Rozdział 11

- Bello, dotarłem tu tak szybko, jak mogłem... - wołał Jacob, wpadając do mojego domu kilka godzin po tym, jak Edward wyszedł.

Indianin zatrzymał się w pół kroku, węszył przez chwilę, po czym, udając głupa, stwierdził:

- Co tu tak śmierdzi? Była tu pijawka? Bello, kochanie, nic ci nie jest? - pytał troskliwie, zamykając mnie w uścisku.

- Dobrze wiesz, kto tu był. - powiedziałam, odpychając go od siebie. Uciekłam do kuchni, tam oparłam się o blat,  wbijając wzrok w swoje stopy.

Nie usłyszałam, jak Jacob za mną podąża, ale wyczułam jego obecność. Jak zawsze, miałam wrażenie, jakby swoją osobą wypełniał całą kuchnię, nie pozostawiając żadnej szczeliny. Zazwyczaj mi to odpowiadało, teraz zaczynałam się dusić, przyciskana do ziemi dławiącym poczuciem krzywdy.

- Cullen. - syknął cicho chłopak.

- Dlaczego mnie okłamałeś? - pytałam łamiącym głosem, wbijając w mojego towarzysza spojrzenie. - Dlaczego nie powiedziałeś, że on wrócił? Nie ufasz mi?

 - Zrobiłem to dla ciebie, Bello. Zrobiłem to dla nas! Musiałem go trzymać z daleka. Gdyby on wrócił, gdyby wszyscy wrócili... Forks to ich teren. Nie moglibyśmy cię chronić.

- Jake, okłamałeś mnie. - powtórzyłam.

- A on cię porzucił! - odparował chłopak. Zaczynał drżeć. - Porzucił cię, Bello. Już cię nie chciał. Przypomnij sobie to wszystko. Pamiętasz, jak musiałaś kulić się, bo wydawało ci się, że się rozpadasz? Kto wtedy był przy tobie, kto ci pomógł?

- Mam ci dziękować? Nikt cię do tego nie zmuszał. Wiedziałeś, w jakim jestem stanie! A on robił to, żeby mnie chronić!

- Teraz bronisz tego krwiopijcy?

Nie wierzyłam w to, co mówię, ale tak, broniłam Edwarda. Byłam wściekła, zraniona, miałam żal do Jacoba. Obiecał, tyle razy obiecywał, że zawsze będzie ze mną szczery. Wiedział, że nie tolerowałam kłamstwa, a jednak robił to, w tak perfidny sposób.

Potrzebowałam ochłonąć, spokojnie pomyśleć.

- Wyjdź, Jacob. - poprosiłam. - Zostaw mnie samą.

Spełnił moje żądanie z ociąganiem. Nim zniknął, popatrzył się na mnie po raz ostani:

- Bello, czy my zrywamy? - spytał żałośnie. Zniknęła maska wściekłości, zastąpił ją ból i niedowierzanie.

- A uważasz, że zrywamy? - nic innego nie przychodziło mi do głowy.

Zniknął bez słowa.

Odczekałam chwilę. Później, co dla mnie niezwykłe, wrzasnęłam z frustracji, aż zabrzęczał leciwy żyrandol dyndający pod syufitem. Był lekko wyszczerbiony po latach użytkowania, wyglądał, jakby miał niedługo spaść. Poczułam dziwną solidarność z tym żyrandolem.

Jeszcze chwilę wcześniej do oczu napływały mi łzy. Teraz szybkimi ruchami ocierałam je z policzków. W mojej głowie kształtował się pewien plan.

Nakreśliłam wiadomość dla Charliego, zostawiłam kartkę na kuchennym blacie, obok gotowej do włożenia do mikrofali porcji obiadu. Złapałam kluczyki dawno nie używanej już furgonetki. Pośpiesznie naciągajc na siebie kurtkę, wybiegłam z domu.


C.D.N.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top