Rozdział 7
W poniedziałek popełniłam jeden z największych błędów tego miesiąca. Przejęta wizją obowiązków, jakie na mnie spadły, kiedy zostałam mianowana druchną Emily, postanowiłam poszukać porady u kogoś, kto może mieć w tym temacie więcej doświadczenia niż ja. Padło na Jessikę, która miała całe hordy kuzynek w wieku tuż przed lub krótko po ślubie, i Angelę, której ojciec tych ślubów udzielał. Dotarło do mnie, że nawet nie zapytałam Emily, czy chcą wziąć ślub cywilny czy kościelny!
- O rany, Bello, nie mów, że ty i Jacob... - ekscytowała się Jessica. - Ale ty nie... -ściszyła głos, by Mike i reszta chłopaków siedzących przy naszym stoliku w stołówce przypadkiem tego nie usłyszała. no wiesz... nie wpadłaś, no nie?
Jej pytanie skutecznie wyrwało mnie z zamyślenia. Chociaż to wredne, ucieszyłam się, że Lauren jest dziś nieobecna. Bóg jeden wie, jak bardzo mogłaby rozdmuchać taką plotkę.
- Co? Nie! - speszyłam się. - Jesteśmy razem dopiero miesiąc, chyba nie sądzisz, że...
- Nie ważne. - zbyła mnie. - Skoro nie ty wychodzisz za mąż, to kto?
- Przyjaciel Jacoba wreszcie się oświadczył. To znaczy, oświadczył się już dawno, ale dopiero teraz zdecydowali się zacząć na poważnie przygotowania do ślubu.
- Przyjaciel z La Push?
- Tak
- No to będzie ciężo. - stwierdziła z ciężkim westchnieniem.
- Czemu? - zaniepokoiłam się.
- Czy oni tam przypadkiem nie mają trochę innych zwyczajów matrymonialnych?
- Mój tata udzielał kilku ślubów w rezerwacie. - wtrąciła Angela, jak zawsze opanowana. - Mówił, że nie różniły się od ceremonii z Forks.
Przez chwilę słuchałam Angeli, później Jessica zaproponowała, żebym pojechała z nimi w sobotę do Port Angeles. Tak jak rok temu, dziewczyny chciały kupić sukienki na bal - tym razem to ich własny bal maturalny - więc przy okazji mogłybyśmy odwiedzić kilka salonów ślubnych.
Po powrocie do domu powiadomiłam tatę o planach na weekend. Zgodził się bez problemu. Inaczej wyglądała sprawa z Jacobem.
- Nie ma mowy, Bells! - wykrzyknął, zanim skończyłam mówić. Zerwał się gwałtownie z kuchennego krzesła i zaczął krążyć po pomieszczeniu, doprowadzając mnie tym do szału. Nie słyszałam jego kroków, więc musiałam obracać głowę, by wiedzieć, gdzie akurat jest. - Nie puszczę cię tam samej.
- Jake, to tylko Port Angeles, poza tym będę z Jessiką i Angelą. - to nie tak, że musiałam pytać go o zgodę na cokolwiek. W końcu to ja tu byłam dorosła. Ale Jacob był strasznie zaborczy. Chyba nigdy wcześniej nie spotkałam tak apodyktycznego człowieka.
- A czy Jessica albo Angela umieją sobie poradzić z wampirem? - maksymalnie ściszył głos.
- Ty też nie zmieniłbyś się w wilka w środku miasta. - przypomniałam.
Rzucił się do przodu. Jedną rękę oparł na stole, drugą na oparciu mojego krzesła, nachylając sie nade mną. Oba meble jęknęły pod ciężarem chłopaka.
- Zrobiłbym wszystko, żeby cię chronić, Bello. - oświadczył poważnie, patrząc mi w oczy.
To ja pierwsza uciekłam wzrokiem. Jego spojrzenie, te wściekłe ogniki były zbyt intensywne, bym mogła je wytrzymać, a nie zamierzałam ustępować.
- Zamykasz mnie w klatce, Jake. - szepnęłam. - Duszę się.
- Czy ty trochę nie przesadzasz? - krzyknął, odskakując ode mnie jak oparzony. Zatrzymał się dopiero, gdy obił się o szafki po drugiej stronie kuchni.
- Jake, co tam się dzieje?! - zawołał z salonu zaniepokojony Charlie. Zazwyczaj nie kłóciłam się z Jacobem, więc nie przywykł do podniesionych głosów.
Chłopak nie odpowiedział. Za bardzo się trząsł. Kierowana dziwnym odruchem podniosłam się ze swojego miejsca i, wciąż obserwując Jake'a, powoli szłam tyłem, w stronę wyjścia z kuchni. W końcu wpadłam na tatę, którego pojawienia się nie zauważyłam. Jacob jednak to zrobił. Nadludzkim wysiłkiem opanował się. Drżały mu tylko ręce, ale Charlie mógł nawet nie zwrócić na to uwagi.
- Wszystko okej, tato. - zapewniłam go, starając się brzmieć jak najbardziej wiarygodnie.
Obrzucił opierającego się o blat nastolatka groźnym spojrzeniem, mruknął coś pod nosem i wrócił na swoje miejsce.
O boże. Przecież to musiało wyglądać jak przemoc domowa, początki toksycznego związku...
- Bello, nie odpuszczę. Nie pojedziesz sama do Port Angeles. Ani z dziewczynami - dopowiedział, zanim ja zdążyłam to zrobić.
- Jesteś dupkiem, Jake. - stwiedziłam. - Apodyktycznym dupkiem.
Zaskoczyłam go tym. Wykorzystałam chwilę i uciekłam mu. Szczęśliwym trafem w kieszeni kurtki znalazłam kluczyki od furgonetki. Martwiłam się trochę, czy odpali, ale postanowiłam zaryzykować. W biegu wsunęłam ręce w rękawy, wyszłam z domu i trzasnęłam drzwiami. Kilkoma chwiejnymi krokami pokonałam drogę do samochodu, wdrapałam się do szoferki. Owionął mnie znajomy zapach gumy do żucia i tytoniu, którego po ponad roku i wielu próbach nadal nie mogłam się pozbyć.
Jake dopadł mnie, gdy wkładałam kluczyki do stacyjki.
- Jadę do Emily. - oświadczyłam przez lekko opuszczone okno. - Tego mi chyba nie zabronisz?
W milczeniu odsunął się od mojego wozu. Jego oczy ciskały gromy, których zaczynałam się bać.
Dwadzieścia minut później, z pełnym przekonaniem, że pewien wyjątkowo uciążliwy wilkołak (tudzież mój chłopak) znalazł się już z powrotem w rezerwacie, siedziałam w niewielkiej kuchni Emily, czekając aż zagotuje się woda na herbatę.
- To co takiego zrobił? - spytała dziewczyna, opadając na krzesło obok. Usiadła niemal tak, jak spowiednik w konfesjonale.
- Zachowuje się jak... jak...
- Bello, oni wszyscy tacy są. Nawet Paul, jak sądzę. - prychnęłam w tym miejscu. Paul wydawał mi się ostatnią osobą skłonną do troskliwości. - Sam też bywa nadopiekuńczy do bólu. Zwłaszcza po tym, co się stało... - zrozumiałam, że ma na myśli wypadek, kiedy to Sam stracił nad sobą panowanie i "obdażył" ukochaną dziewczynę brzydkimi bliznami ciągnącymi się od twarzy aż do ręki. - Z czasem przywykniesz.
- Właśnie o to chodzi! - wykrzyknęłam. - Nie chcę do tego przywyknąć. Nie chcę, żeby Jake mnie udusił.
- Ale jak zaczniesz mu się wyrywać, będzie jeszcze gorzej. - zauważyła rozsądnie moja towarzyszka.
Na wpół świadomie potarłam bliznę w kształcie półksiężyca na nadgarstku, pamiątkę po spotkaniu z sadystycznym Jamesem. Ten jeden raz wyrwałam się spod opieki pilnujących mnie Cullenów i omal nie przypłaciłam tego życiem.
- To co ja mam zrobić? - jęknęłam, coraz bardziej zniechęcona całą sytuacją.
- Naucz go odrobiny pokory. - zaproponowała Emily.
Posłałam jej zaciekawione spojrzenie.
- Zaproponuj, żeby poszedł z wami na te zakupy, jeśli tak bardzo troszczy się o twoje bezpieczeństwo.
- To go tylko rozochoci.
- Przeciwnie. Jeśli jest coś, czego mężczyźni nienawidzą z całego serca, to są to zakupy. Po pół godziny każdy odpadnie. Po godzinie będzie cię błagał, żebyś pozwoliła mu wrócić do domu. I następnym razem nawet mu przez myśl nie przejdzie, żeby cię kontrolować, bo za bardzo by się przy tym wynudził.
Zabrzmiało to dość przekonywująco.
C.D.N.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top