13.
80 dni później
- Hermiono, porozmawiaj ze mną, proszę!
Brnę przez pierwszy śnieg, silny wiatr zacina moją twarz ostrzami mrozu. Próbuję uciec. Chcę uciec.
- Hermiono!
Desperacja w jej głosie każe mi się zatrzymać. Nie chcę tego robić, a jednak moje ciało znów decyduje za mnie. Staję w miejscu, odwracam się do Pansy, która z determinacją przeciska się przez zamieć.
- Czego chcesz, Pansy? - pytam. Nawet nie próbuję hamować złości. - Chcesz mi znów opowiedzieć jak cudowną parę tworzą Draco z Astorią? A czekaj, zapomniałam... przecież nie pisnęłaś wcześniej nawet słówka!
Ironia w moim głosie tnie jak sztylet. Jestem okrutna, ale mało mnie to obchodzi.
Lubiłam Pansy. Sądziłam, że się zmieniła. Nie potrafię nawet opisać, jak bardzo mnie zraniła. Nie chcę... nie mogę dopuścić tego do siebie.
Przystaje w miejscu dwa metry ode mnie, jest zmieszana. Wyraz jej twarzy sprawia, że moje serce zaczyna mięknąć.
Zaciskam dłonie w pięści. Nie chcę i nie mogę na to pozwolić!
- Nie mamy o czym rozmawiać... zawiodłaś mnie.
- Wiem... wiem! - krzyczy, próbuje przebić się przez mój wściekły monolog. Zamieram. Desperacja w jej słowach ponownie uderza mnie niczym obuch w głowę. Nie rozumiem. Nie dociera do mnie, dlaczego tak jej zależy?
Wykorzystuje moment szoku, podchodzi bliżej, łapie mnie za ramiona, patrzy głęboko w oczy.
- Wiem... przepraszam.
Nie wierzę jej. Patrzę dłużej, szukam fałszu, szukam czegokolwiek co podsyciłoby moją złość i zaciętość. Przegrywam z bijącą od niej szczerością, moje ramiona opadają, tama znów pęka, czuję ciężar przygniatający moją klatkę piersiową.
- Dlaczego...? - pytam po chwili. Zaczynam drżeć. Słyszy zmianę w moim głosie, pozwala sobie na rozluźnienie.
Nieco się prostuje, pociera moje ramiona.
- Chciałam ci powiedzieć, naprawdę - mówi. Przymyka powieki, kręci głową ze zbolałą miną. - Ale nie potrafiłam. Bałam się, że się ode mnie odwrócą... a później się bałam, że cię zranię. Jestem tchórzem.
Obserwuję ją dłuższą chwilę. Jej pochyloną głowę, skulone ramiona, postawę pełną skruchy.
Czy mogę jej wybaczyć? Czy potrafię?
- Nie pomyślałaś, że takim zachowaniem zraniłaś mnie jeszcze bardziej? - pytam. Pewność siebie powoli powraca, zaczyna zabarwiać ton mojego głosu. - Dla ofiary nie ma znaczenia czy jesteś sprawcą, czy tylko obserwatorem. Jeśli nie masz zamiaru zrobić nic, by pomóc, jesteś tak samo winny.
Moje słowa uderzają w nią pełną mocą. Ich sens wwierca się w jej klatkę piersiową, w oczach formuje łzy. Wie, że mam rację, przyjmuje to.
Nienawidzę się za to, że na widok jej autentycznego żalu zaczynam rzucać wszystko w niepamięć.
A pamięć jest ulotna. Myśli są ulotne. Jak ptaki, motyle, które płoszy nawet najmniejszy szmer.
Stoimy naprzeciw siebie w impasie, zawierucha świszczy w przestrzeni między nami. Ona patrzy w ziemię, ja patrzę na nią. Tym razem to ona jest ofiarą, a ja zwierzyną. Czy czuję się z tym dobrze?
Nie wiem.
Nie.
Nie jestem taka.
Czy na pewno?
Kręcę głową, kosmyki włosów wysuwają się spod mojej czapki.
- Pansy... - na dźwięk mojego głosu podrywa głowę do góry. Po raz kolejny mnie szokuje. Po raz kolejny nie rozumiem dlaczego porzuciła dumną pozę, dlaczego jej zależy? - Nie wiem, czy potrafię ci wybaczyć... z pewnością nie teraz. Zawiodłaś mnie w najgorszy możliwy sposób. Pozwoliłaś facetowi zabawić się moim kosztem... pozwoliłaś, żeby mnie wykorzystał - zaciskam zęby, zaciskam dłonie. Wspomnienia wciąż tak bardzo bolą... - Wiem, że nie byłyśmy przyjaciółkami... jednak nie sądziłam, że kobieta kobiecie potrafiłaby zgotować taki los.
Kiwa głową, z jej oczu wydostaje się pojedyncza łza, moje serce drży.
- Masz rację - mówi. Jej głos dostosowuje drżenie do mojego serca. - Zachowałam się jak największa świnia, jestem współwinna. Współwinna milczenia, jednak żałuję. Żałuję i naprawdę, z całego serca cię przepraszam - milknie, stopą grzebie w cienkiej warstwie śniegu. - Zrozumiem, jeśli nigdy mi nie wybaczysz... po prostu chciałam, żebyś wiedziała.
Nie odpowiadam. Patrzymy sobie jeszcze chwilę w oczy, kiwa głową, odchodzi, zawierucha ustaje.
W powietrzu unoszą się małe płatki, osiadają na moich włosach, nosie, ramionach.
Patrzę w niebo, kilka wpada mi w oczy.
Co robić?
- Wydaje mi się, że byłaś dla niej trochę zbyt ostra - słyszę znajomy głos. Spinam się, złość powraca. Powoli odwracam się do stojącego za mną Teodora.
- O co wam dzisiaj chodzi? Śledzicie mnie? - pytam.
Wzrusza ramionami.
- To raczej ty nas unikasz.
Złość ponownie przejmuje nade mną władzę. Po co w ogóle z nim rozmawiam?
Prycham, ruszam w stronę wejścia, ale łapie mnie za rękę.
- Nie dotykaj mnie! - odskakuję jak oparzona, unosi ręce do góry, żeby pokazać, że nie ma złych zamiarów. Otrzepuję ramiona, odsuwam się o krok, ciekawość próbuje przedostać się przez falę złości. - Czego ode mnie chcesz? Nie dość zrobiliście?
Podchodzi krok, z rękami wciąż w górze.
- Chciałem ci powiedzieć, pamiętasz? - pyta łagodnie. - Wtedy, na Wieży Astronomicznej. Wspomniałem, że muszę powiedzieć ci coś ważnego... ale nam przerwał.
Zamieram, moje serce odmierza sekundy, w uszach czuję szum krwi, gdy wspomnienia zalewają mój umysł.
Byłam tak bardzo zaaferowana tym, co wydarzyło się później, że zupełnie zapomniałam o incydencie na Wieży... a rzeczywiście miał miejsce.
Zakładam ręce na piersi, topniejący śnieg zaczyna przedostawać się przez czapkę, moczy mi włosy.
Przestępuję z nogi na nogę, przygryzam wargę.
Nie wiem czy mu wierzę.
Nie chcę mu wierzyć.
Wierzę mu.
Wzdycham.
- Dlaczego dopiero wtedy? - zapytałam. - I dlaczego nie próbowałeś dokończyć rozmowy?
Opuszcza ręce, jedną zaczyna pocierać kark, jest ewidentnie zakłopotany.
- Pamiętasz nasz pocałunek podczas gry w prawdę i wyzwanie...? - z czeluści mojego umysłu, pełnego twarzy i sytuacji związanych z Draco, wyłania się scena, o której wspomina Teo. Kiwam głową. - Wtedy ... wtedy zacząłem coś do ciebie czuć. Długo się wahałem co robić... w końcu Draco jest moim przyjacielem od zawsze. Jednak im bardziej cię poznawałem, tym większą miałem pewność, że nie zasługujesz na takie traktowanie.
Jestem w szoku. Jego słowa ścinają mnie z nóg, silniejszy podmuch wiatru nie pomaga. Cofam się w tył, omal nie upadam.
Druga osoba pokazuje, że jej na mnie zależy. Druga próbuje odbudować relacje. Druga, po której zupełnie się tego nie spodziewałam...
Kręcę głową. Czuję się mała. Mimo tego, a może właśnie przez to, co usłyszałam, czuję się nikim.
Jest mi zimno, mam dreszcze. Mam dosyć emocji jak na jeden dzień. Zmówili się, że zaszli mnie jedno po drugim?
- Dziękuję, że mi to mówisz, Teo - mówię. Mój głos jest cichy, lekki jak tchnienie wiatru. Krąży między nami, trwa w zawieszeniu, a gdy w końcu dociera, na jego twarzy pojawia się nadzieja, której nie mogę znieść. - Jednak nie potrafię na razie zachowywać się, jakby to wszystko się nie wydarzyło. Rozumiem, że próbowałeś powiedzieć mi prawdę... ale ostatecznie nie powiedziałeś. Potrzebuję czasu.
Potrzebuję czasu
Czasu
Czasu
Czasu...
To zdanie chyba wejdzie na stałe do mojego słownika.
Przygląda mi się dłuższą chwilę, kiwa głową ze zrozumieniem, więc odwracam się do odejścia i tym razem mnie nie zatrzymuje.
*
87 dni później
Pocałunek na skroni, na powiece. Muśnięcie na policzku, zagłębieniu szyi. Ręce na karku, plecach, w brzuchu nieokiełznane stado motyli.
Przyspieszony oddech, szum krwi w uszach, serce próbujące wydostać się z piersi.
Jego dotyk
Jego zapach
Jego ciepło
- Kocham cię - czuły szept. Rozpływam się, euforia przejmuje nade mną kontrolę. Jestem w niebie.
Przymykam powieki, pochylam się do pocałunku, słyszę zimny śmiech.
Moje dłonie wiszą w przestrzeni
Ukochany zapach zniknął
Jest mi zimno
Budzę się z krzykiem. Zrywam do pozycji siedzącej, rozglądam w panice. Próbuję uspokoić serce, próbuję opanować oddech. To na nic, nie potrafię, nie mogę.
Ból zalewa mnie całą, otępia zmysły, paraliżuje ruchy.
Nie wierzę, że sny potrafią być aż tak realistyczne. Mogłabym przysiąc, że tu był... tuż obok. Ale go nie ma. Zerkam na drugą stronę łóżka, przejeżdżam dłonią po miejscu, w którym zawsze leżał. Już nigdy go tu nie będzie, to koniec.
Zegar wskazuje godzinę trzecią rano. Wiem, że więcej nie zasnę, więc z westchnieniem opuszczam stopy na podłogę, zakładam coś cieplejszego, wychodzę na korytarz.
Duszę się, nie mogę oddychać, jednak nogi zamiast na dwór kierują mnie w stronę Wieży Astronomicznej.
Nie wiem dlaczego tam idę, nie zastanawiam się, nie analizuję. Nie myślę o tym co zrobię, gdy ktoś mnie przyłapie.
Coś mnie tam pcha, coś przyciąga z równą siłą.
Wchodzę po schodach, moje kroki odmierza bicie serca, słyszalne wśród całkowitej ciszy.
Jestem na ostatnim schodku, moim oczom ukazuje się sylwetka, oparta o poręcz, wpatrzona w niebo.
Znam te ramiona. Znam tę posturę. Znam zapach, który wypełnia całe pomieszczenie.
Myliłam się twierdząc, że moje serce biło szybko podczas drogi korytarzami. Tamte uderzenia były niczym w stosunku do tego, co dzieje się ze mną teraz.
Zamieram w pół kroku, umieram, rozpadam się kawałek po kawałku. Jest mi zimno, jest mi ciepło, szaleję.
Nie chcę, nie chcę, tak bardzo chcę go zobaczyć.
Nie mogę, nie potrafię, pragnę go dotknąć, poczuć, przytulić.
Nienawidzę się za to, że go kocham.
Nienawidzę za to, że nie potrafię go znienawidzić mimo tego, co mi zrobił.
Postanawiam zawrócić, jednak w tym samym momencie odwraca się w moją stronę.
Marszczy brwi, po chwili mnie rozpoznaje.
Jego twarz wyraża szok, ręce opadają bezwładnie wzdłuż ciała.
Całą sylwetkę, oczy, wszystko spowija cierpienie. Dlaczego cierpi?
- Hermiona? - nadzieja w jego głosie rozdziera moje serce. Coś pcha mnie ku niemu, siłą się powstrzymuję. Nie zapomniałam co zrobił. Nigdy nie zapomnę.
Robi krok w przód, krok się cofam. Zupełnie zapominam, że wciąż stoję na schodach, przez co lecę w dół.
Szukam brakującej różdżki, zamykam oczy, panikuję.
W ułamku sekundy znajduję się z powrotem na szczycie.
Jego dotyk
Jego zapach
Jego ciepło
Czy znowu śnię?
- Granger... - pieszczotliwe, pełne bólu słowo. Czuły dotyk na policzku. Bezwiednie się przytulam. Chłonę, pragnę, chcę więcej.
Co ja robię?
- Nie! - Odskakuję do tyłu, kręcę głową, wyciągam przed siebie ręce, byle tylko nas odgrodzić. Jego dłonie są puste bez mojej obecności, potrzebują sekundy, by opaść z powrotem wzdłuż ciała. - Nie dotykaj mnie.
Krzywi się. Przez moment mam wrażenie, że będzie się wykłócał, jednak opuszcza głowę.
Co jest z tymi Ślizgonami?
Przyglądam mu się chwilę, zastanawiam co robić.
Chcę zostać
chcę wracać
Zostaję.
Idę w stronę barierki, staję dokładnie w tym samym miejscu, które opuścił chwilę temu.
Muszę się przewietrzyć. Muszę odetchnąć, schłodzić policzki. Zaraz wybuchnę.
Z tęsknoty, miłości, żalu, beznadziei, bezsilności.
Udaję, że go nie widzę, choć wciąż majaczy w zasięgu wzroku.
Udaję, że nie czuję jego zapachu, choć tak naprawdę opanował całe pomieszczenie.
Udaję, że go nie cierpię, choć moje serce rwie się do niego jak szalone.
Nie mogę tak żyć.
Nie chcę tak żyć.
Nie potrafię.
Zamykam oczy, opieram czoło o chłodną barierkę.
Dotyk na plecach.
- W porządku?
Szok zmienia się w złość, której ostatnio nie potrafię się pozbyć. Odwracam się gwałtownie, odrzucam jego rękę, odpycham z całej siły w tył.
Jest zdziwiony, złość wykrzywia jego rysy, a jednak nie protestuje.
- Nic nie jest w porządku! - nie krzyczę, ale nie mówię też szeptem. Gdzieś z tyłu głowy błyska mi alarm, że nie powinno nas tu być. Mam to gdzieś. Idę za nim, pcham go dalej. - Skrzywdziłeś mnie, wykorzystałeś! Zrobiłeś pośmiewisko przed swoimi kumplami. Okłamałeś, że Astoria jest tylko przyjaciółką! Mówiłeś - zaczynam łkać. Jestem żałosna. Jestem beznadziejna. - mówiłeś, że nie łączy was to, co nas... miałeś rację. Ona zostanie twoją żoną, ja byłam i będę tylko zabawką. Pożywką dla zabawienia twoich kumpli. Drogą do osiągnięcia celu.
Ciężar prawdy ponownie przygniata mnie do ziemi. Nie chcę pokazywać przy nim słabości, jednak nie mam siły ustać na nogach. Nie odzywa się, patrzy, obserwuje. Odwracam się, by odejść z powrotem w stronę barierek.
Znowu się duszę, tonę. Błotnista maź beznadziei znów mnie pochłania, wciąga, zalewa twarz, nos, oczy. Biorę głęboki wdech, muszę się uspokoić.
- To wszystko nie miało tak wyglądać... - szepczę.
- Masz rację. - Unoszę głowę, staje obok mnie. Styka nasze ramiona, patrzy w niebo. Chcę, ale nie potrafię się odsunąć. - Masz rację. To nie powinno tak wyglądać. Jestem kretynem. Ja...
Odwracam się twarzą do niego, unoszę dłoń z prośbą, by zamilkł.
- Nie chcę tego słuchać - mówię. Nienawidzę się za drżenie, które wciąż słychać w moim głosie. - Skrzywdziłeś mnie, Draco. Skrzywdziłeś tak, jak jeszcze nikt nigdy. Nie chcę cię widzieć, nie chcę cię znać. Nie potrafię wybaczyć, że osoba, którą kocham...
- Kochasz? - błysk w jego oczach na moment wyprowadza mnie z równowagi. Mam ochotę zdzielić się po twarzy.
Zakładam ręce na piersi, zmieszana odwracam się od niego.
- Nie zmieniaj tematu - fuczę. Jest mi głupio, że znów złapał mnie na słabości. - Nie jestem w stanie ci wybaczyć, Draco... zresztą, nawet gdybym potrafiła, co to zmieni?
Nie odpowiada, więc zerkam na niego. Nie spuszcza ze mnie wzroku, chłonie mnie całą, zapisuje w pamięci. Drżę pod siłą jego spojrzenia, zupełnie jak dawniej. Nic się nie zmieniło. Nie cierpię tego.
Znów opiera się tuż obok mnie, nasze twarze dzielą centymetry, kręci mi się w głowie.
- Być może nic... ale będę się starał. Wynagrodzę ci to.
Przez moment słyszę jedynie bicie własnego serca. Zniknął wiatr, odgłosy lasu, nasze oddechy. Widzę tylko jego oczy, a w nich moje odbicie.
Znów nie mogę oddychać.
Umieram, rozpadam się, składam do kupy.
Biorę w ryzy swoje serce, zamykam je w szkatułce, pieczętuję wraz z nim uczucie.
Biorę głębszy wdech, zbieram się na odwagę. Odwracam do niego, kładę dłoń na policzku, moja skóra lekko mrowi. Patrzę w ukochane oczy, rodząca się w nich nadzieja zabija mnie bezlitośnie.
- Nie trać czasu, Draco... Najwyraźniej nie jesteśmy sobie pisani- szepczę. Wcale tak nie myślę, wcale w to nie wierzę. Widzę po oczach, że on również, jednak nie daję mu szansy na odpowiedź.
Muskam lekko jego skórę, zapamiętuję jej dotyk, zapach, ciepło. Zbiegam po schodach, moją pierś miażdży ogromny głaz.
Sięgam po szkatułkę z sercem, podpalam ją, obracam w pył.
Zostawiam za sobą swoją miłość.
Zostawiam nienawiść, przyjmuję żal.
Gdy wchodzę do pokoju, zegar wybija czwartą nad ranem.
*~*~*
Dziękuję za 8k wyświetleń :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top