Rozdział 24 (Arri!)

Nadszedł dzień odbioru zaproszeń ślubnych. Wczesnym popołudniem Ariana stanęła przed ladą w sklepie, w którym złożyła zamówienie. Trochę się stresowała, czy wszystko wyszło jak należy, więc nie zdołała powstrzymać grymasu zniecierpliwienia, gdy poproszono ją, żeby chwilę zaczekała, aż ktoś przyniesie paczkę z zaplecza.

Jej uwagę przykuła para, która oglądała wzory zaproszeń ślubnych wystawione na półkach. Kobieta tryskała ekscytacją, co rusz zachwycała się innym kartonikiem, a mężczyzna z radością chwalił każdy jej wybór i tulił ją czule. Ariana uzmysłowiła sobie, że nigdy tego nie czuła. Jej życie nie kręciło się wokół przygotowań do ślubu. Owszem, lubiła w wolnej chwili pooglądać wzory na zaproszenia, winiety czy przymierzać suknie, ale nie towarzyszyły jej przy tym jakieś szczególne emocje. Po prostu wiedziała, że robi to, co trzeba, i cieszyła się, jeśli nie napotykała problemów po drodze. Z pewnym żalem odwróciła wzrok od pary. Jej głowę świdrowało pytanie, czy byłaby bardziej podekscytowana, gdyby miała teraz przy sobie narzeczonego. Nie umiała sobie odpowiedzieć.

W końcu obsługa przyniosła starannie zapakowaną paczkę i wskazała miejsce, w którym można sprawdzić, czy zaproszenia są zgodne z zamówieniem. Ariana postanowiła, że obejrzy je jednak w domu. Schowała paczkę do torebki i opuściła sklep.

Niedługo później wstąpiła do kawiarni, w której umówiła się z Claire na czekoladową latte. Usiadła przy dwuosobowym stoliku i wyjęła z torebki katalogi z bukietami ślubnymi, bo chciała poprzeglądać je z przyjaciółką.

– Sorry za spóźnienie. – Claire klapnęła na krześle naprzeciwko i sięgnęła po menu. – Miałam randkę. Ładne kolczyki? – Odgarnęła włosy, prezentując złotą biżuterię.

– Śliczne – zachwyciła się Ariana, po czym zapytała powściągliwie: – Prezent?

– Tak. Darczyńca ostatnio za bardzo naciska na buzi-buzi, więc już więcej nic od niego nie dostanę. – Uniosła rękę i pomachała do kelnerek. – Halo! Chciałabym złożyć zamówienie.

– Myślałam, że skoro Kai wpadł ci w oko, to przestałaś spotykać się z tymi wszystkimi nieszczęśnikami.

– Och, zaczynają się morały. – żachnęła się Claire.

– Miałam na myśli, że pewnie żaden z tych facetów nie ma szans, żeby zdobyć twoje serce – odparła Ariana ciepłym tonem. – Zresztą, mało komu się to udaje.

Przyjaciółka mruknęła mile połechtana, ale zaraz ponownie spochmurniała:

– Chyba trafiłam na swego, bo Kai nie odzywa się do mnie, mimo że po imprezie dałam mu swój numer.

– Zadzwoń pierwsza.

– No chyba żartujesz. – Claire westchnęła z dezaprobatą. – Wiesz, ile lasek robi do niego maślane oczy? Łażą za nim jak kaczęta za matką. Nie tędy droga. To facet ma zabiegać o kobietę.

Do stolika podeszła młoda kelnerka.

– Mogę przyjąć zamówienie? – spytała.

– Czekoladowa latte macchiato i tiramisu. Dla nas obu – poprosiła Claire.

– Ja chcę tylko kawę – sprostowała Ariana.

– Proszę jej nie słuchać. Myśli, że skoro wychodzi za mąż, to musi głodować.

Nim Ariana zdążyła zaoponować, kelnerka czmychnęła na drugi koniec sali, żeby położyć zamówienie za ladą.

– Nie wydaje ci się podejrzane, że Carson jest taki spokojny od kilku dni? – zagadnęła Claire, ignorując strofujące spojrzenie przyjaciółki. – Myślałam, że po powrocie z wytrzeźwiałki dokona na tobie krwawej zemsty – zażartowała i obróciła do siebie pierwszy katalog.

Ariana poczuła się nieswojo. Skrycie żałowała, że narobiła mu kłopotów na policji. Mimo że, po tym jak zabrano z gabinetu, szybko załagodziła sytuację, to rozumiała, że się zagalopowała. Takie zachowanie nie przystawało studentce prawa.

– Rafael ci nie mówił? – zapytała, otrząsając się z zamyślenia. – Matka Carsona pracuje w szpitalu. Wstawiła się za nim u policjantów i nocował wtedy u niej.

– Mimo to wciąż powinien być na ciebie zły.

– Wyciągnął nauczkę z mojej zemsty – stwierdziła przemądrzale Ariana.

Claire spojrzała na nią z powątpiewaniem.

– Lepiej bądź czujna – powiedziała poważniejszym tonem. – Mam przeczucie, że on coś kombinuje.

Ariana skinęła głową i odruchowo rozejrzała się dookoła, wdychając zapachy różnych kaw. Wtedy zauważyła za oknem swoją przyszłą teściową, idącą pod rękę z Judith. Wpatrywały się w siebie jak w obrazek i prawdopodobnie kontynuowałyby spacer, gdyby się nie rozdzieliły przy omijaniu słupa na chodniku. Wówczas obie zauważyły Arianę, która za późno zakryła twarz rozłożonym menu.

– Co jest? – spytała Claire i obejrzała się za siebie.

Lucy i Judith weszły do kawiarni. Rzuciły swoje futra prosto w ręce szatniarza, a potem od razu ruszyły ku Arianie i Klarze. Przysunęły sobie krzesła z innego zestawu i przysiadły się do przyjaciółek. Nie zauważyły, że Ariana tuż przed tym wrzuciła katalogi z powrotem do torebki.

– Dzień pełen niespodzianek – zagaiła wyniośle adwokatka. – Wpadłam dziś przypadkiem na kochaną Judith, czy to nie wspaniale?

– Ja bym splunęła przez ramię i odwróciła się trzy razy – wymamrotała Claire i przewróciła oczami.

Ariana ukradkiem dźgnęła ją palcem w bok, po czym uśmiechnęła się szeroko i udawała, że jest zadowolona z niespodziewanego spotkania.

– Miło was widzieć.

– Jak tam praktyki? – spytała z przekąsem Judith. – Wiesz już, jak wygląda sala sądowa, czy tylko parzysz klientom kawę?

– Oczywiście, że wiem – odparła Ariana przesłodzonym głosem. – Przecież obie musiałyśmy obowiązkowo uczestniczyć w kilku rozprawach.

– Powinnaś coś brać na poprawę pamięci – wtrąciła znużonym tonem Claire i poklepała Judith po ramieniu. – Mogę ci polecić pewne tabletki przeciw demencji. Pomagają panu, któremu wyprowadzam psa.

– Ariano, powiedz koleżance, żeby zważała na słowa – syknęła Lucy.

– Ano, powiedz swojej przyszłej teściowej, żeby najpierw dawała dobry przykład swojej ulubienicy.

Kelnerka nieświadomie uspokoiła atmosferę, stawiając na stoliku filiżanki z kawą oraz talerzyki z deserem.

– Może wypijemy po herbacie jaśminowej, Judith? – zaszczebiotała Lucy.

– Wspaniały pomysł.

– Niech je nam pani doniesie. – Frankenberg gestem ręki kazała kelnerce się śpieszyć.

– Tak jest.

– Fajna kawiarnia, prawda? – zachwyciła się Claire. – Taka przestronna i jest tyle wolnych stolików.

– Daruj sobie te aluzje. Chyba mam prawo posiedzieć z narzeczoną mojego syna?

– Oczywiście – pospieszyła z odpowiedzią Ariana i błagała przyjaciółkę wzrokiem, żeby milczała.

– Dziękuję bardzo – sarknęła Lucy. – Swoją drogą, słyszałyście, że tata Judith zostanie sędzią sądu federalnego? Niezwykły człowiek.

– Tak, to prawda. Jestem z niego bardzo dumna – pochwaliła się Judith, przykładając rękę do piersi. – Moja mama, która została niedawno prokuratorem okręgowym, mówi, że dokonał niemożliwego, bo miał bardzo trudnych przeciwników w walce o to stanowisko.

– Ana, jedz szybciej – ponagliła Claire i wepchnęła sobie do ust pół kawałka ciasta. – Musisz mi pomóc z prezentacją na aromaterapię – wybełkotała nieszczerze i rzuciła okiem na katalogi bukietów ślubnych, które wystawały przyjaciółce z torebki. Ukradkiem ją zapięła.

Lucy popatrzyła na Arianę i przybrała srogi wyraz twarzy.

– Powinnaś unikać jedzenia deserów – zawyrokowała. – Jak ty będziesz wyglądała u boku mego syna przy ołtarzu, jeśli przytyjesz?

Claire parsknęła śmiechem, aż opluła swój talerzyk.

– Powinna być pani zadowolona – powiedziała przymilnie – bo wtedy Ana zmieściłaby się w suknię ślubną, którą jej pani proponowała.

– Boże, Ariano. – Lucy skrzywiła się, jakby zjadła cytrynę. – Na świecie jest tyle przyzwoitych dziewczyn, a ty akurat ją musiałaś wybrać na koleżankę.

Ariana przybrała pokorną minę

– To moja najlepsza przyjaciółka – odparła nieśmiało, ale pokrzepiona twardym spojrzeniem Claire dodała: – Proszę to uszanować.

– Co ty możesz wiedzieć o szacunku – żachnęła się Judith. – W kancelarii, w której obecnie pracuję, jestem prawą ręką jednego z szefów, choć jeszcze nawet nie skończyłam studiów. Pan Foster zabiera mnie ze sobą na wszystkie biznesowe spotkania.

Claire wzniosła toast kawą.

– Za bogatych starych.

Ariana powstrzymała parsknięcie i zanurzyła swoją łyżeczkę w porcji tiramisu. W tym momencie kelnerka przyniosła eleganckie szklanki z herbatą jaśminową. Lucy z Judith przyjęły wygodniejsze pozycje, a potem na zmianę mędrkowały o wszystkim, co im ślina na język przyniosła. Claire już milczała i tylko uśmiechała się z politowaniem. Ariana spojrzała na przyszłą teściową i nagle poczuła, jakby zaczęła tonąć. Wyobraziła sobie wszystkie przyszłe wspólne święta z tą kobietą, przyjęcia okolicznościowe czy choćby zwykłe odwiedziny i ogarnęła ją trwoga. Gdyby tylko mogła, wyrzuciłaby Lucy ze swojego życia. Wiedziała jednak, że Jackson by na to nie pozwolił. Wprawdzie, zawsze wstawiałby się za Arianą, ale nie było szans, żeby ochronił ją przed każdą złośliwością ze strony swojej matki.

Po raz pierwszy zastanowiła się, czy warto. Czy warto znosić toksyczną teściową dla ideału mężczyzny? Jeszcze pół roku temu odpowiedziałaby bez wahania, że tak. Cierpliwie znosiła nieustanne pretensje sąsiadek i lady Frankenberg, ale teraz, po miesiącu utarczek z Carsonem, czuła się tak zmęczona, że nie umiała wykrzesać z siebie entuzjazmu na myśl o przyszłości u boku Jacksona.

Claire z trudem wyrwała swoją przyjaciółkę ze szponów przyszłej teściowej i przez całą drogę powrotną biadoliła, że ta bardzo źle zrobiła, gdy ochoczo zapłaciła za herbatki jaśminowe.

– Co miałam zrobić? – zirytowała się w końcu Ariana. – Może jeśli zacisnę zęby, to lady Frankenberg przestanie mi dogryzać – wyburczała i otworzyła drzwi.

– Ona nazywa twój ślub mezaliansem – przypomniała Claire, wchodząc za nią do domu. – Musisz jej pokazać, że nie dasz sobie w kaszę dmuchać, inaczej będzie się ciebie czepiać do końca życia.

– Albo naskarży Jacksonowi i będzie mu przykro.

– Ari, Ari. Chodź do pana! – dobiegł z kuchni głos Carsona.

Przyjaciółki przerwały rozpinanie płaszczy i spojrzały na siebie zaskoczone, nie wiedząc, czy dobrze go usłyszały.

– Chodź tu, suko, chodź!

Ariana wstrzymała oddech z oburzenia, a potem pognała przez korytarz. Wpadła niczym burza do kuchni, złapała spazmatycznie haust powietrza i wrzasnęła ile sił w płucach:

– Ty nie za dużo sobie pozwalasz?!

Carson wyjrzał zza kredensu.

– O co ci chodzi?

Obróciła się do niego, podeszła bliżej i uniosła ostrzegawczo palec.

– Nie życzę sobie, żebyś tak do mnie mówił – wycedziła.

– Czyli jak?

– „Ari, chodź do pana, suko", głupi idioto!

Carson parsknął śmiechem.

– Rany, czy ty zawsze musisz być w centrum uwagi? – zadrwił. – Za kogo ty się masz? Nawet nie wiedziałem, że wróciłaś.

– Więc niby do kogo gadałeś?!

Carson zacisnął usta, dusząc w sobie śmiech, a potem podniósł chowającą się za szafą rudą cocker-spanielkę. Suczka obwąchiwała wszystko dookoła oraz zerkała w stronę kieszeni sztruksów, z której wystawało mu opakowanie smakołyków. Ariana cofnęła się, jakby coś ją sparzyło.

– Co to jest? – wydusiła.

– Ojej! – pisnęła Claire i podbiegła do suczki. – Jaka słodka!

Carson utulił spanielkę niczym nowonarodzone dziecko, a potem wyjawił natchnionym tonem:

– Kiedy mnie zawinęli na sprawdzenie stanu trzeźwości, to coś się we mnie zmieniło. Zrozumiałem, że zachowywałem się jak dupek, i poczułem potrzebę, żeby zrobić coś dobrego. Dlatego przygarnąłem bezdomniaczkę.

W oczach Ariany zalśnił gniew.

– Nazywanie psa moim imieniem nazywasz dobrym uczynkiem?!

Uniósł brwi i wyjaśnił z miną niewiniątka:

– Ty jesteś Ari przez jedno „r", a ona przez „rr". Arri.

– Nie rób ze mnie idiotki. – Tupnęła nogą. – Co, jeśli jutro wynajmę komuś moją część domu? Pogłaszczesz, podziękujesz za współpracę i oddasz z powrotem do schroniska?!

– Spokojnie, Ana – wtrąciła łagodnie Claire, drapiąc sunię za uszami. – Nie warto się stąd wynosić z powodu tej ślicznotki.

Ariana spojrzała nieprzyjaźnie na psa i prychnęła lekceważąco.

– Wynoszę się, bo taka była umowa.

– Miło mi to słyszeć – powiedział wesoło Carson. – Ale nie rób z tego takiego wielkiego halo, bo straszysz Arri. Po prostu się wyprowadź i przyślij mi numery do potencjalnych lokatorek.

– Po pierwsze, przestań ją tak nazywać! Po drugie, chyba cię piorun strzelił, jeśli myślisz, że nadal będziesz mi mówił, komu mogę wynająć mój dom!

– Klauzula w umowie własności każe ci się stosować do regulaminu, blondi.

– Nie obchodzi mnie to.

– Więc chyba będziesz zmuszona wynająć swoją własność mnie – stwierdził z udawanym żalem. – Za bezcen, oczywiście.

Ariana zgromiła go spojrzeniem, a potem bez słowa wróciła na korytarz, gdzie zrzuciła z siebie okrycie. Później zaszyła się w swoim pokoju, a tam próbowała uspokoić nerwy, pochylając się nad orzeczeniem sądowym, które musiała streścić dla szefowej. Nim przeczytała choćby kilka linijek, weszła Claire, niosąc na rękach liżącą ją po twarzy sunię.

– Zabierz stąd tego kundla – syknęła Ariana. – Pewnie ma mnóstwo pcheł.

– Oj, Ana. Jak możesz być taka nieczuła? – Claire przytuliła Arri i pogłaskała ją po karku. – Biedactwo było w schronisku przez dwa lata.

– Podziękuj sobie za to, że już tam nie jest.

– Wyczuwam ukrytą pretensję.

Ariana spojrzała na przyjaciółkę szeroko otwartymi oczami, rozciągnęła usta w krzywym uśmiechu i odparła sztucznie serdecznym głosem:

– Masz za długi język.

Claire westchnęła.

– Wyżywasz się za lady Frankenberg.

– Wcale nie.

– Zdecydowanie tak – ucięła stanowczo Claire i szybko zmieniła temat: – Szkoda, że Carson wziął pieska, akurat jak się wyprowadzam. Koleś ma okropne wyczucie czasu – jęknęła.

Ariana raptem złagodniała.

– Zostań trochę dłużej – poprosiła, bo codzienna obecność przyjaciółki dodawała jej dużo otuchy.

– Oj, chciałabym. – Claire zrobiła smutny dzióbek, chociaż w rzeczywistości nie mogła się doczekać, aż zamieszka w dogodniejszej lokalizacji. – Jestem przemęczona i spóźniam się z wyprowadzeniem Brusa na spacery. Ale będę wpadać w wolnych chwilach. – Przytuliła mocniej suczkę i rozczulona zakołysała ciałem.

Po chwili rozległo się ciche dzwonienie telefonu. Claire dała do zrozumienia, że to jej, i niechętnie postawiła sunię na podłodze, zanim wyjęła komórkę z kieszeni.

– Lady Frankenberg miała rację. – Uśmiechnęła się szeroko, kiedy zobaczyła, że dzwoni do niej Kai. – Dzień pełen niespodzianek.

Ariana uniosła kciuk i wróciła do czytania orzeczenia. Z grzeczności próbowała nie słuchać, co Claire mówi do Kaia, ale ta stanęła przy biurku i beztrosko ćwierkała jej nad głową. W którymś momencie Ariana dostrzegła kątem oka, że pozostawiony bez opieki pies podjął próbę wskoczenia na łóżko. Rzuciła się w jego stronę i krzyknęła, żeby go spłoszyć. Spanielka skuliła się ze strachu i na kołdrze wykwitła mokra plama.

Upłynęła pierwsza noc z nowym domownikiem przy ulicy 8 Friend Street. Dzień zaczął się krótkim, ale ulewnym deszczem. Zza ciemnych chmur wyjrzało wiosenne słońce, gdy Carson wracał do domu ze spaceru z Arri. Schronisko ostrzegło go, że spanielka jest niesforna, więc trzymał ją na krótkiej smyczy, ale i tak wyrywała się we wszystkie strony świata. Przechadzki nie ułatwiały mu liczne kałuże, które musiał omijać, ale w końcu dotarł z psiną na swoje osiedle i dostrzegł z oddali, że jakiś mężczyzna zagląda mu przez okna do domu. Przyspieszył więc kroku, żeby go przegonić.

– To chyba jakiś żart – burknął po chwili.

Rozpoznał swojego ojca, choć nie widział go przez dwadzieścia lat. Odwrócił wzrok.

– Synu! – Silas ruszył za nim do drzwi. – Dlaczego nie odbierasz telefonów ode mnie?

– Spadaj.

– Porozmawiajmy, proszę.

Carson stanął nabzdyczony i zmrużył oczy.

– Idź do diabła. Nie będę się więcej powtarzał.

Przyciągnął Arri do nogi i wyjął klucz z kieszeni.

– Twoje życzenie wkrótce się spełni, bo umieram – rzucił z żalem Silas. – Mam raka. Zostało mi kilka tygodni życia i chciałbym spędzić je z tobą. Słyszysz mnie, synu?

Carson poczuł, że smycz powoli wyślizguje mu się z ręki, ale nagle nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Nawet gdy usłyszał dźwięk przekręcanego w zamku klucza, stał dalej bez słowa, dopóki Ariana nie otworzyła drzwi. Wtedy, wyrwany z odrętwienia, poprawił chwyt na smyczy i odskoczył z suczką na bok.

Ariana skrzywiła się nienawistnie, a potem skinęła głową witającemu ją Silasowi i pośpiesznie wyszła z podwórka. Popiskującą za nią spanielkę bezdusznie zignorowała.

Niedługo później mężczyźni siedzieli w milczeniu w salonie, patrząc na filiżanki z parującą kawą. W tle grał telewizor, zagłuszany przez piszczenie gumowego królika, którym bawiła się Arri, głośno powarkując i merdając wesoło ogonem. Atmosfera pozostawała jednak napięta.

– Możesz to w ogóle pić? – odezwał się w końcu Carson, przestraszony znienacka, że nie powinien częstować chorego kawą.

– Tak. Nic mi już nie zaszkodzi.

Spojrzał na ojca nieprzeniknionym wzrokiem. Próbował zgrywać twardego, obojętnego, ale głęboko w środku czuł się skołowany i zawstydzony, że wielokrotnie życzył mu wszystkiego najgorszego.

– Okej – zaczął surowym tonem. – Porozmawiajmy.

– Tylko tego pragnę, synu – odparł pokornie Silas.

– Nie licz nie wiadomo na co. – Carson wykrzywił usta w grymasie niechęci. – Po prostu matka mnie dobrze wychowała i potrafię współczuć chorym ludziom, rozumiesz?

– Oczywiście. – Silas pokiwał głową.

– W ogóle ją jeszcze pamiętasz?

– Słucham?

– Wiesz, o kogo pytam.

– Ach, jasne – odparł jakby od niechcenia, po czym dopowiedział niby z żalem: – Postąpiłem jak idiota, kiedy porzuciłem taką wspaniałą kobietę. Wyrzucam to sobie każdego dnia.

Carson prychnął pogardliwie.

– Przykro mi, naprawdę. – Silas przyłożył rękę do serca. – Los mnie za wszystko ukarał i nie wiem, co mogę więcej zrobić, żeby odpokutować.

Twarz Carsona złagodniała.

– Gdzie teraz mieszkasz? – zapytał sucho.

– U babci. Wpadniesz jutro? Moglibyśmy zjeść razem obiad – w głosie ojca zabrzmiała nadzieja.

– Będę zajęty, ale może znajdę czas w przyszłym tygodniu.

– Dziękuję, synu.

– Nie nazywaj mnie tak.

Silas się speszył i sięgnął nieporadnie po kawę.

Carson usiadł wygodniej na kanapie. Obserwował posępnie jego zapadnięte policzki oraz wychudzone, dygoczące ręce, którymi niegdyś podrzucał syna do góry. Ręce, którymi głaskał żonę po ramionach, gdy wracała zmęczona z pracy. Ręce, którymi składał drewniane modele w czasie wspólnych, rodzinnych niedziel. A nade wszystko ręce, których nie potrafił trzymać z daleka od maszyn hazardowych.

Carson pierwszy raz w życiu zastanowił się, jakim byłby człowiekiem, gdyby ojciec go nie opuścił. Kim by się stał, co by robił, gdzie by żył. Rozejrzał się po salonie i pomyślał, że z pewnością nie znalazłby się tutaj. Nie wygrałby tego domu, a już na pewno nie poznałby Ariany. Dziwnie się poczuł z tą myślą. Zdał sobie sprawę, że w jakiś osobliwy sposób czuł się przy niej swobodnie. Swobodniej niż przy kimkolwiek innym. Polubił to. I chciał, z najzwyklejszego kaprysu, żeby jeszcze trochę tak zostało.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top