Hurricane

Korki owszem, utworzyły się, jednak szczęśliwym dla nich w obecnej sytuacji zbiegiem okoliczności po stronie przeciwnej do tej, po której się poruszali – ludzie masowo opuszczali miasto, opuszczali Phoenix, wjazd był właściwie pusty. Niebo zasnuła warstwa obłoków tak czarnych, że zrobiło się ciemno, jak gdyby godzina była wyjątkowo późna, tymczasem zegarek na nadgarstku Deana pokazywał kwadrans po dwunastej.

Cas drgnął, przebudziwszy się z niespokojnej drzemki z tyłu impali; Rose również spała, wtulona w niego. Jej policzek rozpłaszczył się na jego ramieniu.

– Która godzina? – brunet spytał, rozglądając się. – Czemu jest tak ciemno?

– Chmury burzowe – Winchester odparł mu, zza kierownicy. – Ledwo minęło południe.

To były jakieś EKSTREMALNE burzowe chmury. Przesłaniały widok. Castiel pociągnął po nich wzrokiem, pustynia rozpościerała się jak okiem sięgnąć. Daleko na horyzoncie majaczył pas gór. Drobne niskie krzaczki rosły tu i tam.

– Zatrzymaj się – powiedział, skoro było południe, to Dean prowadził od pięciu godzin. – Dean, zjedź, zamienimy się. Słyszysz? Zmienię cię.

– Nie trzeba, Cas, dzięki – w lusterku wymienili się spojrzeniami. – Jestem trochę zmęczony, ale nie aż tak. Poza tym jesteśmy prawie na miejscu.

Minęli rzekę. Zjechali z międzystanówki, Sam miał mieszkanie w jednym z apartamentowców przy Trzeciej Ulicy. Dean zaparkował na chodniku, po drugiej stronie drogi nieznana im rodzina pośpiesznie pakowała się do chevroleta tahoe. Ktoś przebiegł koło nich, ktoś inny krzyczał coś w wyludnionej alei do telefonu. Blondyn obrócił się na siedzeniu.

– Siedź tu z nią – poprosił, podając mężowi kluczyki do wozu. – Pójdę po niego.

– Dean – Cas wyrwał do przodu, ten gwałtowny ruch jedynie jakimś niezidentyfikowanym cudem nie zbudził ich córki. Złapał wysiadającego ukochanego za koszulę. – Uważaj na siebie.

Cmoknęli się, w usta, lekko, ale wyczuwalnie; Dean uśmiechnął się, oblizał wargi.

– Wiadomo – puścił do niego oko i wycofał się z samochodu, drzwiczki trzasnęły za nim. Powietrze było duszne. Czarne chmury wisiały nad miastem niczym ciężki baldachim.

Czyżby całe Phoenix opustoszało do niemalże zera? W holu apartamentowca nie zastał nikogo, pobiegł do windy, wcisnął przycisk, nie podziałało, więc poruszył palcem, przyciskając go szybciej, wiele razy pod rząd; winda nie zjechała. Chyba nie działała. Przewróciwszy oczami odwrócił się i przedostał do schodów, pognał na górę, a co, jeśli Sam zdążył już opuścić miasto? Co, jeśli się minęli? Drzwi do mieszkania jego brata zamykał cyfrowy zamek na kod, zapukał, nasłuchując. Cisza. Wstukał kod i otworzył sobie, w środku panował zaduch, jakby nikogo nie było w domu od tygodnia.

– Sam? – zawołał, wchodząc. – Sam! – zajrzał do salonu, do kuchni. W sypialni zastał na łóżku rozrzucone rzeczy. Świetnie. A zatem wyjechał, te ciuchy bez ładu i składu świadczyły o tym niepodważalnie. Sammy zawsze pilnował porządku, Dean mieszkał z nim przez jakiś czas, więc zdawał sobie z tego sprawę. Adrenalina, która pozwoliła mu przyjechać tu z Pasadeny nie zważając na wczesną pobudkę opadła, uświadomiwszy sobie, że wlókł tutaj swoją rodzinę na darmo sflaczał jak stary balon. Dobył komórki, dając sobie na skontaktowanie się z młodszym bratem ostatnią szansę. Ku jego zdumieniu połączyło go, a dzwonek rozległ się w przedpokoju.

Znalazł się tam prędzej niż zdołał mrugnąć. Sam stał w progu, z torbą na ramieniu i teczką w ręce.

– Boże, Sammy – ulga. Ulga niewysłowiona. – Już myślałem, że się spóźniłem. Myślałem, że uciekłeś i nie zdążyliśmy cię złapać! Co ty robisz, ty... wracasz skądś? – Nie powiedział niczego więcej, bo Sam upuścił teczkę na podłogę, i zrzucił z ramienia ciężką torbę. Pokonawszy dzielącą ich odległość pociągnął Deana ku sobie i przytulił go, przytulił go MOCNO, on też sądził, że nie zdążył. Że się spóźnił. Zachodnie wybrzeże zostało rano unicestwione, tyle wiedział, choć panował informacyjny chaos. – Uhm, Sam – Dean odchrząknął. – Gnieciesz mi klejnoty.

– Próbowałem cię ostrzec! – brat oderwał się od niego. – Dzwoniłem, ale wszystkie systemy komunikacji wariują. Od strony Słońca dociera do Ziemi potężne promieniowanie. Ostatni wybuch słoneczny podniósł temperaturę całej planety, skorupa się rozmywa.

– Zmiotło Pasadenę.

– A będzie jeszcze gorzej! Byłem w Indiach, u kolegi ze studiów. Atula. Może go pamiętasz – podeszli pod okno, Sam przytrzymał Deana za ramię. – Żaden fragment kuli ziemskiej nie zostanie oszczędzony. W końcu ruchy pokrywy ustaną, i zaleje nas fala wody.

– Tsunami?

– Zabójcze. Wyższe niż Himalaje. Twoja rodzina jest z tobą? Cas, Rosie?

– Są w chevrolecie.

– Jak udało się wam uciec?

– Nie ostrzegłeś mnie, ale i tak wiedziałem – popatrzyli sobie w oczy. – Wiem też o statkach. Tych, które mają zabrać prezydentów w kosmos, krzyżyk im na drogę.

– Statki, tak. Atul o nich mówił.

– Myślisz, że można by się na nie dostać? Na waleta?

– Nie wiadomo, gdzie stoją. Informacje o tym są zastrzeżone.

– Gabriel wie. Brat Casa. Stwierdził, że ma mapę, która do nich prowadzi – Sam zrobił wielkie oczy, wywrócił więc szybko własnymi. – To długa historia. Gabe to teraz oświecona osoba, w pewnym stopniu to jemu zawdzięczam fakt, iż jeszcze żyję. Czeka w Yellowstone na wybuch wulkanu. Pierdolnięte, jasne. Pogodził się ze swoim losem. Ale może serio mógłby się nam na coś jeszcze przydać. Wygląda na to, że nie mamy zbyt wielu innych opcji.

Sam milczał przez chwilę.

– Chcesz... teraz jechać do Yellowstone? Nie zdążysz. Wstrząsy obudzą superwulkan lada moment.

– Autem może i nie zdążę.

– Zamykają lotnisko! Przyleciałem ostatnim samolotem, przez te chmury nic nie widać i nic nie startuje.

Dean pokręcił głową.

– Nie myślę o locie komercyjnym.

Przez przeszkloną ścianę widać było pustynię. Sam ściągnął wzrok z twarzy brata, rozkojarzony czymś za jego plecami; twarz mu zbladła, zastygła w niemym wyrazie martwego przerażenia. Dean zamrugał, nie rozumiejąc i obejrzał się, za siebie, jemu również odpłynęło z oblicza wszelkie życie. Ciemne chmury ponad pustynną niziną uformowały się na kształt lejka, piasek w dole pod nimi zawirował.

Na ich oczach te dwa końce połączyły się. W tornado.

Rosie poruszyła się, sennie, Cas popatrzył na nią i pogłaskał ją po włoskach.

– Hej. No co tam, maleńka? – odezwał się do niej, ziewnęła, rozdziawiając buzię; przemieściwszy się po siedzeniu na kolankach złapała za oparcie przedniego fotela. – Usiądź. Tata poszedł po wujka Sama, zaraz wróci.

Klapnęła.

– Tata nas uratował.

– To prawda.

– Czy teraz pozwolisz mu mieszkać z nami, a nie osobno?

Westchnięcie.

– Nigdy nie sprawiała mi przyjemności, ani satysfakcji, świadomość, że Dean jest od nas daleko, wierz mi – powiedział, popatrzywszy za okno. – Nigdy. Ale musieliśmy podjąć taką decyzję, musiałem kazać mu się od nas odsunąć, bo to był jedyny sposób, żeby mu pomóc, rozumiesz? Dzięki temu miał do czego dążyć, miał motywację, żeby skończyć z czymś, co go niszczyło. Twój dziadek, Rose, umarł z paskudnego powodu, nie mogłem pozwolić, żeby to się powtórzyło.

– Ale już jest zdrowy? Dean. Jest zdrowy.

– Myślę, że tak.

– I będziemy znowu rodziną?

– Zawsze nią jesteśmy, słonko – objął ją i ucałował w czubek głowy. – Zawsze. Dorośli mogą mieć różne problemy, ale to nie zmienia faktu, że jesteś przez nas kochana. I niezmiennie będziesz, nieważne, z czym będziemy się mierzyć. Twój tata jest superbohaterem – wyszeptał, śmieci na ulicy zawirowały. – Pokonał strasznego wroga. I masz rację, uratował nam życie.

– Superbohaterowie ratują ludzi, bo to jest ich praca – odparła mu, ze zmarszczonym czółkiem. Uniósł brew, nie rozumiejąc. – A tata nas kocha.

Och. Zrozumiał.

Supermocą Deana była jego miłość. Wielkie serce, najsilniejszy mięsień w całym jego ciele. Przyjechał po nich, wywiózł ich z piekła, bo nie wyobrażał sobie, że mógłby ich stracić, i przyjechał do Phoenix, pokonując za kółkiem niemal czterysta mil, ponieważ kochał również brata – nie, nie był superbohaterem. Był człowiekiem, miał swoje słabości. Nałóg to czasem gorszy przeciwnik niż najeźdźca z kosmosu. I kto zasługuje na większe uznanie, ktoś, kto ma do dyspozycji miotacz laserami i nadprzyrodzoną siłę, czy ten, kto bez żadnych ulepszaczy wychodzi zwycięsko z pojedynku z sobą samym?

Powtarzał mu, że jest z niego dumny, ale to nie umywało się do rzeczywistego poczucia, jak wiele miał dla niego podziwu. Gówno może przytrafić się każdemu, a jednak nie każdy jest w stanie się go pozbyć.

Drzwi do auta stanęły otworem. Dean wcisnął się na miejsce kierowcy, Sam wpakował się jako pasażer.

– Sam! – Cas ucieszył się, że zastali go pod jego adresem, bądź co bądź zgodnie z tym o czym akurat myślał Deanowi ciężko byłoby znieść inny stan rzeczy. – Dobrze, że jesteś. Coś nie tak? – spytał, bo Dean odpalił silnik jak najprędzej i wystartował ulicą. Wiatr zerwał powiewającą reklamę jakiegoś salonu urody.

– Nie wyglądajcie przez okna – usłyszał w odpowiedzi, wyjechali spomiędzy budynków i ich oczom ukazała się gigantyczna trąba powietrzna. Cas zrobił się dosłownie biały, Rose położyła rączki na oknie.

– Tornado! Tatusiu, tam jest wielkie tornado!

Trąba przesunęła się z pustyni ku zabudowaniom. Dotknęła wieżowca i porwała jego części w makabryczny taniec.

– Gdzie to lotnisko?! – Dean krzyknął, prowadząc.

– Na południe! Nie, na południowy wschód!

– Pokaż mi ręką, do cholery!

– Jakie lotnisko? – Castiel przechylił się do przodu ponad oparciem foteli. – Dean? Samolot to chyba nie jest najlepsze miejsce do przebywania, kiedy na zewnątrz szaleje TAKIE COŚ??

Ta trąba była MONSTRUALNA. Sam mieszkał w Arizonie od dawna, Cas pracował kiedyś w Texasie, a Dean pochodził z Kansas, teoretycznie na żadnym z nich tornado nie powinno robić wrażenia – lecz nie takie, jak to. Obserwując je w lusterkach, Cas przez ramię, zobaczyli, jak unosi samochód. Auto śmignęło po obwodzie wiru, jakby nic nie ważyło.

– Polecimy jakimś małym skurwysynem do Yellowstone. Sam umie latać, robił kurs.

Do Yellowstone? Po co?

– Po Gabe'a. Powie nam, gdzie szukać statków, które ewakuują ludzi, zanim wszystko rozleci się w pizdu – mąż wyjaśnił mu, rzucając przepraszające spojrzenie. – Wybacz, powinienem był powiedzieć ci wcześniej, ale to zła wiadomość, a nie od razu całkowicie w nią wierzyłem. Ziemia tego nie przetrwa. Statki czekają gdzieś, gdzie musimy się dostać, zanim będzie za późno.

– Tak po prostu wpuszczają na nie byle kogo? Kto nawinie się pod rękę?

– Trzeba mieć bilet. Kosztuje miliard euro, widziałem potwierdzenie zapłaty na taką kwotę w domu Crowley'a, on i Rowena musieli je kupić. Bilety.

– Dean, nie mamy miliarda euro!

– Coś wymyślę.

– Zobaczymy statek? – Rosie spojrzała na Casa, i w następnej chwili wrzasnęła, bo coś w nich uderzyło, kawałek blachy, zjechali z drogi i rąbnęli w słup przed kościołem katolickim Serca Maryi. Spod maski impali uniósł się dym.

– Wszyscy w porządku? – Sam popatrzył po Casie, po Rosie, dotknął ramienia brata. – Dean? Żyjesz?

– Nic mi nie jest – skrzywił się, uderzenie szarpnęło nim, sprawiając, że przywalił łbem w kierownicę. Z rozciętej brwi wypłynęła mu i spłynęła po twarzy strużka krwi. – Wychodzić. Wysiadajcie, migiem!

Wysiedli, pojedyncze osoby uciekały ulicą w kierunku przeciwnym do tego, z którego nadchodziła trąba, to chyba oczywiste; niebo było czarne, rdzawo-pomarańczowe jedynie tuż nad linią horyzontu. Samo tornado miało brązowo-szary kolor, lampy uliczne mrugały, gdy się do nich zbliżało. Rzeczy wokół nich fruwały, ledwo opuścili wnętrze chevroleta wiatr poruszył ich włosami i ubraniami.

– Niech to szlag – Dean zerknął na zmiażdżony przód jego ukochanego wozu. – Biegiem. Cas, weź małą na ręce! Uważajcie, żeby czymś nie dostać, Sam, poprowadzisz? – uchylili się przed nadlatującym ogrodowym stolikiem. – W nogi! Przepraszam, kochanie – ucałował palce i trącił nimi bok Baby. – Przepraszam. Wybacz mi.

Popędzili przed siebie, impala pozostała na poboczu, rozbita. Ktoś wpadł po schodach do mijanego przez nich kościoła.

– Może to dobry pomysł? – Cas zauważył, blondyn prychnął tylko, w biegu.

– Jeżeli chcesz zostać przywalony tonami gruzu. Przyśpieszcie, dalej! Ruchy!

Tornado nie poruszało się szybko, poruszało się wolno, było jednak ogromne i niszczyło po drodze niesamowicie dużą połać terenu. Zasięg, jakim dysponowało, zatrważał. Powaliło sygnalizację świetlną, po kablach łączących słupy przeszły iskry, odskoczyli, gdy mała eksplozja tuż koło nich spowodowała awarię elektryczności w całej okolicy. Pogasły światła, reklamy. Niesiona wiatrem gałąź uderzyła w witrynę salonu sukien ślubnych i zbiła ją, w drobny mak. Skręcili w Szesnastą Ulicę, przebiegli jej połowę. Pod opustoszałym Burger Kingiem straszącym ciemnością Cas i Dean wymienili się Rosie, Winchester porwał ją w ramiona, uczepiła się jego barku, od jakiegoś czasu biegł za nimi mężczyzna. Znak Burger Kinga przewrócił się i przygniótł go, dziewczynka nabrała powietrza.

– Tędy! – Sam pomachał na nich, byli zmęczeni, oddechy świszczały im w płucach. Po prawej wyrósł przed nimi Bank of America. – Już niedaleko!

Na parkingu zostało sporo aut, po które nikt nie miał się już zgłosić. Skierowali się do białego hyundai'a, Dean wyłamał zamek. Chwilę trwało, nim ruszyli, nadrobili jednakże ten czas prując z prędkością, jakiej biegnąc nie osiągnęliby nigdy; w niskim ciemnym tunelu staranowali szlaban, lotnisko w Phoenix było bardzo zawiłe. Wyjechali z tunelu, porzucili hyundai'a i pobiegli terminalem czwartym.

– Tędy nie wolno, lotnisko zamknięte! – zawołał na nich strażnik w odblaskowej kamizelce, zignorowali go, wybiegając na płytę. Stało na niej parę większych maszyn, żadnego piździka, na którego Dean tak liczył.

– Szukamy czegoś niedużego, awionetki, czegoś w tym rodzaju – oznajmił, ruszyli przez płytę, szarpani wiatrem. Castiel obejrzał się.

– Dean! To tornado idzie w naszą stronę, nie zdążymy odlecieć!

– Zdążymy – zobaczył go, zobaczył mały samolot. Stał niedaleko hangaru. Tuż pod oknem pilota wypisano na nim malowniczo brzmiącą nazwę Western Spirit. – JEST! – pokazał na niego, strażnik wybiegł na płytę, by ich ścigać, przystanął, odwrócił się i ujrzał nadciągającą trąbę powietrzną. Prędko wbiegł z powrotem do terminala.

– Powariowaliście! – wrzasnął. – Wariaci!

– Sam do środka – dotarli do samolotu, Dean otworzył bratu drzwiczki. – Rosie, teraz ty. Cas – podał mężowi rękę, brunet wsparł się na niej i wskoczył do wnętrza machiny. Tornado było tuż-tuż. – Jezu Chryste. Sam, startuj! – wsiadł i zamknął za sobą, Cas i Rose skulili się na podłodze pod ścianą.

– Myślisz, że to takie hop-siup? – Sam obejrzał się na niego, ze słuchawkami na uszach. – Muszę sprawdzić elektrykę, paliwo, hamulce!

– Startuj, do cholery – sięgnął przez fotele, dotykając różnych przycisków powłączał, co się dało.

– DEAN! O rany, zabierz łapy!

Przesunęli się po płycie, zawracając, by ustawić się we właściwym kierunku, a więc w zasadzie wyjść trąbie na spotkanie; wjechali na pas. Samolot pomknął, rozpędzając się, owszem, Sam Winchester posiadał patent pilota. Ostatni raz latał jednak grubo ponad półtora roku temu! Ba, latał tak rzadko, że mąż jego brata, Cas, nie wiedział nawet, że potrafi to robić. On i Dean wymienili między sobą spojrzenia, we wzroku ukochanego blondyn dostrzegł wątpliwości. Skinął lekko głową, by go uspokoić. Zbliżyli się do wiru, jednak nie na tyle, by znaleźć się w zasięgu jego oddziaływania; Western Spirit oderwał się od ziemi, zatrzęsło, zakołysało, pofrunęli, mijając trąbę.

Zostawili trawioną pożogą stolicę stanu Arizona za sobą. Cas przymknął oczy.

– Rose, siądziesz przy wujku? – zapytał ją i pomógł jej przejść do miejsca koło Sama, usiadła, nieco wystraszona ale i ciekawa. Nie minęło pięć sekund, a odezwała się, pytając, co oznacza „to światełko". Sam coś jej odpowiedział.

– Wszystko gra? – Dean trącił Casa czubkiem buta. Siedzieli na podłodze z tyłu samolotu naprzeciwko siebie.

– Nie wiem, chyba... – głęboki oddech. Castiel ukrył twarz w dłoniach, na krótki moment. – Chyba mam tego dość. Dość wrażeń jak na dwa pieprzone dni. Mam ich powyżej uszu – zaśmiał się, ale był to śmiech gorzki, pełen strachu i wyczerpania. – Tam jest apteczka – powiedział, zmieniając temat i przysunął się do Winchestera, zdjął apteczkę ze ściany za nim. – Wyglądasz koszmarnie. Masz we krwi pół twarzy.

No tak, rozwalona brew. Prawie o tym zapomniał.

– Dzięki, że mi przypomniałeś – pożalił się. – Teraz mnie boli.

– Nie ruszaj się. Spróbuję ci to zszyć.

– Nie ma tam takich fajnych plastrów ściągających jak ty masz? Serio, szew? Będę kwiczeć.

– Bez przesady.

Samolot leciał w miarę równo i stabilnie, odczuwało się jedynie lekkie kołysanie. Czy skoro nie musiał już martwić się o Sama, bo ten punkt wykreślił z listy, powinien był zacząć zamartwiać się o Gabe'a i Yellowstone? Gabe jak Gabe. Jasne, byłoby mu go szkoda, gdyby pierdolnął razem z Wyoming, tym razem chodziło jednak również o informację, jaką potrzebował od niego uzyskać. Potrzebował mapy. Na jakiej podstawie rządy wtajemniczonych w operację krajów zamierzały wpuścić na pokład statku ewakuującego najważniejsze osoby Crowley'a? To beznadziejne. Na co on komu? Na co komu Rowena?

– Wolałbym, żebyś sprawiał mi ból w inny sposób – jęknął, z zaciśniętymi powiekami. Cas oczyścił mu ranę i teraz szył go na żywca, bezlitośnie przeciągając mu przez skórę ostrą igłę i grubą nić. – To niesprawiedliwe. Szkoda chevroleta – westchnął, gadanie pomagało mu się na tym nie skupiać. Na nici przechodzącej mu przez brew. – Już po niej. Biedna Baby.

– Pamiętasz, jak...

– Jak robiliśmy w niej to i tamto? Co to za pytanie – prychnięcie. – Była pod tym względem niezawodna. Uwielbiałem... kochać się w niej z tobą – ściszył głos do szeptu, choć Sam i Rosie zajęci byli rozmową tak czy inaczej. Nie podsłuchiwali ich. – Zawsze uwielbiałem się z tobą kochać.

Syknął. Castiel ukłuł go, boleśnie.

– Przepraszam, Dean – padło i możliwe, że Cas nie przepraszał wyłącznie za to ukłucie. Być może przepraszał również za inne rzeczy, za całokształt. Zwykle dobrze jest przeprosić się od czasu do czasu, przeważnie jest za co. – Już kończę.

Odciął nadmiar nici. Przejechał mężowi gazą po policzku, ścierając z niego zaschniętą krew.

Popatrzyli na siebie.

– Dziękuję, Cas.

– Proszę.

– Ja... Cas, kocham cię – złapał wargami jego wargi, ucałował go w nie, przelotnie i cofnął głowę, a wtedy minęły trzy sekundy i to Cas zainicjował poprawę, na powrót zniwelował dzielący ich dystans i pocałował go, pocałował Deana, rozwarli usta, obaj, całując się, jak nie całowali się od dwóch lat. Och, jakże długi i smutny był to okres. Język otarł się o język, brunet przytrzymał twarz blondyna, wymieniając się z nim namiętną pieszczotą. Dean przełknął, wykrzywiając się w uśmiechu. – Kurwa. Brakowało mi tego.

– Mi też. Ja też cię kocham.

Przytulili się do siebie, łza wypłynęła Deanowi z oka. Chciałbym móc się do ciebie przytulić. Tęsknię za przytulaniem się do ciebie. To przykre, gdy nasze największe pragnienia spełniają się nieoczekiwanie w najmniej sprzyjających temu okolicznościach, ale ostatecznie ważne, że w ogóle się spełniają. Był za to wdzięczny. Gdyby świat wokół miał rozpaść się tu i w tej chwili, był wdzięczny za jeszcze jedną możliwość przytulenia się do faceta, którego poślubił.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top