Czyżby...?
Siedziałyśmy nad gazetą i rozmawiałyśmy... Czy to możliwe...? Nie... Na pewno nie.
- Dziewczynki! Śniadanie! - usłyszałam głos mojej mamy z dołu...
- Już idziemy! - odkrzyknęłam.
- Czekaj... To my tutaj jesteśmy rodzeństwem? A twoi rodzice to nasi rodzice? - spytała Wika.
- Zaraz się dowiemy...
Wyszłyśmy z pokoju... Teraz to nas dopiero zatkało... Stałyśmy w niby normalnym korytarzu. Ale coś mi tu nie grało... może ruszające się obrazy? Może samogrające pianino?
Szturchnęłam dziewczyny, bo odpłynęły. Ryszyłyśmy w stronę barierki i schodów... Kiedy zeszłyśmy na dół... To oh my god...
W kuchni wszystko robiło się samo. W salonie, w jadalni... wszystko i wszędzie...
Spojrzałam na mamę, która dopiero co wyszła z sąsiedniego pokoju. Patrzyła na nasze zdziwione miny i uniosła brew. Po raz kolejny szturchnęłam dziewczyny. Jeśli chcemy żeby wszystko wyszło dobrze to musimy się postarać...
- Co na śniadanie? - spytałam.
- Kanapki z dżemem. Po ile chcecie?
- Ja trzy!
- Ja poproszę 4. - powiedziała Wika.
- A ja dwie. - poprosiła Hania, która jak zwykle bardzo dbała o linię. Jeszcze anoreksji dostanie.
- Proszę.
Mama podała nam kanapki i również usiadła do stołu. Zaczęłyśmy jeść. Nagle w okno przywaliła sowa. Taka normalna sowa nie.
- O Golt. Co nam przynosisz? - mama wstała i podeszła do sowy leżącej na parapecie. Wyciągnęła mu z dzioba trzy koperty. I rozdała nam po jednej.
Na niej widniała pieczęć Hogwartu. Już wiedziałam co nas czeka. A raczej co za szczęście nam się trafiło!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top