Rozdział 14

Nadszedł dzień wręczenia dyplomów ukończenia liceum.

- Puk puk! - odezwał się Jake spod drzwi mojej sypialni. Nawet się nie zorientowałam, kiedy wszedł do domu.

Po całym pokoju porozrzucane były ubrania. Największy stos utworzył się na łóżku. Wpatrywałam się smętnie w puste, przykurzone narożniki szuflad komody oraz ziejące pustką dno szafy. Że też nie pomyślałam wcześniej o odpowiednim stroju! Zdałam sobie sprawę z tego braku dopiero przedwczoraj, gdy Emily zaczęła mi opowiadać o tym, jak sama kończyła liceum. Ze szczegółami opisała sukienkę, jaką dostała na tą okazję od swojej mamy. Rozpaczała, bo kreacja została zniszczona, gdy jakiś żartowniś dodał barwnika do systemu nawadniającego i włączył zraszacze trawników przed szkołą w momencie, gdy świeżo upieczeni absolwenci z jej rocznika wychodzili z budynku. Niestety, barwnika nie dało się sprać i tak piękna, kremowa sukienka stała się bezużyteczna.

- Jake, ubieram się, nawet nie próbuj wchodzić! - zawołałam, pospiesznie naciągając na siebie ogromną koszulkę, którą chłopak dał mi jakiś czas temu. Zazwyczaj służyła mi za koszulę nocną.

- Bzdura, kochanie, nie masz w co się ubrać. - zahichotał i wkroczył do pokoju sekundę po tym, gdy materiał zdążył opaść mi do połowy ud.

Zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu. Poczułam, że się rumienię.

- Przysyła mnie Emily - oznajmił, przełykając ślinę. - Podobno nie masz odpowiedniego stroju na dzisiejszą uroczystość.

Mówiąc to, wyciągnął w moim kierunku trzymaną wcześniej za plecami brązową papierową torbę z nadrukiem, którego nie odczytałam.

Zdumiona, zajrzałam do środka. Na dnie torby znajdowało się jakieś zawiniątko w odcieniach zieleni. Wyjęłam je i rozwinęłam.

Zawiniątko okazało się sukienką z lekko sztywnego materiału, z delikatnie rozszerzającym się dołem. Góra miała rękawy 3/4  i skromny dekold w łódkę, a wszystkie brzegi wykończono rodzajem koronki, o której wykonaniu nawet nie chciało mi się myśleć.

- Jake, dziękuję! Jest piękna. - odruchowo wspięłam się na palce i dałam mu buziaka w policzek. Złapał mnie od razu i przycisnął mocniej do swojego torsu.

- Ja jestem tylko posłańcem. - przypomniał niskim głosem, pochylając się do pocałunku.

Przeszkodziły nam kroki Charliego na schodach.

- Bells, jesteś gotowa? - zawołał.

- Jeszcze chwilę! - odpowiedziałam, odsuwając się od Jacoba.

Tata pomaszerował z powrotem na dół.

- Wyjdź, chcę się przebrać. - powiedziałam do Jacoba.

Pokręcił głową.

- Nieee, dzięki. Zostanę. Chętnie sobie pooglądam.

- Jacobie Blacku, wynoś się w tej chwili, albo będziesz biegał po lesie na trzech łapach! - oznajmiłam ze śmiechem, zamachnąwszy się na niego pierwszą sztuką ubrania, jaka wpadła mi w ręce.

W końcu wyszedł, udając nadąsane dziecko, a ja pospiesznie wsunęłam na siebie sprezentowaną sukienkę. Problem pojawił się, gdy musiałam zapiąć zamek na plecach.

- Jake! - przywołałam go.

Pojawił się niemal natychmiast.

- Czyżby pani wielce dorosła potrzebowała mojej pomocy? - zakpił.

Zacisnęłam zęby.

Chwilę później wsiadaliśmy już do radiowozu taty. Zarówno Charlie, jak i Jacob uparli się, że będą mi towarzyszyć od początku do końca. I tu powstał problem, bo Jacob nie pozwala nikomu innemu prowadzić swojego rabbita, Charlie nienawidzi stylu jazdy Jake'a, a w dodatku żaden z nich nie zgodził się, by jechać moją furgonetką. Ostanią opcją był właśnie radiowóz. Oczywiście to tata prowadził, ja siedziałam na miejscu pasażera, a Jake z tyłu, oddzielony od nas taflą z włókna szklanego.

- Ładnie wyglądasz. - rzucił Charlie, wjeżdżając na zapełniający się parking pod szkołą. - To coś nowego?

- Tak, dzięki. - odpowiedziałam niemal machinalnie, zerkając co chwilę w lusterko. Jacob miał rozbawioną minę.

- Też powinienem był ci coś kupić.  - zreflektował się tata. - W końcu liceum kończy się tylko raz.

Uspokoiłam go. Tak naprawdę nie chciałam, żeby się wykosztowywał. I tak, pomimo moich protestów, zobowiązał się wspomóc mnie finansowo, gdy tylko dowiedział się, że zostałam przyjęta na uniwersytet stanowy, w dodatku jakimś cudem znalazłam się w pierwszej pięćdziesiątce listy.

Wkrótce ja dołączyłam do innych uczniów z mojego rocznika, a Jacob i Charlie popłynęli z prądem pozostałych gości, dla których zorganizowano osobne wejście. Na sali gimnastycznej pani Cope ustawiała nas w kolejności alfabetyczniej. Jessica Stanley stała diwe osoby za mną.

- Hej, Bella! - przywitała się. Automatycznie odpowiedziałam uśmiechem. To skłoniło ją do paplaniny.

Mówiła o tym, że pamięta, jak pojawiłam się w tej szkole po raz pierwszy, jak szybko poczuła do mnie sympatię i że nie wierzy, że ten czas tak szybko minął.

- ... takie niesamowite - wydaje się, że dopiero co się poznałyśmy, a teraz razem kończymy szkołę - nawijała. - Wierzysz, że to już koniec? Ja tam chyba zaraz wpadnę w histerię i zacznę krzyczeć.

Odpowiedziałam jej jakoś grzecznie, ale myślami błądziłam daleko stąd. Ledwo zauważyłam, kiedy wywołano moje nazwisko. Wbiegłam pospiesznie na podest, uważając przy tym, żeby się nie przewrócić, ale i tak opóźniłam przesuwanie się kolejki, więc zrobiło się małe zamieszanie z dyplomami. Wreszcie, pani Cope, podająca dyrektorowi zwinięte w rulony dokumenty upewniła się, że trafi do mnie ten właściwy. Dyrektor Greene uścisnął mi dłoń. Usłyszałam głośny aplauz. Poszukałam źródła hałasu - to Charlie i Jacob tak głośno klaskali. Kolejka się przesunęła i już było po wszystkim. Ludzie dookoła zaczęli podskakiwać i rzucać birety, więc postąpiłam tak samo jak oni.

- Nie mogę uwierzyć, że to już koniec! - szczebiotała Jessica. Zawtórowałam jej.

Wkrótce trafiłam w ramiona taty, później Jacoba. Ten drugi przytrzymał mnie znacznie dłużej, przyciskając mocno. Znalazłam ukojenie w jego objęciach, w złożonym zapachu, który kojarzył mi się z lasem.

Szczęście trwało jednak krótko. Wiedziałam, że Charlie też zasługuje tego dnia na uwagę.

- To co robimy teraz? - zapytałam lekko zdezorientowana, gdy już udało mi się wyswobodzić z tego niedźwiedziego uścisku.

- Może pójdziemy do Lodge? - zaproponował Charlie.

Lodge była jego ulubioną restauracją, z resztą jedyną stosowną w okolicy, jeśli chciało się jakąś okazję świętować.

- Dobrze - odpowiedział za mnie Jake. - Ale wieczorem porywam Bellę do siebie.

Tata spojrzał się na niego groźnie, zupełnie jakby nagle ręka Jacoba owinięta niewinnie wokół mojej talii zaczęła mu przeszkadzać.

- Emily i Kim razem z chopakami organizują dla Belli małą imprezę z okazji ukończenia szkoły. - dodał nastolatek konspiracyjnym szeptem.

- Słucham? - zdziwiłam się.

- To miała być niespodzianka. - wyjaśnił, wpatrując się we mnie z czułością.

Charlie odchrząknął.

- Hmm, no dobrze. - zgodził się trochę niechętnie. - Bello, ale wrócisz do domu na noc?

- Przyjechały moje siostry. - wtrącił ponownie Jake. - Więc ja będę spał u Quila, a Bella może spokojnie zostać z Rachel i Rebekką.

Tata wyglądał na niezadowolonego. Nic więcej nie powiedział, pokiwał tylko głową i obrócił się na pięcie, kierując w stronę samochodu. Zostaliśmy trochę z tyłu.

- Czemu mi wcześniej nie powiedziałeś? - szepnęłam z wyrzutem.

- Nie mogłem. - przyznał, jakby faktycznie skruszony. - Dopiero dziś rano pozwolili mi cię zaprosić.

- Jak to?

- Ta impreza to przy okazji zebranie plemienia. Tylko wybrani są na nie wpuszczani.

- Wybrani, czyli... wilki?

Skinął głową.

Do Lodge dojechaliśmy niemal w milczeniu. Na miejscu okazało się, że wiele innych rodzin wybrało to miejsce na świętowanie mniejszych i większych sukcesów swoich dzieci, tak więc, chociaż pierwotnie stoliki były od siebie oddzielone, każdy z każdym rozmawiał i wkrótce zrobiła się z tego jedna wielka biesiada. Charlie rozmawiał z ożywieniem z pastorem Weberem, Jake natomiast pochłaniał już drugiego steka. Oddałam mu swoją porcję, bo sama nie byłam w stanie nic przełknąć ze zdenerwowania. Myślałam, że po opuszczeniu szkoły poczuję ulgę, ale się myliłam. Dopiero teraz nadszedł czas stresów. Czy dam sobie radę na studiach? Czy napewno jestem tego warta? Przecież college dużo kosztuje, a ja wcale nie mam jakichś specjalnych zdolności. A co jeśli zobowiązania wobec watahy jednak zmuszą mnie do porzucenia nauki? I w dodatku to spotkanie plemienia. Skoro było takie super ważne i tajne, to czemu ja miałam na nie wstęp? Nic nie rozumiałam.

Obiad w Lodge przeciągnął się do ponad dwóch godzin. Gdy wychodziliśmy, na dworzu zaczęło się ochładzać. Charlie podwiózł nas pod dom, gdzie stał rabbit Jacoba. Przesiedliśmy się z jednego auta do drugiego i pojechaliśmy prosto do rezerwatu.

C.D.N.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top