Rozdział 2.5

Jechałam do domu z duszą na ramieniu. Po wyjeździe z myjni samochodowej nie wyczuwałam już zapachu Alice, który nawet wcześniej był bardzo słaby, ale mój węch był znacznie słabszy niż Jacoba, czy nawet dzieciaków. Nie bałam się, że Jake będzie zły o to spotkanie. Bałam się, że zapach wywoła u niego przemianę.

Żaden z członków watahy nie zmieniał się już od kilku dobrych lat. Zaczęli się starzeć, Sam Uley miał już nawet pierwsze zmarszczki. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że będzie nam dane przeżyć resztę życia w spokoju. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby ta sielanka runęła z mojej winy.

Wracając do La Push odebrałam dzieci ze szkoły. Po raz pierwszy od długiego czasu Harry skończył lekcje bez obrażeń, bez zniszczonych ubrań i połamanych przyborów.

- Dziadek do nas pszyszedł - opowiadał z tylnego siedzenia. - Dużo mówił i pokazywał pistolet.

Zaśmiałam się na myśl o gadatliwym Charliem. Co prawda od ślubu z Sue zyskał nieco pewności siebie i łatwiej było mu prowadzić rozmowę, wciąż potrzebował bardzo silnej motywacji, żeby mówić nieprzerwanie przez więcej niż dwie minuty. Widać troska o wnuka była wystarczająca. 

Sophie uparcie milczała przez całą drogę. Była na mnie obrażona, tym razem o to, że nie pozwoliłam jej jechać z koleżanką na weekend do Seattle. Osiemnaste urodziny Claire uznała za zbyt nudne.

Swoją drogą, nie mogłam uwierzyć, że mała Claire była już dorosła. Każdy, kto był związany z watahą pamiętał szok, jakim było wpojenie Quila. Siedemnastoletni wówczas wilkołak uznał za centrum swego wszechświata dwulatkę. Ja sama na początku byłam przerażona i wściekła na chłopaka. Jak mogło wydarzyć się coś tak obrzydliwego? Ale Jake w swych tłumaczeniach miał rację. Uczucie, którym jego przyjaciel zapałał do małej nie było ani odrobinę romantyczne. Było czyste, braterskie i niesamowicie silne. Przez lata obserwowaliśmy, jak ta dwójka wspólnie dorastała, dopasowywała się do siebie i stawała jednością pod każdym względem. Byli najlepszymi przyjaciółmi, jakich ten świat widział, a od kilku tygodni także narzeczonymi. Po cichu robiłyśmy z Kim zakłady, kiedy młodzi pobiegną do pastora Webera, żeby ustalić datę ślubu.

*   *   *

W La Push trwały przygotowania do imprezy urodzinowej. Generalnie Quileci uwielbiali uroczystości, a wataha zawsze przodowała w ich organizacji. Ognisko rozpalone w pobliżu klifu, przeogromne ilości jedzenia, muzyka i tańce oraz legenda przygotowana na każdą okazję, tak wyglądało świętowanie.

- Nie ma mowy, nie idę na żadne ognisko! - krzyczała Sophie, krążąc nerwowo między salonem a kuchnią, w której przygotowywałam trzecie już ciasto na wieczorne przyjęcie. - To straszny obciach!

- Spędzanie czasu z bliskimi to obciach? - upewniłam się.

- To nie moi bliscy, tylko wasi.

- Soph, kochanie, to są też twoi bliscy - tłumaczyłam. - Wataha tworzy jedność.

- Przecież wataha już nie istnienie - wykłócała się. - Żaden z nich już się nie przemienia, a Sam nie ma prawa nikim rządzić.

-Wujek Sam, jeśli już - wtrącił Jake, który właśnie pojawił się w salonie. Jak zwykle wszedł niemal bezszelestnie. - Naucz się wreszcie traktować starszych z szacunkiem.

Nie widziałam twarzy córki, ale byłam pewna, że przewróciła lekceważąco oczami. Jacob kontynuował:

- Wataha to coś więcej niż zmienianie się w wilka. Wszyscy jesteśmy braćmi. Kiedy byliśmy młodsi, walczyliśmy ramię w ramię i chroniliśmy innych ludzi. Dziś chronimy się nawzajem i sobie pomagamy. To więź, której czas nie zdoła zatrzeć.

Postanowiłam nie wtrącać się więcej do tej rozmowy, do czasu aż Jacob nie da mi wyraźnego znaku do działania. Chociaż od ślubu z nim jestem członkiem plemienia, to wciąż uważałam za niestosowne wypowiadać się w imieniu Quilletów.

- Błaaagam, to takie przedpotopowe. - narzekała Sophie. - Nie pozwalacie mi się z nikim normalnym zakumplować. Mam być dziwadłem i obrywać co dzień jak Harry?

Na jedną krótką chwilę Jacobowi puściły nerwy, a na jego twarzy pojawił się grymas czystej wściekłości. Szybko się jednak opanował.

- Masz szlaban. - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Nie wyjdziesz z koleżankami przez miesiąc. Będę cię rano zawoził do szkoły i odbierał zaraz po lekcjach. Telewizja i internet przez godzinę dziennie. Zrozumiano?

Mała burczała coś pod nosem.

- A dzisiaj pójdziesz na przyjęcie Claire. - dodał mąż.  - I będziesz się tam uśmiechać. Spróbuj zepsuć ognisko, to nie wyjdziesz z domu przez rok. A teraz idź do siebie.

Dziewczynka odwróciła się na pięcie i pobiegła na piętro. Jake opadł ciężko na kanapę, wypuszczając powietrze z płuc. Poszłam go przytulić.

- Przejdzie jej. - pocieszałam, głaszcząc go po ramieniu.

- Byłem dla niej za ostry. - zmartwił się. - Soph któregoś dnia mnie znienawidzi.

- Pewnie już nas nienawidzi.  - stwierdziłam, po czym dodałam: - to normalne u większości nastolatków. Emily mówi, że jej Tom ostatnio bardzo późno wraca do domu, a Kim nie może przekonać Cindy, żeby się jeszcze nie malowała.

Mężczyzna patrzył się na mnie z miną "o co ci, do diabła, chodzi?".

- Chodzi o to, że oni wszyscy sprawdzają na co mogą sobie pozwolić. - wyjaśniłam.

- I co w związku z tym?

- Musimy to przeczekać.

- Jeśli nasza córka jest chociaż w połowie tak uparta jak ty, a na to się zapowiada, to czeka nas baaaaaardzo dużo czekania. - skwitował Jake.

Nie mogłam się z nim nie zgodzić.


C.D.N.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top