Rozdział 17
Wataha rozpoczęła poszukiwania odpowiedzi. Przez wiele tygodni przepytywali najstarszych członków plemienia, wertowali każdą książkę i stronę internetową, jaką znaleźli. Próbowali dowiedzieć się czegokolwiek od innych plemion... Na marne. Nikt nie był w stanie wyjaśnić, jak dokładnie działa wpojenie. Jacob z Embry'm starali się za wszelką cenę unikać nowych ludzi, by nie paść ofiarą tego dziwnego zjawiska.
Zbliżał się koniec wakacji. Miałam wkrótce zacząć studia, a Jacob ostatni rok w liceum. Tutaj, w rezerwacie, szkoła trwała krócej.
Nieubłaganie zbliżał się też ślub Emily i Sama. Datę wyznaczyli na ostatnią sobotę sierpnia. Tydzień przed tym wydarzeniem wszystko było już praktycznie gotowe. Ostatni zaproszeni goście potwierdzili swoją obecność, dokonano wszystkich potrzebnych zakupów, a biała suknia wisiała w mojej szafie, przezornie ukryta przed wzrokiem któregokolwiek z wilków. Nawet Jacob dostał zakaz wstępu do domu Charliego, tak na wszelki wypadek, gdyby kusiło go, żeby jednak zajrzeć. Nie rozumiałam, czemu miałby to robić, ale Emily pozostawała nieugięta.
Także suknie dla druhen były gotowe. Panna młoda zdecydowała, że my, jej towarzyszki, wystąpimy w bladobłękitnych kreacjach na cienkich ramiączkach, sięgających ziemi i ozdobionych koronką. Wyjątkiem była mała Claire, przydzielona do sypania kwiatków, której sukieneczka była cała z błękitnego tiulu i koralików. Widziałam ją na przymiarkach, wyglądała jak mały aniołek.
Nadszedł dzień wesela. O poranku żadna z nas nie pytała, gdzie podział się Sam i reszta watahy. Na poprzedni dzień przypadał wieczór kawalerski alfy, trzeba było się z tym pogodzić i mieć nadzieję, że żaden z wilków nie zrobił sobie krzywdy w trakcie zabawy, jakkolwiek ona wyglądała. Mama Claire zaczęła przygotowywać Emily, reszta druhen wykonywała swoje obowiązki.
- Jak myślisz, gdzie oni są? - zapytała nagle Kim, siedząca na schodach za moimi plecami.
Odwróciłam się i spojrzałam na nią. Była śliczna, wiedziałam to od czasu ogniska z okazji zakończenia roku szkolnego, ale teraz na jej twarzy gościł niepokój. Nie pasował do niej.
- Nie wiem - przyznałam, siadając obok niej. - Ale chłopaki są mądrzy, nic im się nie stanie.
- Mądrzy? - zakpiła dziewczyna. - Przecież wiesz, że Paul z Jaredem to furiaci. Nawet jeśli im samym nic się nie stanie...
- Ćśś, spokojnie - powstrzymałam ją. - To nie czas na takie zmartwienia. Wrócą i to w dobrym stanie, bo wiedzą, że Emily przetrzepie im futra jak coś odwalą.
Wtedy z oddali dobiegło nas wołanie:
- Komu Emily przetrzepie futro?
To Jake i reszta wilków wyłoniła się zza linii drzew. Kim delikatnie przekazała mi śpiącą Claire, po czym zerwała się do biegu i wpadła prosto w otwarte ramiona Jareda. Chciałam pójść w jej ślady i podbiec do Jacoba, ale szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia jak obchodzić się z dziewczynką. Ona i jej mama przyjechały do rezerwatu już kilka tygodni wcześniej, a ja do tej pory "podziwiałam" ją tylko z daleka. Jako jedynaczka byłam przekonana, że nie mam podejścia do dzieci. Na szczęście wybawił mnie Quil, zabierając małą do siebie. Wstałam, otrzepałam się, zrobiłam kilka kroków do przodu. Podniosłam wzrok i napotkałam rozbawione spojrzenie Jacoba.
- Co?
- Nic. - wzruszył ramionami. Po jego ustach błąkał się lekko złośliwy uśmieszek. - Zaczynam się bać o to jak będziesz traktować nasze dzieci.
Zatkało mnie.
- Co? Jakie dzieci? - zareagował natychmiast Embry, podbiegając do nas bliżej. - Stary, nic się nie pochwaliłeś?
- Jacob, jak mogłeś? - udawał oburzenie Paul.
- My już mamy dla naszych wybrane imiona. - wyrwała się Kim. - Tak na przyszłość. - dodała zmieszana, gdy wszyscy zwrócili na nią uwagę.
Jared przytulił ją mocniej do siebie, tak, że dziewczyna ukryła twarz w jego umięśnionej klatce piersiowej, a on rzucał innym wilkom spojrzenia mówiące "nawet nie próbujcie się śmiać" ponad jej włosami.
O dziwo, nikt się nie zaśmiał. Zaczęła się natomiast żywiołowa dyskusja nad przyszłością. Z niemałym zdziwieniem uświadomiłam sobie, że większość wilkołaków ma już jakiś plan na przyszłość. Jared i Kim faktycznie mieli wybrane imiona dla swoich przyszłych dzieci: Alexandra, w skrócie Alex dla dziewczynki i Tom dla chłopca. Ponad to, jako ostatnia dowiedziałam się, że od kilku tygodni byli zaręczeni.
- Nigdy nie będę z inną dziewczyną, nie mogę żyć bez Kim, więc po co to przeciągać? - odpowiedział pytaniem na moje pytanie, skąd ten pośpiech.
Także Paul planował w najbliższej przyszłości oświadczyć się Rachel. Układało im się, a skoro Billy i Jacob pogodzili się już z faktem, że ten furiat tak czy inaczej będzie należał do ich rodziny, nic nie stało na przeszkodzie.
Przerwała nam dopiero mama Claire, która wyszła przed dom z groźną miną i zagoniła do środka - w saloniku urządziła swego rodzaju salon kosmetyczny. Skoro panna młoda była już gotowa, kobieta mogła zająć się nami.
Malowanie było katorgą. Niemal czułam, jak z każdą kolejną warstwą nakładanych kosmetyków moja twarz robi się coraz cięższa. Niezliczone ilości gąbek, puszków i pędzli drapały, łaskotały i kuły moją skórę. Potem doszło jeszcze ciągnięcie za włosy i nieprzyjemne gorąco. Na koniec mgiełka czegoś lepkiego i śmierdzącego.
- No, gotowe! - zawołała nasza prowizoryczna makijażystka.
Niechętnie otworzyłam oczy, przejrzałam się w lustrze. Makijaż, tak jak myślałam, był okropnie ciężki i chociaż wyglądał całkiem ładnie, zupełnie nie pasował do mojej twarzy. Włosy natomiast wyglądały całkiem znośnie, upięte w wysoki kok, z mnóstwem wolnych kosmyków skręcających się w sztywne od lakieru loczki.
Wkrótce okazało się, że wszystkie druhny są stylizowane w dokładnie ten sam sposób. W sumie to miało sens, ale patrząc na Rachel albo Kim, czułam się jeszcze brzydsza i bardziej przeciętna niż zwykle. Żałowałam, że nie zostałam obdarzona taką indiańską urodą.
Nic dziwnego, że Jacob się w ciebie nie wpoił....
Nie miałam jednak zbyt dużo czasu na rozmyślania. Wkrótce ktoś, prawdopodobnie mama Emily, wpadł do pokoju i oświadczył, że już czas.
- Już czas, już czas, już czaaas! - wołała kobieta wysokim, lekko nosowym głosem.
Wyjęłam z szafy suknię Emily, wciąż ukrytą w przepastnym białym pokrowcu. Stanęłam z rękoma wyciągniętymi do góry, by nie pobrudzić krawędzi stroju i poprosiłam Kim, żeby odpięła suwak. Byłam przekonana, że gdybym ja to zrobiła, to z moim pechem gdzieś w połowie urwałabym jakiś fragment mechanizmu albo, co gorsza, uszkodziła suknię. Na szczęście wszystko przebiegło bez zakłóceń i już wkrótce panna młoda wirowała po pokoju odziana w biel.
Suknia była dość prosta, z lekko usztywnianym gorsetem, na cienkich ramiączkach z koronki i tiulowo-koronkowym dołem. Dziewczyna wyglądała olśniewająco.
Ceremonia przebiegła bez zakłóceń, prowadzona przez pastora Webera. Cudownie było oglądać łzy wzruszenia w oczach młodej pary, gdy wypowiadali słowa ułożonej przez siebie przysięgi i z drżącym głosem wypowiadali to magiczne "tak". Pocałowali się. Od tego momentu już na zawsze mieli być panem i panią Uley.
Po uroczystości zaczęło się wesele, które bardzo przypominało plemienne narady. Na klifie płonęło ognisko, nad którym najbardziej utalentowane gospodynie przygotowywały tradycyjne potrawy, ktoś gdzieś grał, ktoś rozmawiał, ludzie śmiali się i tańczyli, dzieci biegały dookoła, ich słodkie głosiki przebijały się, nadając niesamowitego uroku wieczorowi, który nie wiedzieć kiedy przeszedł płynnie w bezchmurną noc, rozświetloną milionem gwiazd. Ktoś wyjaśnił mi, że tak nakazują zwyczaje przodków- czy to wesele, czy święto czy narada - oddaje się im najwyższą cześć i przypomina o tym, co najważniejsze: wspólnota. Dla Quilletów liczą się ludzie, nie działania na pokaz.
Biesiada trwała do... właściwie do wczesnego ranka następnego dnia. W okolicach północy młoda para się ulotniła, odprowadzona utworem, którego nigdy wcześniej nie słyszałam, granym przez miejscowych muzyków.
Niezbyt dobrze pamiętam, kiedy i my się ulotniliśmy. Wiem, że w którymś momencie dopadło mnie zmęczenie, więc poprosiłam Jacoba, żeby odprowadził mnie do swojego domu. Chciałam, żeby później wrócił na zabawę. Ostatecznie jednak wylądowaliśmy w garażu, gdzie znowu zostało uformowane posłanie z kocy i poduszek.
Szarpałam się ze swoją sukienką, próbując rozpiąć zamek. Poczułam, jak ciepłe dłonie Jacoba odsuwają moje. Chwilę później materiał z szelestem upadł u moich kostek. Owiał mnie chłód nocy, ale nie na długo. Znalazłam się w ramionach chłopaka.
Zatraciliśmy się w sobie.
C.D.N.
Przepraszam za tak długą nieobecność. Mam nadzieję, że ten rozdział przyjmiecie dość dobrze, pomimo kilku niespójności. Wynikły one stąd, że w głowie mam 101 innych pomysłów, a to był chyba jeden z najtrudniejszych fragmentów w całej mojej historii pisania.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top