Rozdział 6
Obudziło mnie zielonkawe światło sączące się przez okno mojego pokoju. Czyli świeci słońce...
Odrzuciłam kołdrę i po raz kolejny boleśnie przekonałam się, że widoczność słońca wcale nie musi przekładać się na temperaturę powietrza. Czym prędzej wsunęłam ręce w rękawy obszernej bluzy, którą poprzedniego wieczoru zawiesiłam na oparciu krzesła. Wzięłam z komody kosmetyczkę, ubrania, które planowałam założyć i skierowałam swoje kroki do łazienki. Przechodząc obok schodów zatrzymałam się w pół kroku. Z dołu dochodziły głos taty i...
- Jake, nie zamierzam cię straszyć... - zaczął Charlie, po czym zmienił zdanie. - Nie, właściwie to zamierzam cię straszyć. Jestem policjantem. Mam broń. Mam odznakę. I duże uprawnienia. A Bella jest moim największym skarbem. Jeśli ją skrzywdzisz, nie będzie takiego miejsca na ziemi, w którym byłbyś bezpieczny. I nie ważne, że twój ojciec jest moim przyjacielem. Znajdę cię w ostatniej zabitej dechami dziurze, rozumiesz?
- Proszę się nie martwić, panie komendancie. - odpowiedział Jacob. - Nie skrzywdzę Belli.
- Mam taką nadzieję. - westchnął tata. - Dobrze wiesz, co zrobił jej tamten...
- Nie jestem taki jak on. - przerwał mu Jake głosem ostrym jak brzytwa. Wyobraziłam sobie, jak zgrzyta zębami, z całych sił zaciska pięściami, byleby opanować drżenie, które stopniowo mogłoby rozprzestrzenić się na całe ciało i zmienić go w futrzaną maszynę do zabijania.
- Dobrze. - roześmiał się Charlie, najwyraźniej bawiła go reakcja chłopaka. - I tyle razy mówiłem, żebyś zwracał się do mnie po imieniu.
Niemal widziałam, jak nastolatek zdawkowo kiwa głową. Pewnie znowu przybrał tą zgorzkniałą maskę młodego mężczyzny, której tak nienawidziłam. Chociaż ostatnio rzadko ją widywałam.
Uznałam, że dość się nasłuchałam. Próbowałam bezszelestnie zakraść się do tej łazienki, tak by faceci na dole się nie zorientowali, ale, jak na niezdarę przystało wdepnęłam akurat na tą najbardziej skrzypiącą deskę. Pech chciał, że Jake przechodził akurat z kuchni do salonu. Nasze oczy się spotkały. Jego twarz się rozpromieniła, zagościł na niej uśmiech starego, pogodnego Jake'a, sprzed tej całej sprawy z wilkołakami, mnie natomiast pokrył rumieniec. Próbowałam na migi pokazać mu, gdzie idę (jakby nie mógł domyślić się po rzeczach, które trzymałam) ale szybko zrezygnowałam z tej błazenady i po prostu zniknęłam mu z pola widzenia.
Starałam się załatwić poranną toaletę jak najszybciej, bo, szczerze mówiąc, obawiałam się tego, co Charlie mógł jeszcze Jacobowi nagadać pod moją nieobecność. A przede wszystkim dręczyło mnie jedno pytanie: co Jake robił w moim domu tak wcześnie? Ledwo minęła dziewiąta, o tej porze zazwyczaj odsypiał swoją nocną wartę w lesie.
- Cześć! - zawołałam, zbiegając po schodach.
- Cześć, Bells! - odpowiedzieli niemal jednocześnie.
- Jake! - udawałam zdziwienie. - Co tu robisz?
- Porywam cię. - oznajmił. Charlie przyjżał mu się podejżliwie. - Emily cię zaprosiła. A raczej powiedziała, że jak nie przyprowadzę cię do niej przed południem to będę biegał po lesie na... - zająknął się, dostosowując jeden z ulubionych tekstów watahy do rozumowania mojego ojca. - na jednej nodze.
- Cóż, w takim razie lepiej nie ryzykować. - stwierdziłam, w duchu ciesząc się na spotkanie z dziewczyną.
- Chodźmy. - pociągnął mnie w stronę wyjścia. Pomógł mi założyć kurtkę, otworzył przede mną drzwi.
- Tylko nie wracaj za późno, Bells! - zawołał Charlie sprzed telewizora. - Bawcie się dobrze!
- Dzięki! - odkrzyknęliśmy.
- Powiesz wreszcie, o co chodzi? - upomniałam się, gdy siedzieliśmy w starym rabbicie Jake'a pędzącym do La Push. Wnętrze samochodu pachniało sztuczną, cytrusową choinką, której zawieszenie wymusiłam, gdy Jake uparł się wozić mnie tym autem. Moja furgonetka poszła w odstawkę. Prawie wszędzie jeździłam z chłopakiem - nie żeby mi się to podobało, raczej chciałam uniknąć niepotrzebnych kłótni na ten temat - a on stanowczo odmawiał prowadzenia pojazdów wyciągających na prostej drodze mniej niż 60-70 kilometrów na godzinę.
- Nie wiem dokładnie. - przyznał. - Ale Sam nabrał wody w usta i od wczoraj nie zmienił się w wilka ani razu, więc to jakaś grubsza niespodzianka.
- Może po prostu potrzebował odpoczynku? - zgadywałam.
- Nie, to nie to. Znam go, nie potrafiłby usiedzieć prawie całej doby w ciele człowieka bez ważnego powodu.
- Ale wczorajszy trening...
- Był tam jako człowiek. Mówię ci, Bells, kompletne szaleństwo. Zwołał nas na takiej jakby polanie koło starego tartaku. Teraz jest tam ustawiona tylko jedna piramidka z kłód i ani żywej duszy. Więc Sam stał na szczycie tej piramidy i krzyczał na nas. To znaczy wydawał polecenia, ale my byliśmy wilkami a on człowiekiem, więc sprawiało to wrażenie, jakby był jeszcze głośniejszy niż zwykle.
- A zwykle jest głośny?
- Żebyś wiedziała. Nie da się z nim wytrzymać.
Spróbowałam to sobie wyobrazić, ale wszystkie moje wysiłki szły na marne. Zawsze, gdy widziałam Sama Uley'a, młody mężczyzna był nieludzko opanowany. Poza tymi momentami, gdy był z Emily. Wtedy opanowanie zastępowała bezbrzeżna miłość. Ale i tak nie znałam chyba spokojniejszego człowieka, więc obraz jego, wydzierającego się na grupkę nastolatków wydawał mi się po prostu absurdalny.
Dojechaliśmy do rezerwatu w o połowę krótszym czasie niż gdybym to ja prowadziła. Nie powiem, że przyzwyczaiłam się do stylu jazdy Jacoba. Miał prawko dopiero od kilku miesięcy, a prowadził jak wariat. Często, gdy rabbit zbliżał się do innych pojazdów, zamykałam oczy i wstrzymywałam oddech, zwłaszcza kiedy mijaliśmy te ogromne ciężarówki z naczepami załadowanymi pniami drzew. A jednak dojechaliśmy bezpiecznie.
Jake zostawił swój samochód pod domem ojca, ten krótki odcinek do Emily i Sama pokonaliśmy pieszo, trzymając się za ręce.
Przyszliśmy jako pierwsi. Ze środka sączyła się delikatna muzyka, jeśli dobrze pamiętałam była to jedna z ulubionych płyt gospodyni domu. Musieliśmy zaczekać chwilę, zanim nam otworzyła, a gdy już to zrobiła, ujrzałam młodą dziewczynę, która aż promieniała szczęściem. Jake też musiał to wyczuć, bo wyszczerzył zęby w jeszcze szerszym uśmiechu niż do tej pory.
W ciągu kilku minut pojawili się Paul, Jared i Embry. Chłopcy siedzieli przy stole w malutkiej kuchni, ja stałam za Jacobem, a Sam i Emily opierali się o szafki i o siebie nawzajem.
- Hej, przymknijcie się wreszcie! - zawołał Sam po kilku minutach gwaru.
Nastąpiła cisza.
- Musimy wam coś oznajmić... - zaczął mężczyzna.
- Pobieramy się. - dokończyła jego towarzyszka.
Rozległy się wiwaty.
- No super, ale po co ta heca z zebraniem? - wyrwał się Paul.
- Bo chcemy was prosić o pomoc w organizacji, młotku. - wyjaśnił przywódca watahy. - Planujemy skromną uroczystość, tylko dla najbliższej rodziny. A wy, czy tego chcę czy nie - tu przewrócił teatralnie oczami - jesteście naszą pokręconą rodzinką.
- Mamy może być twoimi drużbami?- prychnął Jared.
- Tak.
- Bello, będziesz moją druchną? - spytała Emily.
- Ja... jasne. - odparłam, siląc się na uśmiech. Zaskoczyła mnie.
Wszyscy z zadziwiającym zapałem zabrali się do planowania. Chciałam się do nich przyłączyć, ale paraliżował mnie strach, że zawiodę Emily. Po pierwsze, słyszałam, że druchny mają mnóstwo obowiązków, a po drugie nigdy w życiu nie uczestniczyłam w planowaniu ślubu! Ja tylko załatwiałam paszporty, kiedy mama i Phill - ale głównie mama - chcieli polecieć do Meksyku, żeby tam przeprowadzić uroczystość...
C.D.N.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top