Rozdział 2.3

Patrzyłam przerażona na poobijaną twarz synka. Co się stało? Jak? Kto? Dlaczego?

- Harry, gdzie jest tatuś? - zapytałam, siląc się na spokojny ton.

- Nie ma. - odpowiedział chłopczyk.

- A Sophie?

Pokiwał głową.

- Sophie! - zawołałam.  - Chodź tutaj!

Zjawiła się parę sekund później, ubrana w różowy sweterek i czarne legginsy, z czarnymi włosami związanymi w dwa warkocze.

Miała zupełnie beztroską minę.

- Soph, gdzie jest tata? - powtórzyłam pytanie.

Wzruszyła ramionami.

- Pewnie siedzi u wujka Sama.

- Był dzisiaj w ogóle w domu?

- Odkąd wróciliśmy ze szkoły to nie.

- Dzwoniłaś do niego?

- Nie.

- Dlaczego?

- Bo nie.

- A dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie?

- Bo nie. - odpowiedziała, po raz kolejny wzruszając ramionami. - Bo i tak nie było po co.

- Nie było po co? - zagotowałam się ze złości.  - Sophie, możesz mi wyjaśnić dlaczego twój brat ma podbite oko i połowę twarzy umazaną zaschniętą krwią?

Po raz kolejny wzruszyła ramionami.

- Pewnie znowu się pobił z kimś w szkole. Jest tam takich dwóch z trzeciej klasy, często zaczepiają młodsze dzieciaki.

- A ty nie zareagowałaś? - dociekałam.

- Ja nic nie widziałam. - zaczęła się bronić dziewczynka.

Tak zaczęła się seria wymówek. Bo Sophie niczego nie widziała, tylko słyszała od jakiejś koleżanki, że jej kuzynki brat był zaczepiany przez tych samych trzecioklasistów bo... Z wypowiedzi dziewczynki nie dało się za wiele zrozumieć, poza tym, że w szkole podstawowej w Forks nauczyciele najwyraźniej nie reagowali na przejawy agresji wśród uczniów.

- Idź do pokoju, Soph. - poleciłam jej, zdenerwowana obojętnością dziewczynki.

Marudząc, powlekła się do swojej sypialni, a ja zabrałam Harry'ego do kuchni. Posadziłam syna na blacie, sięgnęłam po telefon i pudło z lekami ukryte w jednej z szafek, poza zasięgiem dzieci. Jednocześnie dzwoniłam do Jacoba i przygotowywałam waciki do przemycia ran małemu.

-Tak, słonko? - rzucił mężczyzna na powitanie.
- Wróć do domu - poprosiłam krótko. - Harry został pobity.
Usłyszałam kilka przekleństw i połączenie zostało przerwane. Wiedziałam, że Jake dotrze do domu w mniej niż 15 minut, nie ważne gdzie się znajdował.

Zjawił się dokładnie po 11 minutach. W tym czasie ja zdążyłam zdezynfekować rany syna i wręczyć mu paczkę mrożonego groszku jako okład na podbite oko. Nie wspominał, żeby coś jeszcze go bolało, a na ubranku nie było widać śladów krwi innej niż ta, która skapnęła z brwi lub rozciętej wargi, uznałam więc, że podczas wieczornej kąpieli nie znajdę u małego nic poza drobnymi, niegroźnymi otarciami.

- Jesteśmy w kuchni! - zawołałam, słysząc drzwi zatrzaskujące się za Jacobem.

W przeciągu sekundy był już obok mnie.

- Hej, synu, kto ci to zrobił? - zapytał, przyglądając się dokładniej twarzy chłopca.

Ten nic nie odpowiedział.

- Mi też nie chciał nic powiedzieć. - wyjaśniłam. - Sophie podobno wie jeszcze mniej...

Szybko podsumowałam wszystko, czego do tej pory się dowiedziałam.

- Teraz rozumiesz, dlaczego zawsze wolałem szkołę w rezerwacie?

Skinęłam głową. Zaraz po przyjeździe do Forks dowiedziałam się, że Jake, podobnie jak reszta młodych Quiletów, chodził do specjalnej szkoły w La Push, odizolowanej od publicznego liceum w miasteczku. Nie rozumiałam, dlaczego Indianie mieli taki problem z dopasowywaniem się do swoich sąsiadów. Ale odkąd zlikwidowano placówkę w rezerwacie i dzieci z rezerwatu przymusowo przeniesiono do państwowej podstawówki, zaczęły się problemy. Sophie, gdy była młodsza, kilkukrotnie wracała do domu z płaczem, bo ktoś jej zabrał śniadanie, zniszczył zeszyt albo wyzywał. Próbowałam rozmawiać z nauczycielami, nawet z dyrekcją, ale to nic nie dawało, pozostawało tylko czekać aż dzieci z Forks przywykną do zmian i zaakceptują swoich nowych kolegów.

Jak widać nie zaakceptowali.

W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy Jake nie wydepcze w kuchennej podłodze widocznych ścieżek od tego nerwowego chodzenia. Kilkukrotnie musiałam powstrzymywać jego zapał do działania. Rozważał dzwonienie do wszystkich nauczycieli po kolei, do dyrekcji, wycieczkę do Forks  i próbę znalezienia małych agresorów na własną rękę oraz poproszenie Charliego o pomoc i zgłoszenie sprawy na policję. Słuchając jego kolejnych pomysłów coraz bardziej podobała mi się opcja z Charlie'm, jeśli dzięki temu Jake nie poszedłby sam do szkoły. Byłam niemal pewna, że lepiej dla tych dzieciaków i dla czystych akt mojego męża byłoby lepiej, gdyby został odsunięty od sprawy.

- Czego ty ode mnie oczekujesz? - zaczął marudzić, gdy storpedowałam kolejny z jego głupich planów wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę. - Nie pozwalasz mi rozprawić się z tymi gnojkami...

- Masz nauczyć naszego syna, jak się bronić.

Spojrzał na mnie, jakby nie do końca zrozumiał.

- Chodzenie do dyrekcji nie pomoże. - wyjaśniałam. - To znaczy, musimy to zrobić, ale nie ma co liczyć, że sprawa od razu się skończy. Harry musi umieć poradzić sobie z tymi trzecioklasistami, nie tylko stać bezczynnie i czekać aż łaskawie dadzą mu spokój.

Początkowo byłam dumna ze swojego pomysłu, w końcu każde dziecko powinno umieć się bronić. Zwątpiłam jednak, widząc szeroki, przebiegły uśmiech na twarzy męża. On coś planował. Coś, o czym ewidentnie nie chciałam wiedzieć.

Postanowiłam, że tak długo, jak obieca mi, że nikomu nie stanie się krzywda, nie będę się wtrącała w męskie rozrywki. Pozostało mi tylko odnaleźć rodziców chłopców, którzy pobili Harry'ego i dopilnować, żeby lekarz stwierdził, czy mały nie ma jakiś obrażeń wewnętrznych.

No i przekonać Sophie, żeby zaczęła opiekować się bratem.

Paradoksalnie, to ostatnie zadanie wydało mi się najtrudniejsze do zrealizowania.

Harry urodził się, gdy Sophie miała osiem lat. Od kiedy powiedzieliśmy jej, że będzie miała braciszka, była zachwycona tą myślą. Zakochała się w nim, gdy go pierwszy raz zobaczyła. Przez kolejnych kilka lat starała się z nim bawić i pomagać mi w opiece nad małym jak tylko potrafiła. Ale w ciągu ostatnich miesięcy sytuacja diametralnie się zmieniła. Próbowałam być wyrozumiała, uwzględnić fakt, że dziewczynka właśnie wchodziła w okres dorastania i młodzieńczego buntu, ale czasem szlag mnie trafiał, gdy widziałam jej zachowanie. Była wredna dla braciszka, wyganiała go, gdy chciał się bawić, robiła przykre żarty, śmiała się z niego. Odmawiała zajmowania się nim, a kilka razy słyszałam nawet jak w rozmowie z koleżanką stwierdziła, że lepiej byłoby gdyby chłopiec w ogóle się nie urodził. Każda moja reakcja na takie zachowanie tylko pogarszała i tak napiętą sytuację.

Kolejnych kilka dni należało do najgorszych w ostatnim czasie. Kilkukrotnie wzywano mnie do szkoły. Po pierwszej interwencji miały miejsce jeszcze dwie bójki, jak to określiła dyrektorka podstawówki, chociaż według mnie był to po prostu pokaz siły ze strony tamtych chłopców. Ostatecznie udało mi się skontaktować z ich rodzicami. Efekt? Prawie godzinna kłótnia na szkolnym dziedzińcu. W końcu po jedną z matek ktoś przyjechał. Tym kimś był Eddie, policjant, który od blisko trzydziestu lat pracował z Charlie'm. Był też dziadkiem małego agresora.

Jakby incydentów w szkole i kilku nieudanych rozmów z Sophie było mało, w wydawnictwie nastał czas regularnych spotkań. Jednak nigdy nie spodziewałabym się takiego zakończenia tygodnia.

Weszłam do biura spóźniona przez popołudniowe korki i od kiedy tylko przekroczyłam próg budynku czułam, że coś jest nie w porządku, jakby w ścianach zalęgł się jakiś dziwny rodzaj chłodu. Do tego zapach, ni to owocowy, ni korzenny, z lekką nutką niepokoju... Odpychając od siebie te dziwne myśli skierowałam się do sali konferencyjnej, w której czekała już na mnie Cristina i jedna z autorek,która miała zadebiutować w naszym wydawnictwie.

Pomieszczenie zaprojektowane jest tak, że tuż po wejściu widzi się tylko jedną jego połowę, dopiero później resztę. "Na widoku" było przede wszystkim specjalne, wyróżniające się spośród innych obrotowe krzesło, na którym tylko Cristina miała prawo siedzieć.

Szefowa siedziała tam gdzie zawsze, co nie było zaskoczeniem. Było, a właściwie były, nim jednak dwie osoby siedzące po przeciwnej stronie stołu. Jedną z nich była młoda, na oko dwudziestoletnia kobieta o ciemnych włosach i śniadej cerze. Drugą... Alice Cullen.


C.D.N.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top