Rozdział 4

Dni bardzo szybko nabrały nowego rytmu. Codziennie chodziłam do szkoły. W sklepie Newtonów zmienił się grafik, więc pracowałam w poniedziałki, środy i czwartki, a po skończonej zmianie jechałam do rezerwatu i siedziałam tam aż do wieczora. Ani Charlie ani Billy nie byli zdziwieni, chociaż ten drugi chyba się czegoś domyślał.

Zazwyczaj gdy przyjeżdżałam, Jacob spał. Czasem budził się na dźwięk silnika mojej furgonetki, gdy parkowałam pod ich domem, częściej jednak siedziałam przez dwie-trzy godziny sama w saloniku, ucząc się albo oglądając telewizję. Czułam się tu bezpieczniej.

Pewnej soboty, mniej więcej miesiąc od pamiętnego skoku z klifu, przyjechałam do La Push koło godziny dziesiątej rano. Powitał mnie Billy, oznajmiając z progu domu, że Jacoba nie ma. W nocy w całym rezerwacie słychać było wycie wilków, musiał wtedy wyjść z domu i do tej pory nie wrócił. 

W tej sytuacji zaczęłam spacerować po piaszczystych drogach, obserwując drobne, wielokolorowe domki. Zupełnie nie przypominały Forks. Tam wszystko było w miarę uporządkowane, na każdym podjeździe prowadzącym do piętrowego domku stał przynajmniej jeden całkiem porządny samochód, drzewa na posesjach rosły w miarę kontrolowanie,  a trawę dookoła regularnie koszono. Nie mówię, że w La Push panował bałagan, raczej... nieład.

Nie jestem pewna w którym momencie się tam skierowałam, ale wkrótce stałam na schodkach najczystszego domu w okolicy. Zapukałam już, więc czekając aż ktoś mi otworzy drzwi, przyglądałam się kwiatkom na rabatkach. Wyglądały, jakby dopiero ktoś coś przy nich robił.

- Już idę... - dobiegło mnie wołanie z wnętrza. - O co chodzi... Oh! Bello, to ty! Wejdź, proszę.

Więc weszłam. Emily zatrzymała się w niewielkiej kuchni, oparła o blat. Mi wskazała jedno z krzeseł, to które zazwyczaj zajmowałam, gdy chłopaków nie było w pobliżu.

- Więc... co u ciebie? - zapytała po chwili ciszy. - Ty i Jake...

- Tak. - przyznałam.

- To już miesiąc, gratuluję. - posłała mi uśmiech wyglądający na szczery.

- Czy już wszyscy o tym plotkują? - mruknęłam, czując, że się rumienię.

- Nie, nie wszyscy. - uspokoiła mnie. - Sam powiedział mi tylko dlatego, że mówi mi absolutnie wszystko.

- Czyli Jared powiedział Kim, a...

- Bardzo możliwe. - przyznała. - Jesteśmy trochę jak jedna wielka rodzina. Niewiele tu miejsca na sekrety.

Zaczęłam nerwowo stukać paznokciami o blat. Nie bardzo podobało mi się to, że wszyscy o wszystkim wiedzą, ale niewiele mogłam przecież zrobić.

- Zaraz będę gotować dla chłopaków, pomożesz mi? - zaproponowała Emily.

Zgodziłam się bez wahania. Przyjemnie było skupić myśli na konkretnej czynności, zamiast siedzieć i się martwić. Szybko jednak straciłam entuzjazm, widząc ruchy narzeczonej Sama. Ta kobieta była bardzo szybka i precyzyjna. W czasie, kiedy ja obierałam marchewkę, ona zdążyła już posiekać cebulę, czosnek i zabierała się już do krojenia mięsa.

Zauważyła, że jej się przyglądam.

- Nie martw się. Niedługo też nabierzesz wprawy.

Zabrzmiało to conajmniej tak, jakbym miała codziennie z nią gotować.

- Ile czasu tobie to zajęło?

- Hm... - zamyśliła się. - Niedługo pewnie minie rok. I wierz mi, nie zamieniłabym go za nic w świecie.

Urzekły mnie jej słowa. Proste, zrozumiałe. A jednak kryła się w nich jakaś dziwna czułość, której do końca nie rozumiałam. Jakby była młodą matką obserwującą swoje pociechy podczas zabawy. W każdym jej ruchu, czy to kroiła coś, czy mieszała łyżką w ogromnym garnku czy szorowała fragment i tak czystego domu, czuć było, że robi to z miłością.

Ale...

- Zastanawiałaś się, co będzie potem? - zagadnęłam. - Za pięć, dziesięć lat? Przecież Sam rzucił studia, pozostali praktycznie nie chodzą do szkoły...

- Tak, kiedyś się nad tym zastanawiałam. - przerwała mi. - Ale tutaj żyje się inaczej. Napewno zauważyłaś, że mieszkańcy rezerwatu hołdujom tradycji. A tradycja mówi, że mężczyźni zapewniają byt, a kobiety zajmują się domem.

Czy ona naprawdę tak ślepo wierzyła w tą tradycję?

- A jeśli nie... - dodała ze śmiechem,  jakby czytając mi w myślach - to z takim doświadczeniem możemy śmiało pracować w każdej kuchni w stanie Waszyngton.

Uśmiechnęłam się. Po części dlatego, że to co powiedziała było zabawne, a po części dlatego, że zrobiło mi się ciepło na sercu. Jeszcze nie tak dawno temu Emily była do mnie raczej sceptycznie nastawiona. Aż trudno uwierzyć w to, jak szybko zmieniła swoje podejście.

Muszę przyznać, że Emily miała w sobie nieskończone pokłady cierpliwości. Spokojnie odpowiadała na wszystkie moje pytania, nawet te najbardziej naiwne.  Uparcie jednak odmawiała mi jakichkolwiek informacji o tym, w jaki sposób członkowie watahy zdobywają środki na utrzymanie. Przez myśl przeszło mi nawet, że może kręcił się tu jakiś nielegalny interes, ale zwątpiłam w to jeszcze szybciej, niż zaczęłam wierzyć. Sam był odpowiedzialnym facetem. Jak to Jacob kiedyś ujął? "Są jak dyżurni na sterydach". Podobno przegonili podejrzanego mężczyznę z innego rezerwatu, który, jak się Jake'owi wydawało, mógł sprzedawać prochy dzieciakom z La Push.

Z niczym nie da się pomylić odgłosów wydawanych przez watachę, nawet gdy są w ludzkiej postaci. Sam, Jared, Paul, Embry i Jacob robią razem taki hałas, że pewnie przepłoszyli już większość zwierzyny w pobliskich lasach. Wpadli do małego domku przepychając się i rechocząc. Ktoś komuś wytykał błąd, ktoś inny domagał się dziesięciu dolców wygranych w jakimś zakładzie.

- Cześć. - powiedział bezgłośnie Jake, zatrzymując swój wzrok na mnie.

- Cześć. - odpowiedziałam ruchem warg, czując, że się rumienię.

Jedną z pierwszych zasad, jakie wyrobiliśmy sobie w ciągu tego miesiąca, było ograniczenie czułości przy ludziach. A skoro rzadko bywaliśmy sami - prawie wcale - przekładało się to na dużą oszczędność w romantycznych gestach. Owszem, zdarzały się ukradkowe pocałunki, trzymanie za ręce, gdy nikt nie patrzył, a raz czy dwa Jake zakradł się w nocy do mojej sypialni. I prawie został przyłapany, więc chwilowo zaprzestał tej praktyki.

Gdy jednak Sam podszedł do Emily, objął ją i pocałował, nie przejmując się standardowymi gwizdami i pokrzykiwaniami reszty, poczułam się trochę samotna. Jake okazał się dokładnie wiedzieć, czego potrzebuję - to nie nowość - i nawet nie wiem kiedy znalazłam się w jego ramionach.

- Ejże! Dwie parki w tym domu to już za dużo! - zaprotestował Embry.

- Ludzie, opanujcie się, ja tu próbuję jeść! - wtórował mu Paul.

Jake złapał kuchenną ścierkę przewieszoną przez uchwyt jednej z szafek, zwinął ją w kulkę i cisnął w twarz przyjaciela, krzycząc:

- Nie, wcale nie.

Zachichotałam, gdy chłopak złapał w locie wracającą szmatkę. Dał mi buziaka w policzek i podszedł do Paula, żeby przemówić mu do rozumu. Przepychali się i rzucali w siebie niewybrednymi żartami. W tym czasie Sam i Emily skończyli już się witać, więc młoda kobieta wróciła do swoich zajęć sprzed przyjścia chłopaków. Rzuciłam się jej pomóc. Kilka minut później wilkołaki, niemalże warcząc na siebie, próbowali jak najszybciej zdobyć porcję smakowitego gulaszu. Oczywiście, Sam i Jacob dostali swoje tależe jako pierwsi, a cała reszta marudziła, jak bardzo im się ta faworyzacja nie podoba.

Stolik ledwo wytrzymał ich obecność.

- Chyba muszę zorganizować tu jeszcze dwa miejsca do siedzenia. - szepnęła do mnie Emily, sadowiąc się na wytartym chwilę wcześniej blacie.

Poszłam w jej ślady.

Nie zauważyłam momentu, w którym przyzwyczaiłam się do tego gwaru


C.D.N.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top