- Rozdział 1 -
Czułam dotkliwy ból w śródstopiu, który pulsował na całą nogę. Kiedy pochyliłam się, aby zdjąć moje przestarzałe trampki dokładnie poczułam jaką niezdarą jestem nie zauważając stojącego przede mną restauracyjnego stojaka na parasole. Nie zamierzałam jednak nic z tym robić. Wciąż byłam w szoku w jaki wprawiła mnie moja ostatnia rozmowa telefoniczna z ojcem. Przecież już miało być dobrze. Opanowałam moje życie, wzięłam je za cugle i krzykiem oznajmiłam kto teraz jest górą. Tuż po śmierci mamy rozpadłam się jak rozbite lustro. Jeden trzask, jedna chwila i cały mój los został przesądzony. Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam ściągać kurtkę. Przez chwile mogłoby się zdawać, że jestem niewzruszona, lecz to było złudzenie. Gdy tylko zarzuciłam ubranie na hak przedpokoju, szybkim krokiem poszłam wbiegłam po schodach do mojego pokoju. Rzuciwszy się na łóżko zalałam się niekontrolowanymi łzami. Pozwoliłam sobie na ta chwilę rozpaczy z nadzieją, że gdy otworze oczy wszystko czego się dowiedziałam okaże się kłamstwem. W momencie śmierci jedynej bliskiej mi wówczas osoby pozostały jedynie niemożliwe do ponownego użycia kawałki szkła. Po miesiącach rozpaczy nadszedł moment zwyczajnego smutku. Żadna czynność nie potrafiła mnie rozbawić, rozweselić. Wytchnienie znajdowałam w nauce, zaczytywaniu się w literaturze. Ironicznie to nieszczęście popchnęło mnie w dobrym kierunku. Mój wynik na końcowych egzaminach był idealny, wymarzony przez każdego ucznia liceum. Jednak mi nie dawał radości. Chciałam więcej. Więcej nauki lektur, więcej wiedzy, która byłaby w stanie dawać mi ukojenie. Nie zdecydowałam się na uniwersytet. Przesiedziałam cały poprzedni rok w czterech ścianach oddając się rytuałowi czytania wszystkiego co wpadło mi w ręce podczas wypadów do biblioteki. Ostatecznie w budynku nie ostała się ani jedna książka, która nie została przeze mnie wypożyczona. Oczywiście mogłam wtedy skorzystać z internetu lub zwyczajnie udać się do kolejnej placówki publicznej, ale nie to uczyniłam. Chwilę po zorientowaniu się w jak ironicznej sytuacji się znalazłam, doznałam silnego ukłucia w sercu. Wyszłam poza mury budynku, lecz ból zniknął. Zapewne był to przypadek, ale dla mnie był to przypadek, którego potrzebowałam. Postanowiłam podjąć próbę posklejania rozbitego lustra. Jeśli się nie uda postanowiłam pozostać w mieszkaniu rodziców do momentu, aż ojciec mnie z niego nie wyrzuci. Jeżeli jednak mi się miało się powieść, cóż, oznacza to chyba, że mam szansę na odrodzenie. Złożyłam niezbędne dokumenty na studia i rozpoczęłam moją metamorfozę. Zmuszałam się do biegania, rozmów, integracji, wszystkiego co zostało przeze mnie odrzucone w momencie śmierci mamy. Z początku zaczęłam wymuszać uśmiech, potem zaczął mi wchodzić w nawyk. Ostatecznie dostałam się na studia na drugim końcu kraju i udało mi się czerpać strzępki radości z codziennych sytuacji. Wmawiałam sobie, że jestem szczęśliwa, brutalnie okłamywałam się każdego dnia, aby drugiego zrobić to samo. W końcu zaczęłam sobie wierzyć. Wyjazd na studia mnie uszczęśliwił. Spotkałam nowych ludzi gotowych przyjąć mnie jako nową wersje mnie. Nie znali moich przeszłych smutków, leków i rozpaczy. Odpowiadało mi to, pozwalało zakopać mój pełen okres bólu. Po paru miesiącach w akademiku miałam ułożone życie towarzyskie, dobre oceny, wypracowane nastawienie do życia i znacząco dużo powodów do uśmiechu. Żyłam zwyczajnie, prosto, pracowicie i dawało mi to poczucie pożądanego zadowolenia. Udało mi się odrodzić i wyjść z miejsca rozpaczy. Czy wszystko to miało teraz zostać zniszczone? Mój spokój, moja ciężka praca ma zostać od tak zgnieciony i wyrzucony do śmieci jak kartka bezużytecznego papieru? Nie mogłam się z tym pogodzić. Po wylaniu całego zapasu łez nakryłam się kołdrą. Starałam się wyprowadzić z tego stanu poprzez dostrzeżenie plusów całej sytuacji, ale na próżno. Przybrani bracia wprawdzie mogą okazać się znośni jednak będą dla mnie bolesnym wspomnieniem, że ojciec również ruszył do przodu, przypomnieniem o JEJ śmierci, uczucia bólu. Nie chciałam czuć bólu, nie po tym co osiągnęłam i wypracowałam. Byłam zła na ojca, że bez pytania usilnie chce zmusić mnie do uczestnictwa w życiu jego nowej rodziny. Pewnie rozumie to jako jeden z kroków integracji jakie poleciła mu psycholog. Osobiście nie miałam żadnych urazów względem jego osoby. Zaakceptowałam fakt rozpoczęcia przez niego nowego życia, ale nie zgadzałam się na włączenie mnie do niego. Zdaje się jednak, że nie miałam wyboru i musiałam pogodzić się z tym, że stopniowo do mojej uczelni zaczną uczęszczać moi przyszywani bracia. Leżałam tak bez celu rozmyślając, aż z kontemplacji wyrwał mnie głos mojej współlokatorki.
- ....wszyscy mają nadzieję, że się tam pojawisz, więc radziłabym już wybierać sukienkę - powiedziała siadając z impetem na moim łóżku. – Osobiście myślę, że powinnaś wybrać tą czerwoną którą kupiłaś ostatnio podczas wypadu na miasto. To będzie największe wydarzenie tego semestru, a może nawet roku! Wiesz, że...
- Anne, o czym ty mówisz?- zapytałam skołowana również siadając.
- Czy mówiłam Ci już jak bardzo denerwuje mnie, kiedy ktoś mnie nie słucha? Sam, przecież rozmawiałyśmy o tym w zeszłym tygodniu...- Na twarzy długowłosej brunetki pojawiła się zmarszczka sugerująca frustracje moją wypowiedzią.
- Dobrze, dobrze już pamiętam. Impreza w domku bractwa Steve'a, tak?
- Dokładnie! - klasnęła jak małe dziecko manifestując swoją ekscytację - Więc...co z tą sukienka?
- Skoro nalegasz niech będzie czerwona, choć uważam, że będę wyglądać jak szczur na otwarciu kanałów.
To powiedziawszy wstałam z łóżka i domknęłam drzwi do naszego pokoju. Nie było to konieczne, gdyż w domku studenckim przebywała jedynie nasza dwójka, lecz zawsze ich niedomknięcie wprawiało mnie w dyskomfort. Zwróciłam się w kierunku szafy i ostrożnym ruchem wyjęłam szkarłatno-bordową satynową sukienkę bez ramion. Sukienka była nieprzyzwoicie krótka, ale ujęła moje serce w momencie, w którym ją ujrzałam. Jeszcze nie miała swojego wielkiego momentu, więc postanowiłam ofiarować jej tą nędzną imprezę, na którą zdecydowanie nie zasługiwała.
- Jesteś pewna, że chcesz tam pójść?- zapytałam z nutką wątpliwości i troski w głosie. Zdawałam sobie sprawę, że w wydarzeniu będzie uczestniczyć jej chłopak z którym ostatnio miała ostrą wymianę zdań dotyczącą jego zachowania względem młodszej licealistki z pobliskiej szkoły żeńskiej. Przez ostrą wymianę zdań mam na myśli, głośną na cały korytarz wydziału literatury kłótnię starego małżeństwa. Zasadne zatem były moje obawy dotyczące jej ekscytacji tą imprezą.
- Oczywiście! Słyszałam, że zaprosił tą klejącą się do niego pijawkę, aby mi dogryźć. Nie mogę się doczekać, kiedy teatralnie uderzę go w twarz, a następnie rzucę. Myli się jeśli sądzi, że może bawić się w taki teatrzyk będąc ze mną! To ważna impreza, a główny skandal zapewniam ja. –oświadczyła z lekką furią w oczach- Bądź gotowa jutro o osiemnastej. Pójdziemy tam razem.
- Brzmi dobrze.
Nie byłam przekonana co do metody zerwania mojej przyjaciółki, natomiast jej osobowość była zbyt wybuchowa i ekstrawagancka bym mogła się spodziewać czegokolwiek innego. Uwielbiałam w niej tą pewność siebie, wrodzoną odwagę do realizowania wszystkiego co poweźmie sobie za cel. To właśnie ja uczyniłam pierwszy krok na drodze do nawiązania relacji. Chciałam otaczać się ludźmi, z których mogę czerpać inspirację do dalszej zmiany, który pomogą mi zamaskować mój smutek. Już przy wejściu do sali wykładowej spostrzegłam otaczające ją surowe ciepło. Ta surowość dawała przestrzeń odwadze i jej nieobliczalności. Od razu wiedziałam, że jest kimś kogo potrzebuje w moim życiu. Ta relacja pomagała mi podejmować decyzję, które wątpliwościom poddawał smutek.
- Która godzina?
- Siedemnasta trzynaście, a co? - zapytała zbita z tropu Anne
- Cholera, za długo gapiłam się w przestrzeń, to łóżko jest zdecydowanie zbyt wygodne! Muszę uciekać do czytelni, może jeszcze złapie tam Steve'a i zapytam o materiały kolokwialne. Uciekam!
Posłałam Anne przepraszający uśmiech, chwyciłam pusty zeszyt, jabłko i pognałam ku mahoniowym schodom. W pośpiechu zakładałam kurtkę, gdy wychodziłam przed drzwi domku. Pewnie musiałam wyglądać niczym filmowa gwiazda po dwugodzinnej rozpaczy w łóżku. Nadal byłam zdenerwowana i zrozpaczona, ale wykopałam te uczucia na rzecz zmartwień egzaminowych. Istnieje prawdopodobieństwo, że uda mi się uniknąć tych niefortunnie sprowadzonych do mojego życia facetów. Muszę trzymać się tej myśli.
W czytelni zastała mnie głucha cisza. Co prawda straciłam możliwość poprawy humoru żartami przyjaciela, natomiast pusta czytelnia była dla mnie formą azylu, który spełniał moje duchowe potrzeby. Uspokajało mnie delikatne stukanie gałęzi wierzby o okno budynku i jego surowość. Wszystkie ściany były pokryte chropowatą gładzią i pomalowane na biało. Pomimo natłoku ciemnych, drewnianych stolików w nowoczesnym stylu, pomieszczenie wydawało się przestronne. Panowała tu atmosfera porównywalna do świeżo wyremontowanego domu, gotowego aby nadać mu kształt i duszę. Mogłam spędzić tu godziny, które wydawały się minutami. Miałam szczęście, że zamieszkiwałam obwód domków studenckich, których mieszkańcy w studiach cenili bardziej alkohol, niż wiedzę. Często zostawałam w czytelni sama i to właśnie mnie przypadł zaszczytny obowiązek zamykania i otwierania budynku. Nie mogłam wymarzyć sobie lepszej sytuacji. Zasiadłam do stolika umiejscowionego najbliżej okna i zabrałam się do nauki. Niestety, po godzinie intensywnych prób zrozumienia co Jane Austen miała na myśli tworząc Pana Darcy'ego z rezygnacją oparłam się o krzesło. Dlaczego nie mógł być on miłym pełnym życia młodzieńcem? Może wtedy nie irytowałoby mnie każde jego zachowanie względem Panny Bennet. Czy miłość nie powinna wywodzić się z przyjaźni, dobroci zwieńczając całą relacje w pełen pasji romans? Nie potrafiłam zrozumieć praw rządzących romansami. Nieporozumienia, zazdrość, intrygi. Na samą myśl robiło mi się słabo. Przywołałam jednak moje ostatki motywacji i postanowiłam skończyć przydzieloną przez siebie partię materiału na dzisiaj.
Dźwięk pękającego szkła, spowodował że poderwałam się z miejsca. Moje serce przeszył piorun bólu, gdy zdałam sobie, że nie ma powodu, dla którego miałabym ten dźwięk usłyszeć. Moim oczom nie ukazał się stłuczony przedmiot. Ból w klatce był podejrzanie zbyt podobny do tego, który przeszył mnie w bibliotece tego zwrotnego dnia, w którym postanowiłam zmienić moje życie.
- Chyba wystarczy mi na dzisiaj - powiedziałam sama do siebie, spychając winę za dziwną sytuacje na zmęczenie.
Spojrzałam na nie zjedzone jabłko i zaczęłam przeklinać się w duchu za moje nieregularne posiłki. Zerknęłam jeszcze raz w kierunku białych regałów z książkami pozostawionymi przez studentów. Zdawało mi się, że widzę cień potężnej postury. Zdecydowałam się podejść bliżej, aby uspokoić moje paranoje, natomiast nic takiego się nie wydarzyło. Mój lęk zyskał na sile, kiedy w miarę zmniejszania odległości pomiędzy mną, a cieniem zobaczyłam malutkie kawałki szkła przed feralnym regałem. Zamarłam wpatrzona w moje miniaturowe odbicie w jednym z kawałków. Cofnęłam się o parę kroków i ku mojej uldze postać zniknęła. Ktoś mnie obserwował? To pytanie rozbrzmiewało w mojej głowie niczym echo w świątyni. Zdecydowałam, że muszę to zignorować, nie mogę o tym myśleć, gdyż stopniowo zacznę popadać w paranoję. To zdecydowanie wina zbyt dużej ilości kawy i zmęczenia. Powtarzałam to w myślach, kiedy zaczęłam zbierać kawałki szkła. Przy ostatnim kawałku moja nieostrożność przypomniała o sobie i zraniłam się znacząco w opuszek kciuka.
- Wystarczy spuścić cię z oka na parę minut, a ty już zdążyłaś nabroić - w sali odbił się lekkim echem rozbawiony głos opartego o framugę drzwi mężczyzny. Steve Johnson był średniego wzrostu blondynem, którego ulubionym zajęciem były imprezy i towarzystwo pięknych dziewczyn. Nie był najbardziej ambitnym człowiekiem na świecie i na studiach znalazł się z przymusu rodziców, lecz nie można było odmówić mu poczucia humoru i dobroduszności. Moja relacja z blondynem ograniczała się do poziomu dobrej znajomości, ale mimo to bardzo ceniłam jego obecność. Często siadał koło mnie na wykładach z poprawności gramatycznej i za swój cel obierał rozśmieszenie mojej osoby. Johnsona poznałam przypadkiem na imprezie integracyjnej. Niechcący wylałam na niego niesionego przeze mnie drinka, gdy zmierzałam do toalety. Nie obraził się, nie zasmucił, nie zirytował. Ściągnął koszulę i szczerząc się podziękował mi za pretekst do zaimponowania dziewczynom swoim umięśnieniem. Cokolwiek to dla niego znaczyło rozśmieszyło mnie do tego stopnia, że potrzebowałam chwili by się uspokoić. Zaimponował mi wtedy wewnętrznym spokojem, który zapragnęłam kiedyś posiąść. Chciałam mieć go wokół siebie, poznać, przelać jego aurę na siebie i wtopić w mój smutek. Zaproponowałam spotkanie na kawę w ramach rekompensaty za zmoczoną odzież i od tej pory zawsze gdzieś się kręcił wokół mnie kiedy potrzebowałam pomocy. Dzisiaj nie było wyjątkiem. Czyjaś obecność pomogła zapomnieć mi o tajemniczym cieniu i abstrakcyjnie podejrzanej sytuacji.
- Mógłbyś?-zapytałam wskazując podbródkiem na szkło i poranioną rękę. Steve poderwał się z miejsca i teatralnie ruszył mi do pomocy.
- Wiesz, jak chciałaś się na kimś wyżyć mogłaś wybrać poduszkę. Byłoby mniej ofiar- oznajmił kucając i zbierając resztki szkła.
- To taka moja słabość, tłuczenie garnków, szkła, ciebie...
- Ej! Ja tylko próbuje pomóc, nie obieraj mnie na swoją kolejną ofiarę- puścił do mnie oko - Gdzie jest kosz?
- Za tobą. W mojej torebce jest gaza, podałbyś mi ją?-zapytałam próbując zignorować ból. Uraz nogi, ręki, mam nadzieje, że do końca tygodnia uda mi się ujść z życiem...-Co tu tak właściwie robisz? Wydawało mi się, że skoro na mnie nie czekałeś, to coś się stało.
Johnson podał mi opatrunek i patrzył ja przykładam gazę do rany.
- Przygotowania do imprezy idą pełną parą, ale potrzebny był ktoś kto pojedzie po zaopatrzenie- odrzekł ze westchnieniem - Mam nadzieję, że cię tam nie zabraknie.
Wyprostowałam się i spojrzałam w jego stronę. Ostatnimi czasy wydawał się inny niż zwykle. Wydawał się spięty jakby coś go dręczyło. Obiecałam sobie w duchu, że przy następnym spotkaniu spytam delikatnie o powód jego zachowania.
- Początkowo nie chciałam iść, ale ktoś musi pilnować Anne - odpowiedziałam uśmiechając się- Właściwie to chciałam już zmierzać do domku. Muszę się wyspać i odpocząć przed...
Urwałam i zamilkłam. Przypomniałam sobie o powodzie mojej popołudniowej rozpaczy. Do tej pory o przyjeździe moich „braci" powiedziałam jedynie Anne. Nie chciałam, żeby ktokolwiek mnie powiązał z tymi ludźmi. Nie chciałam, żeby mnie rozpoznali. Na moje szczęście nigdy mnie nie było dane im mnie zobaczyć i miałam cichą nadzieje, że tak pozostanie. Nie było możliwe namierzenie mnie w sieci. Nie istniało również ani jedno moje fizyczne zdjęcie. Wszystko usunęłam lub spaliłam na znak drugiego życia. Powinno to przynajmniej utrudnić im kontakt, ze mną. Jedynym moim poważnym zmartwieniem było możliwość przypadkowego zetknięcia się z nimi. Tutaj liczyłam na moją intuicję i przeczucie. Z rozmów z ojcem wywnioskowałam, że ci osobnicy są nad wyraz charakterystyczni, a więc muszę zachować czujność i uważnie się rozglądać. Moja strategia nie była wybitna, ale tylko na tyle mnie było stać.
- Sam!-usłyszałam podniesiony męski ton.
- Wybacz ,co mówiłeś?- zapytałam otrząsając się z zamyślenia. Było mi głupio, że ostatnio chodzę z głową w chmurach. Niepokój dopadał mnie coraz częściej, pomimo mojej silnej linii obrony. Skup się, nie myśl o tym, rozmawiasz ze Stevem- powtarzałam sobie, żeby uciec od rozmyślań.
- Co się dzieje Sam? Tylko mnie nie zbywaj... -zapytał się łamiącym głosem. To pierwszy raz kiedy go takiego ujrzałam. Zmartwionego, opuszczonego przez wewnętrzny spokój i poczucie humoru. Poczułam wtedy ogromny smutek.
- Jestem zmęczona...zanim tu wszedłeś, zdawało mi się, że ktoś mnie obserwuje. To nie ja rozbiłam tą szklaną świeczkę. Nie chcę popadać w paranoję, więc proszę nie mów nic. Potrzebuje jedynie wypocząć – mówiąc to posłałam mu wymuszony uśmiech.
- No dobrze, odprowadzę cię do domku, ale potem marsz do łóżka! Tatuś będzie patrzył - roześmiał się sam do siebie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top