Rozdział 18
Zaczęły docierać do mnie dźwięki. Słabe światło sączące się pod moje powieki, które zabarwiło świat na czerwono. Poczułam zapachy: metalu, smaru i lasu... i Jacoba. Potem odzyskałam dotyk. Lekko gryzący koc przesunął się w górę, chroniąc mnie przed chłodem poranka. Chociaż... właściwie nie było przed czym chronić. U mojego boku leżało, a właściwie otaczało mnie, źródło ciepła.
Delikatne muśnięcie na nadgarstku.
Niechętnie rozchyliłam powieki. Nad sobą ujrzałam dwoje wpatrujących się we mnie, czarnych jak węgiel i głęboko osadzonych oczu.
Jacob.
Znałam te oczy, wpatrywałam się w nie setki razy, potrafiłam czytać z nich jak z otwartej księgi. Ale tym razem... to spojrzenie było dzikie, obezwładniające... niepokojące.
- Cześć. - wychrypiałam, naciągając koc po samą szyję. Marzyłam o tym, by cała się schować, uciec od palącego wzroku chłopaka. Czy zrobiłam coś nie tak? O co chodziło? - Jake? Wszystko w porządku?
Niemalże otrząsnął się z transu. Rozejrzał dookoła, jakby sam nie rozumiał, co się właściwie dzieje, wrócił do mojej twarzy.
- Cześć. - odparł.
Potem zerwał się z posłania. Pospiesznie ubrał się, co jakiś czas zerkając na mnie. Zatrzymał się przy wyjściu z garażu.
- Zostań tu.- polecił. - Jeśli chcesz... Niedługo wrócę.
I tyle go widziałam.
Łzy napłynęły mi do oczu. Byłam ogłupiała, zraniona. Co się właśnie wydarzyło?
Ostatnia noc... Może nie była idealna, ale... Przecież nie mogło być tak źle, żeby uciekał przede mną, prawda?
Doprowadzona do szału przez swoją własną psychikę, postanowiłam ubrać się i wyjść. Znaleźć się jak najdalej od garażu. Kiedy już zatrzasnęłam za sobą drzwi, dotarło do mnie, że nie mam dokąd pójść. Nie mogłam iść do Emily, co w innych okolicznościach zrobiłabym bez wahania. Dzisiaj nikt nie miał prawa im przeszkadzać.
Więc może...
- Bello!
Odwróciłam się, zdziwiona, że słyszę swoje imię.
-Cześć, Kim. - przywitałam się, próbując dyskretnie otrzeć policzki.
Dziewczyna podbiegła, ciągnąc za rączkę Claire ubraną w różową sukienkę.
- Co u ciebie? Czy ty... ty płaczesz? - zdziwiła się. - Co się stało.
- Ja... sama nie wiem. - przyznałam. Głos mi się załamał.
Nie chciałam obarczać Kim swoimi zmartwieniami. Niemalże stanęłam na głowie, żeby przekonać ją, że w zasadzie płakałam bez powodu.
Poszłyśmy z Claire na spacer po plaży. My dwie rozmawiałyśmy, a mała zbierała kamyczki i muszelki. Co jakiś czas podbiegała, żeby pochwalić się najnowszymi nabytkami.
- Właściwie to gdzie jest Quil? - zapytałam w końcu. Nie często zdarzało się, żeby zostawiał swój obiekt wpojenia na tak długo pod opieką innych ludzi.
- Wataha ma jakieś nagłe zebranie. - wyjaśniła mi Indianka. - Paul przybiegł po Jareda wściekły, obaj wybiegli z domu jakby się paliło. Ściągnęli nawet Sama.
Zdziwiłam się. Wedle zwyczaju nowożeńcom można było zakłócać pierwszy tydzień związku tylko z naprawdę istotnych powodów. Co mogło się stać? Czyżby w pobliżu znowu grasował wampir?
Po plaży trafiłyśmy z powrotem do wioski, a tam spotkałyśmy Rachel, wściekłą i szukającą Paula.
Jakby nie wystarczyło, że martwiłyśmy się nieobecnością chłopców, dosłownie nigdzie nie można było znaleźć Billy'ego, który w porze obiadu powinien przyjąć swoje leki, a tego nie zrobił, ani starego Quila, który był niesamowicie komuś potrzebny.
Stanęło na tym, że Kim, Rachel i ja siedziałyśmy w małym saloniku Blacków, Rachel i ja na kanapie, a Kim bawiła się na dywanie z Claire. W tle leciała jakaś bajka z brzydkimi jak na mój gust postaciami. Ale mała w tych krótkich chwilach oglądania była nimi zachwycona.
Marzyłam, żeby Jacob wrócił i wszystko mi wyjaśnił.
A kiedy już to zrobił, chciałam cofnąć czas, żeby to się nigdy nie wydarzyło.
- Bello. - westchnął. Zauważył mnie od razu po przekroczeniu progu domu.
Wyglądał tak, jakby z trudem zmuszał się do normalnego tempa.
- Dziewczyny... - zaczął. - Możecie zostawić nas samych?
Obie zdziwione popatrzyły na mnie. Skinęłam głową. Rzuciły sobie porozumiewawcze spojrzenia i zaczęły się zbierać. Cokolwiek Jake miał mi do powiedzenia, musiało to być niesamowicie ważne, skoro zachowywał się w ten sposób, one też to rozumiały.
Indianki wyszły, trzymając małą dziewczynkę za obie ręce. Na odchodne każda z nich posłała mi krzepiące spojrzenie.
Przyjrzałam się Jacobowi. Miał podobny wyraz twarzy do tego porannego, ale teraz przemieszany z jakimś dziwnym rodzajem spokoju, który zdawał się promieniować z jego wnętrza. Chyba nigdy wcześniej jego przystojna twarz nie wydawała się tak piękna.
A jednak... w jego oczach, dotąd tak prostych do odgadnięcia, kryło się coś, czego nie rozumiałam i napawało mnie to przerażeniem. Czułam, jakby w moim brzuchu zadomowiła się chmara motyli. Czekałam, siedząc jak na szpilkach, aż chłopak stojący przede mną wykona jakiś ruch.
Zrobił to. Ukląkł, wziął mnie za rękę. Zrobił głęboki wdech.
- Wyjdź za mnie, Bello.
C.D.N.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top