy kaloryfer poprawiając przy tym okulary. 

Z kuchni usłyszałem szatyna krzyczącego, że herbata jest już gotowa. Ruszyłem w tamtym kierunku i usiadłem przy stole. Chłopak podał mi herbatę, a sam zaś usiadł na przeciwko mnie z zamyśloną miną. 

— Mimo wszystko i tak go kochasz, prawda? — odezwał się, gdy ja o mało nie wylałem herbaty. 

— Słucham? — ponownie poprawiłem okulary. 

— Chodzi o Calliego. Mimo, że nie masz dla niego za dużo czasu to i tak jest dla ciebie ważny. 

— Ah, a ty znowu o tym. — Przewróciłem oczami. 

Podniosłem kubek chcąc napić się herbaty. Nagle coś mocno zakręciło mnie w nosie. Kichnąłem. 

— Na zdrowie — powiedział z uśmiechem. 

— Ta, dzięki. — Mój ton nawet mi sprawił wrażenie trochę sarkastycznego. 

— Opowiesz mi coś o sobie Danny? Mieszkam z tobą przez prawie miesiąc, a nic o tobie nie wiem. 

— Nie ma o czym — powiedziałem, próbując go przekonać. 

Jak z nieba spadł mi ktoś kto zapukał do drzwi. 

— Otworzę. — Szatyn wstał i podszedł do drzwi w czasie, gdy ja zdążyłem kichnąć jeszcze z dobre dwa razy. 

Z korytarza usłyszałem znajomy, dziewczęcy, trochę zdekoncentrowany, wysoki głos. Wstałem od stołu i poszedłem w tamtym kierunku. 

— O Anderson... A już się bałam, że pomyliłam kamienice. Przepraszam, że tak bez zapowiedzi, przyszłam po papiery. Obiecałeś je przynieść, ale szef poinformował mnie, że masz wolne, więc pomyślałam, że po nie wpadnę. — Jej krótkie blond loki wpadły jej w oczy i jak zwykle były ułożone w artystycznym nieładzie. — O i nie sądziłam, że doczekasz się współlokatora. Aż dziwne... istnieje na tym świecie ktoś, kto z tobą wytrzyma?

— Dziękuję za te wszystkie komplementy. Poczekaj tu chwilę, a ja przyniosę papiery. 

Miałem już odchodzić gdy jak na złość odezwał znajomy niski głos. 

— Nie zaprosisz jej do środka? — Zdziwiony zerknął na mnie, a ja spiorunowalem go wzrokiem. 

— Na pewno bardzo jej się spieszy — zapewniam go. 

— Akurat tak się składa, że mam wolne popołudnie. — Świetny pomysł siwooki. Teraz już nie pozbędę się jej za szybko z domu. 

Podszedłem do pokoju i przeszukiwałem wszystkie teczki w poszukiwaniu papierów, po które przyszła Hannah. 

Gdy w końcu po 20 min poszukiwań znalazłem upragnione kartki. Zaniosłem je do kuchni, gdzie siedziała razem z moim współlokatorem. Śmiali się. Można by nawet podejrzewać, że ze sobą flirtują. 

Nie podoba mi się to. Wcale nie chodzi tu o fakt, że jestem zazdrosny. Koleś niedługo znika i mąci w głowie zwyczajnej dziewczynie. 

— Twoje papiery Novendell. 

— Dziękuję. Gdzie ty poznałeś takiego wspaniałego człowieka Anderson? Jest twoim kompletnym przeciwieństwem, aż dziwi mnie fakt, że ze sobą mieszkacie. Dlaczego nie przedstawiłeś mi go wcześniej? 

— Nie czułem takiej potrzeby, bo nie pobędzie tu za długo. — Wziąłem ze stołu herbatę i Oparłem się o aneks kuchenny. 

— Och — westchnęła. — W takim razie powiedz mi chociaż, jak się nazywasz? — W tym momencie zamurowało nas oboje.

Chłopak spojrzał na mnie. Przez ten cały czas mówiłem do niego na "ty" i nie wziąłem pod uwagę tego jak prawidłowo powinienem się do niego zwracać.

— Tak właściwie to umm... — zaczął szatyn.

— To nieistotne, Hannah. Pamiętałaś o napisaniu raportu dla Greya na jutro? — rzuciłem szybko, zmieniając temat. 

— Co? To już na jutro? — zdziwiła się, a ja kiwnąłem twierdząco głową.

— Na twoim miejscu... — zacząłem, ale ona natychmiast mi przerwała.

— Dobra, ja spadam. Nie ma czasu do stracenia. Do zobaczenia chłopcy. — Wzięła papiery, pomachała nam na pożegnanie, pogłaskała psa i wybiegła z mieszkania.

Zamknąłem za nią drzwi. Z moich ust wydobyło się ciche "w końcu". Wolnym krokiem wróciłem do kuchni, gdzie siedział zdezorientowany chłopak.

— Co jest? — spytałem, z tonem lekko olewczym, jak gdyby nie zależało mi na odpowiedzi.

— Dlaczego ją spławiłeś? — Podniósł na mnie swoje smutne siwe oczy.

— Bo jest denerwująca i strasznie nieogarnięta. — Odłożyłem kubek na blat i zacząłem iść w jego kierunku.

— Po prostu jest miła i towarzyska. — Oparłem się jedną ręką o stół, a drugą o krzesło, na którym siedział.

— Gadałeś z nią tylko przez chwilę. Skąd niby możesz to wiedzieć? — Nachyliłem się nad nim. Koleś przez ton mojego głosu od razu się wzdrygnął. 

— Nie każdy jest taki zły jak ci się wydaje... — przerwał na moment. — Dziewczyna miała rację... Ciężko z tobą wytrzymać. — Odepchnął mnie, a następnie wstał z krzesła i poszedł w kierunku salonu.

— Już niedługo nie będziesz musiał się ze mną męczyć — krzyknąłem za nim, a on odwrócił się w moim kierunku.

Jego oczy były oszklone. Wrócił się i podszedł do mnie. Nerwowo się odsuwałem do czasu, aż nie wpadłem na blat. Teraz to on stał nade mną. 

— Nigdy się z tobą nie męczyłem Danny. Uwielbiam spędzać z tobą każdą jedną wolną chwilę. To ty mnie traktujesz jak zło konieczne.

Nie jestem w stanie nic odpowiedzieć. Moje usta całe drżą, a głos w moment stał się niemy. Dlaczego?...

Chłopak westchnął i odszedł idąc w kierunku salonu. W przeciwieństwie do mnie mógł się poruszać. Nie potrafię ruszyć nawet palcem, a co dopiero zrobić kroku. Dlaczego?... Dlaczego jestem w tak wielkim szoku?...

***

Siedzę zamknięty w swoim pokoju próbując poukładać sobie to wszystko w głowie.... Na marne...

Wyjąłem z szuflady list, który napisałem tym nietypowym długopisem. Zacząłem przelatywać po nim wzrokiem - literka po literce, słowo po słowie.

— Ugh... To wszystko twoja wina Ray. Przez miłość do ciebie stworzyłem gościa zachowującego się zupełnie jak ty. — Zerwałem jej rysunek z tablicy korkowej i zacząłem zgnieść w dłoniach. 

Rzuciłem go na podłogę i wziąłem kilka głębokich wdechów. Czy chociaż jedna rzecz w moim życiu mogłaby wyjść idealnie? Moja rodzina to jakaś porażka, współpracownicy tak samo, już nie wspomnę o otaczających mnie ludziach. 

Wyszedłem z pokoju i o mały włos nie wpadłem na stojącą przed drzwiami sylwetkę. 

— Wszystko w porządku? Twoje zachowanie zaczyna mnie martwić — odezwał się niepewnie. 

_ Dlaczego? Dlaczego ty się tak o mnie martwisz? Dlaczego się mną interesujesz? — wydusiłem z siebie z pretensją. 

— Po prostu... Jesteś dla mnie jak rodzina... — To zdanie zupełnie odebrało mi mowę. Jestem w takim samym szoku, jak wcześniej w kuchni. — Dlatego chcę wiedzieć o tobie jak najwięcej. — Przygwoździł mnie jedną ręką do ściany, a drugą zamknął drzwi. — Opowiedz wszystko Danny...

— D-d-dobrze, tylko usiądźmy... — wydukałem niepewnie, wskazując na łóżko.

Chłopak wziął rękę ze ściany, dając mi przy tym spokojnie wyjść z jego objęć i pójść w stronę łóżka. Niepewnie zająłem na nim miejsce, a szatyn po chwili zrobił to samo.

— Co chcesz wiedzieć? — spytałem niepewnie.

— Wszystko... Skąd masz Calliego? Jaka była twoja mama przed śmiercią? Jak wyglądało twoje życie? Dlaczego tak bardzo uwielbiasz Ray? Czemu...

— Dobra czekaj... — Poruszyłem dłońmi na znak, by przystopował. — Za dużo pytań na raz... — Wziąłem głęboki oddech i zacząłem opowiadać.

Powiedziałem mu wszystko, nawet z najmniejszymi szczegółami. Najbardziej jednak dziwił mnie fakt, że słuchał mnie z ogromnym zainteresowaniem. Nikt nigdy mnie tak nie słuchał. O mało się nie rozkleiłem. 

— Czyli... — zaczął podsumowywać. — Twoja matka była prostytutką, co chwila przyprowadziła nowego faceta do domu. Kupiła psa tylko po to byś nie czuł się samotny. Mimo to zbytnio się do niego nie przywiązałeś, bo jedyne czego pragnąłeś to rodzicielskiego zainteresowania. Gdy skończyłeś 18 lat twoją matkę potrącił samochód prowadzony przez jednego z jej "klientów". Po jej śmierci przestałeś używać swojego prawdziwego nazwiska "Torriez" i zmieniłeś je na pseudonin pisarski "Anderson". Na dodatek nie znasz swojego ojca, a on nawet nie wie, że ma syna. 

— Tak w skrócie. — potwierdziłem, a on od razu rzucił mi się na szyję. 

— Danny tak bardzo przepraszam. Nie miałem pojęcia, że tyle przeszedłeś. — Chłopak ścisnął mnie tak mocno, że przez moment nie mogłem nawet oddychać. 

Delikatnie odsunąłem go od siebie. Jego szare oczy miały w sobie więcej blasku niż zwykle. 

— Chciałbym zostać z tobą na zawsze Danny. Chciałbym być twoim przyjacielem, rodziną... Chciałbym... — Miałem dość jego gadania, więc złapałem skrawek jego koszulki i go pocałowałem. 

Jego usta miały smak wiśni, który wręcz idealnie pasował do ich koloru. Muszę przyznać, że jak na męską wersję Ray potrafił całować. 

— A ja chciałbym, byś chodź przez chwilę był cicho — szepnąłem mu do ucha, muskając przy tym jego płatek. 

Chciałbym by ta chwila trwała wiecznie... Chwila, w której oboje nie pragniemy niczego poza sobą nawzajem... Moment, w którym nasze usta się spotykają i domagają się więcej... 

***

Nie sądziłem, że przez głupie z wierzenie mogłem tak bardzo zbliżyć się do tak natrętnego gościa. Siedząc sam przy biurku wyciągnąłem z niego ten dziwny długopis. Obiecałem sobie, że nigdy więcej go nie użyje. Kto by pomyślał że los mnie do tego zmusi. 

Obejrzałem się parę razy za siebie sprawdzając czy szatyn nie wchodzi do pokoju, a następnie zacząłem coś bazgrolić na wolnym kawałku papieru. 

***

— Ostatni... — powiedziałem nerwowo skreślając dzień w kalendarzu. — Został nam ostatni dzień razem. 

— Więc trzeba jak najlepiej wykorzystać. — Objął mnie w pasie i schylił do mojego ucha. — Chyba, że wolisz potraktować go jak każdy inny dzień Danny. 

— Czy to zrobię czy nie i tak na jedno wyjdzie. — Przewróciłem oczami i pocałowałem go w policzek. 

— Do której mamy czas na zabawę? — Odszedł na moment po kubek z kawą. Jedyne co zdążyłem zrobić w tym czasie to się obrócić. 

— Wiersz skończyłem pisać o 1:00, więc zostało nam jakieś trzynaście godzin — westchnąłem. 

— No i świetnie... Trzynaście godzin to wystarczający czas, by wyrwać cię na zakupy. 

— Nie żartuj sobie. — Spojrzałem na niego z zażenowaniem. 

— Niech ci będzie. Będziemy siedzieć razem i gnić w tych ścianach do ostatnich sekund mojego żywota. 

— To dobrze, że chociaż w czymś się zgadzamy. — Uśmiechnąłem się, zabierając mu z ręki kubek z kawą. 

— Ejj... — jęknął. — To moja kawa. 

— Teraz już nasza — powiedziałem, biorąc z kubka kolejny łyk. 

***

— Mamy zamiar patrzeć się przez ostatnie pięć minut na zegar, aż w końcu wybije pierwsza? — zapytał, patrząc na mnie, siedzącego na skraju łóżka. 

— Wypadałoby się pożegnać... Dziwnie mi to mówić, ale... — Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem mu w oczy. — Ten miesiąc z tobą był naprawdę niesamowity. — Chłopak złapał mnie za ramiona i przyciągnął do siebie. 

Jego bliskość od paru dni sprawiała mi olbrzymią radość. Chciałbym, by przytulał mnie już zawsze. 

— Kocham cię Daniellu — powiedział, gdy odwzajemniłem jego uścisk. 

Ukradkiem zerknąłem na zegarek. Zostały nam dwie minuty. Wyjąłem z kieszeni spodni kartkę i podałem ją chłopakowi. 

— Weź ją ze sobą i przeczytaj dopiero jak znikniesz. 

— Skąd pewność, że będę mógł zabrać ją ze sobą? — Chłopak niepewnie sięgnął po złożony kawałek papieru. 

— Nigdy nie ma pewności. — Przytuliłem go mocno nie pozwalając, by była między nami jakakolwiek przestrzeń. 

— To już koniec, prawda? — zapytał cicho, gdy zegar wybił pierwszą. 

— Nie... To dopiero początek, Ray... — powiedziałem odklejając się od niego. 

Wskazałem na zegarek... Była 1:01... 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top