Rozdział 1
Jednego dnia wpadli do naszych domów, gdy byliśmy sami. Kto? Ludzie w garniturach, czy tam ktoś z rządu, wojska, czy czegoś tam innego. Odbywali z nami rozmowę. Jakoś musieli stwierdzić, czy bylibyśmy w stanie stworzyć drużynę. No i w sumie sprawdzali też, czy nie jesteśmy trochę za starzy na ich projekt. W ten sposób, po weryfikacji zostało nas jakieś pięćdziesiąt osób. Postanowili więc zorganizować nam spotkanie w Ameryce. Wszystko całkowicie darmowe i zorganizowane przez Jakiśtam Instytut Czegośtam.
– Meg, to miało jakąś porządną nazwę przecież – wtrącił się Ned.
A pamiętasz jaką? No właśnie. Tak też myślałam. Wracając do tematu. Została nas pięćdziesiątka. Wiem, powinnam się cieszyć, że byłam wśród elity, ale wcale, a wcale nie miałam i nie mam ku temu powodów.
– Jak to nie? Droga Megi masz nas, a to już chyba jeden istotny powód, by się cieszyć, czyż nie?
Wiesz, że nie to miałam na myśli, Ned. Doskonale wiesz. Tam, w Ameryce, wywieźli nas gdzieś do jakiegoś tam miasta, o jakiejś tam skomplikowanej nazwie, o którym nikt nigdy wcześniej nie słyszał i którego nikt nigdy wcześniej nie widział.
– Pewnie dlatego, że nie istniało – wymamrotała Ann.
Pewnie jest w tym trochę racji. Czuliśmy się tam jak króliki doświadczalne na poligonie. Tak, jestem całkowicie świadoma jak to brzmi. Przeszliśmy tam przeszkolenie wojskowe, takie jak do służb specjalnych. Podobno.
– Nam to trochę trudno stwierdzić, bo w sumie nie mamy żadnego porównania. Poszła plotka, której się trzymamy i niech na razie tak zostanie – odezwał się Ned. – No a ci, którzy nie dawali rady odpadali. Proste? Proste. I w ten sposób zostawało nas coraz mniej.
Potem jeszcze eksperymentowali sobie na nas. Patrzyli również jak sobie poradzimy w trudnych warunkach atmosferycznych, czy chociażby w wielkim mrozie. Sprawdzali chyba, ile wytrzymamy, bo nie wiem jak to inaczej nazwać. Zostało więc nas niecałe dwadzieścia osób.
– Siedemnaście. Dokładnie mówiąc – sprostowała Ava.
Dzięki, Ava. Prawie zapomniałam. Zostaliśmy wtedy nieoficjalnie przyjęci i nie mogliśmy się wycofać. Wysłali nawet listy gratulacyjne do naszych rodzin. Niech są dumni ze swoich dzieci, które będą teraz narażać swoje życie bez większego powodu i których właśnie dlatego nie zobaczą w najbliższym czasie, jeśli w ogóle. Tak, dokładnie tak powinni byli napisać. Potem tylko trzeba było czekać na oficjalną inaugurację.
–Zorganizowano wszystko. Zaproszono szczególnych gości. Ludzi, o których nikt z nas wcześniej nawet nie słyszał. Nie zmieniło to tego, że ze względu na lokalizację tego miejsca, no i zapewne nie tylko z tego powodu, było to spotkanie tajne. Każdy z nas został wyczytany. Każda ważna osobistość pogratulowała nam tego „niesamowitego" sukcesu. Czy rzeczywiście byli kimś ważnym, a nie jakimiś figurantami, ciężko było stwierdzić. Po ubiorze i zachowaniu było widać, że takie uroczystości były dla nich chlebem powszednim – odpowiadał z zapałem Ned.
Potem dostaliśmy identyfikatory, które zostały zrobione w postaci nieśmiertelników. W sumie może to dobrze, mniej podejrzane, że mamy je zawsze przy sobie. Nie jestem do końca do nich przekonana, ale cóż poradzić. Każdy z nas otrzymał również mundur. Taki...
– Ładny. Granatowy. Wojskowy – dokończyła Ann.
Lepiej bym tego nie ujęła. Organizatorzy projektu chyba nie byliby sobą, gdyby nie wyprawili wielkiego bankietu po samej inauguracji. Wszyscy w garniturach lub eleganckich sukniach, czy też sukienkach. Było jedzenie i muzyka. Można było nawet potańczyć...
– Styyypaaa. Po prostu przemówienia, sztuczne uśmiechy, wzorowe maniery i jakieś staromodne tańce dla ludzi z wyższych warstw społecznych. Wszystko zapowiadało się na to, że zostanie tak do samego końca, a my będziemy musieli tam tkwić. Jednak wtedy... - mówił Fred, dopóki Ann mu nie przerwała.
– Zgasły światła! Zapadła cisza. Na prawie wszystkich twarzach malował się wyraz przerażenia – dziewczyna powoli budowała napięcie. – My, dobrze wyszkoleni, przyjęliśmy wszyscy odpowiednią pozycję gotowości do walki.
– Która okazała się niepotrzebna.
– Ned! Nie psuj mi tu efektu niepewności, ty – Ann szukała słowa. Chłopak wyszczerzył zęby, widząc narastające zdenerwowanie dziewczyny – ty psuju jeden. Eh... W każdym razie byliśmy gotowi, gdy wtem...
Odezwał się głos. Rozbrzmiał echem po całej sali bankietowej. „Nie jesteście już bezpieczni." Zapanowało zamieszanie. Zaczęliśmy się rozglądać, ale nie mogliśmy dojść do tego, skąd rozlega się przemowa. Mężczyzna mówił tak, jakby się spieszył. Najwyraźniej wiedział, że miał tylko chwilę, by przekazać nam coś ważnego. „Od teraz nie będzie taryfy ulgowej dla żadnego z was." Zrozumieliśmy, że mówił do naszej grupy, a nie wszystkich zgromadzonych, ale mimo to można było dostrzec strach malujący się na twarzach gości. „Rozjedźcie się na wszystkie strony świata i nie siedźcie zbyt długo w jednym miejscu. Jest coś, dzięki czemu ICH sygnał zostanie zakłócony, ale prędzej, czy później i tak wpadną na wasz trop." Coraz mniej nam się to podobało i tak w ogóle to kim byli ONI?!
„Jesteście w obliczu ogromnego zagrożenia." Kojarzyłam skądś ten głos, ale wtedy nie potrafiłam sobie tego przypomnieć. „To, co dostaniecie za chwilę jest bardzo ważne. Uchroni was przed wielkim niebezpieczeństwem. Przynajmniej przez jakiś czas. Od teraz musicie to mieć zawsze przy sobie. ZAWSZE." Aż przeszedł mnie dreszcz, gdy wymówił ostatnie słowo. Jednak to jeszcze nie był koniec. Zapalono wreszcie światła awaryjne. Usłyszeliśmy: „Proszę o spokój, panujemy nad sytuacją". Myślałam, że zaraz wszyscy wybuchniemy śmiechem. Nad niczym nie panowali. Mężczyzna, na szczęście, również się tym nie przejął. „Jest za późno, by się wycofać. Jednak o tym pewnie wiecie."
– Ludzie, którzy zrezygnowali wcześniej przeważnie źle kończyli. Niby mieli wracać do domów, ale nikt nie miał z nimi nigdy więcej kontaktu. Widzieliśmy ich w tragicznym stanie tuż przed zakończeniem kariery w naszym programie. Jeśli tak w ogóle można to ująć. Zastanawialiśmy się, czy może nie zdobyli jakichś tajnych informacji, czy czegoś takiego. Dlatego też staraliśmy się jakoś specjalnie nie buntować się. Po prostu baliśmy się konsekwencji. Ci ludzie byli i w sumie dalej są nieobliczalni – podsumował Fred.
Mówca kontynuował: „Jeśli jednak ktokolwiek z was zrezygnuje, zostawi lub też zgubi gdzieś to coś, co zaraz dostaniecie, nie będzie mieć żadnych szans, będzie bezbronny w obliczu zagrożenia czyhającego na was wszędzie". No to super. Po prostu cudownie. W końcu przecież wszyscy o tym marzyliśmy...
– No a nie? – odparła Ann, ledwo powstrzymując się od śmiechu.
„Ci z was, którzy zrezygnowali, odpadli, czy po prostu zniknęli... Prawdopodobnie wszyscy z nich już nie żyją." Zamarliśmy. Czyli jednak. „Utrzymujcie ze sobą kontakt i się nie rozdzielajcie bardziej niż to konieczne. Możecie polegać tylko na sobie naw..." Domyślaliśmy się, że mężczyzna się odwrócił, by sprawdzić, czy nikt jeszcze po niego nie przyszedł, bo końcówka ostatniego zdania uciekła trochę w przestrzeń. „Nie ufajcie nikomu spoza waszej grupy. Nawet ludziom stąd. Oni chcą..." Tutaj wkradło się jakieś zakłócenie. Mało czasu mu zostało. „Oni chcą was wykorzystać! To pułapka!" Krzyczał, ale zakłóceń było coraz więcej, więc i tak z trudem go słyszeliśmy. Zauważyłam małe pudełeczko koło mojej stopy. Kucnęłam, żeby je podnieść. Schowałam je do torebki, którą miałam przewieszoną przez ramię. Niby taka mała, ale zawsze wszystko się w niej zmieści. „Jeszcze się spotkamy! Uciekajcie!" Po tych słowach się rozłączył z systemem nagłaśniającym na sali.
– Gdy każdy z nas znalazł swoje pudełeczko, zgasły dosłownie wszystkie światła, nawet awaryjne – opowiadał Fred. – Ktoś gdzieś prosił o spokój. Inny mówił, że sytuacja jest opanowana i zaraz wszystko wróci do normy. Jaaaasneee...
– Oznaczało to, że trzeba wykorzystać moment zamieszania i szybko się ulotnić. Nie ufaliśmy facetowi za grosz, ale nasi podejrzani organizatorzy nie wzbudzali większego zaufania, szczególnie po tym, co usłyszeliśmy. Nieświadomie dobraliśmy się w grupy, w których wcześniej ćwiczyliśmy. Tak było nam najprościej współpracować. Rzuciliśmy się do wszystkich możliwych wyjść. Każda grupa do innego. Cieszyłam się, że wcześniej ćwiczyłyśmy z Megi razem bieganie w szpilkach – wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Anka próbując powstrzymać rozbawienie dodała. – Co się tak śmiejecie? To jest naprawdę bardzo przydatna umiejętność, wbrew pozorom.
– Niestety w drzwiach znaleźliśmy strażników, którzy wycelowali do nas z broni, którą mieli przy sobie – kontynuował Ned, zaraz po tym jak przestaliśmy się śmiać. – Usłyszeliśmy tylko: „Stać i się nie ruszać, jeśli wam życie miłe!" i podnieśliśmy ręce w geście poddania. Nie było drogi ucieczki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top