| Rozdział 8 |

Warning! W tym rozdziale występuje dużo nawiązań do DC Animated Universe (wiecie, BTAS stamtąd jest i ta fajna seria Justice League). Wszystkie postacie opieram właśnie na DCAU. Tak tylko mówię, żeby nie pojawiły się jakieś nieporozumienia typu: "Ale Flashem jest Barry Allen, a nie Wally West" itd. Ojć, już zaspojlerowałam. 

:)      :)      :)


Bruce Wayne niezaprzeczalnie był tym typem faceta, który odchodzi nad ranem po wspólnie spędzonej nocy. Nawet, jeśli byliśmy razem już prawie rok (minut dziewięć miesięcy, które spędziłam w szpitalu psychiatrycznym). 

Obudziłam się zakopana w aksamitną pościel i z lekkim bólem głowy. To drugie natychmiast przypomniało mi o lekach. Pomarańczowe pudełeczka zawsze stały na stoliku nocnym na wyciągniecie ręki. Sięgnęłam po nie z przeraźliwym uczuciem, że staje się to moim monotonnym nawykiem. Połknęłam dwie, nawet nie siląc się na popicie wodą.

Musiałam odczekać chwilę, aż poczułam, że mój umysł staje się już w pełni sprawny i gotowy na nowy dzień. Wtedy wstałam z łóżka i zaczęłam przeszukiwać szafę. Jak na bogatą osobę, moje ubrania nie różniły się od siebie zbytnio i już na pewno nie wyróżniały mnie z tłumu. Dzisiaj też nałożyłam zwyczajne, czarne spodnie i bawełnianą koszulkę.

- Witam, witam - przywitałam się, przechodząc przez próg kuchni. Spodziewałam się kogokolwiek, nawet Alfreda, ale i on gdzieś wybył. Byłam niedojdą życiową i nie umiałam nawet sama dobrze zrobić sobie kanapki śniadaniowej, więc postanowiłam poczekać na mojego ulubionego lokaja. 

Usiadłam na wysokim krześle i oparłam łokcie o blat. Przeczekałam tak trochę ponad pięć minut, nudząc się przy tym niemiłosiernie, aż wreszcie przyszedł Pennyworth. Najwyraźniej był wyposażony w jakiś nadajnik, mówiący mu, kiedy ktoś czeka na jedzenie. 

- Widzę, że panienka wreszcie wstała. 

- Wstałam... I nie uwierzysz, Alfie! - powiedziałam z przejęciem. - Okazało się, że jestem śmiertelnie głodna. Co dzisiaj proponujesz na śniadanko?

Spojrzał się na mnie jak na idiotkę, czyli nie inaczej, niż zwykle.

- Zaraz nakładam obiad - odpowiedział wyniośle. - Panicz Bruce powinien chyba przedstawić ci harmonogram według, którego tu funkcjonujemy. Ale oczywiście ciebie on nie dotyczy, panienko Cobblepot - dodał z wyrzutem. - Jeśli chciałabyś pomóc, to się odsuń. Najlepszą pomocą będzie zajście mi z drogi.

Miałam właśnie wtrącić, że nie proponowałam mu żadnej pomocy, ale zobaczyłam jego wyraz twarzy. Alfred wydawał się być jakiś inny, niż zwykle. Bardziej przygaszony i mogłabym nawet rzecz, że smutny. 

- Coś się stało? - zapytałam ostrożnie. Rzucił mi szybkie spojrzenie, za nim otworzył lodówkę i zaczął w mniej grzebać. To mi wystarczyło. - Głupie pytanie. Widać, że coś się stało.

- Nic, co mogłoby cię interesować. - Uśmiechnął się do mnie sztucznie, jakby chciał mnie w ten sposób przepędzić do innego pokoju. 

- Wiesz, kiedy coś się dzieje, to dobrze jest z kimś o czymś porozmawiać. Rozumiem cię, Alf. Nie ufasz mi. Weszłam z butami w wasze życie i nie wprowadziłam ze sobą niczego oprócz chaosu, ale... Nie, właściwie nie ma żadnego "ale". - Zmarszczyłam brwi. - Chciałam tylko powiedzieć, że jeśli chciałbyś porozmawiać, to zawsze będę chętna cię wysłuchać.

Westchnął ciężko, a ja już myślałam, że znowu mnie przepędzi. W końcu, jednak - ku mojemu zdziwieniu - zaczął mówić.

- Dzisiaj jest rocznica śmierci mojego ojca. Zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, kiedy panicz Bruce był jeszcze niemowlęciem, ale... Tego jednego dnia roku to nie daje mi spokoju. Z jednej strony chciałbym dla niego znaleźć sprawiedliwość, ale z drugiej wiem, jak szukanie zemsty bywa niszczące.

- Muszę się z tobą zgodzić. Kiedy ostatnim razem szukałam zemsty, spędziłam prawie rok w psychiatryku. - Oparłam głowę na dłoni. - Bruce jest największym detektywem świata. Z pewnością mógłby ci pomóc.

- To było dawno i... - Potarł ręką czoło, jakby był zmęczony. - Nie chcę mieszać go w moje sprawy. Proponował mi to mnóstwo razy, ale ja zawsze odmawiałem. Kolejne spotkanie z Trybunałem mogłoby go zabić. 

- Z Trybunałem? - powtórzyłam. - Chodzi ci o ten cały Trybunał Sów? On jest odpowiedzialny za śmierć twojego ojca? - Nie odpowiedział. Domyśliłam się, że nie wie, ale ma tylko swoje przypuszczenia. - Ci goście, którzy wcale-nie-tak-potajemnie władają Gotham?

Skinął głową.

- Ich już chyba nie ma, nie? - Ponownie milczenie. - O rany. Tata, by się wkurzył. Wiele razy opowiadał mi o tym glonojadach. - Przechodził właśnie koło mnie, żeby sięgnąć po jajka, ale chwyciłam go za ramię i zatrzymałam. - Hej. Nie mogę ci powiedzieć, co masz robić. Pomyśl lepiej o tym, co byś zrobił, gdybyś był na miejscu swojego ojca, a Bruce na twoim. Chciałbyś, aby znalazł dla ciebie winnych?

- Chciałbym, aby zostawił to w spokoju. 

Puściłam go. 

- Tu masz swoją odpowiedź. - Uśmiechnęłam się.

Uwaga, to musiało być jakieś święto narodowe, Boże Narodzenie albo cokolwiek innego, ponieważ... Alfred odwzajemnił uśmiech! Oczywiście, tylko przez parę sekund, bo potem znowu zaczął się dąsać.

- Na Boga, panienko Cobblepot! - Odsunął się i wrócił do lodówki. - Mam tu obiad do przygotowania, a ty tylko przeszkadzasz. Jeśli tak bardzo się nudzisz, mogę zlecić ci panele do pucowania.

Zeskoczyłam z krzesła i szybko się odsunęłam.

- Nie, dzięki. Rób swoje, nie będę się wtrącać. 

Wyszłam z kuchni, dziwnie zadowolona. W końcu nawiązałam jakieś przyjazne połączenie między sobą a Alfredem. Nie powiem, bardzo mi na tym zależało. Był w końcu jedną z najważniejszych osób w życiu Bruce'a. Odeszłam stamtąd z uśmiechem.

I wciąż pustym żołądkiem.


:)


Nie chciałam widzieć się teraz z Barbarą. No, ale kiedy przyjaciółka informuje cię, że jutro wychodzi za mąż, wypada jakoś zareagować. Z początku byłam wściekła, że dopiero teraz mnie o tym informuje. Potem okazało się, że to miała być niespodzianka - w końcu wszystko gotowe było już dawno temu. Nie zrozumiałam tego. W końcu to nie był mój ślub, żeby robić mi niespodzianki. Ale cieszyłam się razem z nią, więc długo nie miałam jej tego za złe.

Pojechałyśmy zwiedzić salę weselną, a ja po prostu się w niej zakochałam. Królowała w niej barwa morskiej piany i pastelowy błękit. Pod sufitem przyczepione były dziesiątki balonów oraz szarfy dodające miejscu nieco przepychu. Po lewej stronie ustawione były okrągłe stoliki i jeden większy, podłużny - dla pary młodej i ich najbliższych. Zaraz obok stał jeszcze nie wypełniony bufet ze specjalnym podwyższeniem na tort. Chociaż nie było tam jedzenia, już czułam jak mi ślinka cieknie. 

Po prawej stronie i po środku był ogromny parkiet. Najwyraźniej Barbie szykowała się na sporo tańca, chociaż z jej stanem było to troszkę niemożliwe. Tak czy inaczej, nagłośnienie robiło wrażenie. Wieża była potężna i wielka. Bardziej na prawo zaś była moja ulubiona z możliwych atrakcji - długi barek rozciągający się prawie na całą ścianę. Już wyobraziłam sobie, jak siadam na jednym ze stołków barowych i podrywam barmana. Znaczy, rozmawiam z nim, a obok stoi mój zadufany w sobie chłopak.

- Tu jest magicznie - oceniłam, patrząc na kryształowy żyrandol. - Ile zapłaciliście za to miejsce?

- Bruce wszystko opłacił. - Barbara złapała się za głowę, kiedy coś do niej dotarło. - O Boże. Przecież on teraz będzie dla mnie takim jakby teściem. - Potem spojrzała się na mnie. - A to robi z ciebie taką jakby moją teściową!

Wybuchnęłam śmiechem.

- Spokojnie, nie każę do siebie mówić "mamo" - zażartowałam. - Poza tym wcześniej chyba sama musiałabym się hajtnąć z tym twoim teściem. A prędzej piekło zamarznie, niż wyjdę za Bruce'a Wayne'a.

- To było trochę niemiłe - zauważyła. - Czemu tak mówisz? 

- Poważnie? Wyobrażasz sobie najbardziej pożądanego kawalera Gotham żeniącego się? 

- A ty byś chciała? 

- Nie wiem - odpowiedziałam szczerze i wzruszyłam ramionami. - Nie myślałam o tym.

Teraz ciężko było myśleć o jakiejkolwiek dalszej przyszłości. Małżeństwo, dzieci? To było dla mnie coś tak odległego, że aż niemożliwego. W każdej chwili mogłam wykitować, więc starałam się zajmować tylko tym, co działo się teraz. Jakiekolwiek dalsze losy mnie nie obchodziły. Chciałam po prostu być szczęśliwa i tyle.

- To kiedy poznam resztę druhen? - zmieniłam temat. - Nigdy nie zapoznawałaś mnie z innymi swoimi przyjaciółkami

- Rany, nie mów, że jesteś zazdrosna. - Zaśmiała się. - Są świetne. Na pewno je polubisz.

- Jasne, jasne - fuknęłam, udając obrażoną. - Ty mi pokaż lepiej tą suknię ślubną, bo nawet nie widziałam, którą wybrałaś.

Opuściłyśmy piękne miejsce i udałyśmy się do domu Barbary. Nie mogłam się już doczekać, kiedy tu wrócę. Jutrzejszy dzień zapowiadał się niesamowicie.


:)


Stałam przed lustrem, poprawiając sukienkę. Każda z druhen podobno miała taką samą, ale nie miałam jeszcze okazji zobaczyć reszty. Ja za to wyglądałam całkiem nieźle. Kreacja była w kolorze bladoniebieskim, idealnie komponującym się z wystrojem sali. Góra była bez ramiączek, a dół rozkloszowany i sięgający lekko ponad kolana. Do tego Barbara kazała fryzjerowi upiąć mi wystawnie włosy, ale luźno, ze spływającymi kosmykami przy twarzy. Jakby ktoś się pytał - nie, nie miałam absolutnie nic do gadania. Wszystkim zajęła się rudowłosa.

- Chyba jest okej - powiedziała, oceniając mnie swoim bacznym wzrokiem. - Chodź, poznasz resztę druhen. 

- Jest okej? - Prychnęłam. - Wyglądam bajecznie, dziewczyno. - Rzuciła mi znaczące spojrzenie, więc szybko uniosłam dłonie w geście poddania. - Ale nie lepiej, niż ty.

To nie było kłamstwo. Barbie wyglądała naprawdę zjawiskowo. Idealny makijaż podkreślał jej naturalną urodę, a włosy były upięte jeszcze bardziej misternie od moich. Za to suknia była długa i przyległa. Na pozór skromna, ale kiedy spojrzało się uważnie, widać było u jej góry malutkie diamenciki - sekret całego jej piękna. Bruce załatwił nawet mojej przyjaciółce specjalny, biały wózek z ładnymi wzorami na kołach na tą okazję. Ten to miał pomysły.

Przeszłyśmy z pokoju, w którym się przygotowałam do następnego. Wszystko to mieściło się w tym samym budynku, co ceremonia i wesele. Przynajmniej nie trzeba było łazić po mieście, ani przejeżdżać z jednej strony Gotham na drugą. 

Weszłyśmy do małego saloniku, identycznego w jakim byłyśmy przed chwilą - beżowego i uroczego. Pod oknem stały dwie jasnowłose kobiety i rozmawiały. Wyczuwając naszą obecność, odwróciły się do nas z uśmiechami. Jedna wyglądała na młodszą ode mnie, w wieku Barbary albo nawet mniej, a druga na starszą o może dwa, góra trzy lata. 

Miałam nadzieję, że Barbie wybrała je tylko z powodu, że wszystkie byłyśmy blondynkami i pasowałyśmy na ładny chórek, aby nie przyćmiewać pannie młodej uroku. W końcu byłam jej jedyną najlepszą przyjaciółką. Prawda?

- To jest Jacqueline Cobblepot - przedstawiła mnie.

- Babs dużo nam o tobie opowiadała - powiedziała młodsza i uścisnęła mi rękę. 

Wymamrotałam jakieś przywitanie i wymusiłam uśmiech. Potrząsnęłam jej dłonią. Rany, ale ona miała mocny uścisk. Potem wymieniłam formalności z drugą.

- Jack, to jest Kara Kent. - Wskazała na młodszą, a potem przeniosła wzrok na starszą. - A to Dinah Lance. 

- Nigdy nie wspominałaś o swoich koleżankach - podkreśliłam mocno ostatnie słowo. - Jak się poznałyście?

- Ym, Kara jest kuzynką przyjaciela Bruce'a, a z Dinah... - zająknęła się, jakby nie mogła odnaleźć odpowiedniego sformułowania. - Z Dinah poznałyśmy się w pracy.

- Ty nie masz pra... O. - Spojrzałam ponownie na kobietę, która wyglądała jakby miała ochotę walnąć Barbie. - O! O rany...

- Dzięki, Babs - odparła spokojnie, uśmiechając się przy tym lekko. - No, nic. Wypaplałaś. Ale skoro ty jej ufasz, a ja ufam tobie... - Ponownie wyciągnęła w moją stronę rękę. - Black Canary. A ty jesteś Rogue, z tego, co wiem.

Posępniałam przez chwilę. 

- Ym, nie. To nie jest moja ksywka czy jakoś tak. Już nie. - Pokręciłam szybko głową. - To imię mojej złej drugiej osobowości, które chce zabić wszystkich, których kocham. Ale ona też nie zdradzi twojego sekretu, bo jest uśpiona przez leki, które codziennie biorę.

- Okej? - Zmarszczyła brwi. - Widywałam dziwniejsze rzeczy.

- Jako członkini Justice League? Pewnie, że tak! - Jak to jest, że nawet jeśli nie jesteś wielkim fanem superbohaterów (głównie dlatego, że wychowywali cię złoczyńcy), ale kiedy już jakiegoś spotkasz, to nagle zaczynasz ich kochać? Ja właśnie tak miałam. Zwróciłam swoją uwagę na Karę, mającą nieodgadnioną minę. - Mówicie to wszystko przy niej, jak gdyby nic. Też masz jakieś odjechane super-moce? 

Zaśmiała się, patrząc na Barbarę.

- Babs, czemu nas wcześniej nie zapoznałaś? - Stanęła przede mną dumnie, podpierając dłonie na biodrach, jak jakiś posąg albo coś. - Jestem ostatnią córką Kryptonu. Możesz znać mnie jako...

- Supergirl! - krzyknęłam, a potem natychmiast zakryłam rękami usta. - Przepraszam. Znaczy się... Supergirl, yay! - dodałam szeptem. - Ale masz świetnych znajomych, Barbie. Czekaj, czy to znaczy, że reszta Ligi też tu będzie? Ale czad! A nawet ich pewnie nie poznam. 

- Znasz już nasze tożsamości - zauważyła Dinah. - Ale jeśli pójdziesz na pomysł Babs...

- Nie, nie. - Pomachałam rękami. - Powiedziałaś im o tym?

Wzruszyłam ramionami.

- Jeśli zostaniesz Batgirl z przyjemnością przyjmiemy cię do Birds of Prey - dodała Canary. - Barbara dużo opowiadała nam o twoich możliwościach i wszystkie, łącznie z Huntress, zgadzamy się, że jesteś idealną kandydatką. 

- A to niby ja jestem szalona. - Pokręciłam głową. - Ale nie zajmujmy się tym teraz. - Spojrzałam się na Barbie. - Za parę minut chyba masz ślub.

Spojrzała się na zegar na ścianie.

- Faktycznie! 


:)


Ceremonia przebiegła bezproblemowo. Żałowałam tylko, że nie skupiłam się na niej, aż tak bardzo. Byłam mocno rozkojarzona, wodziłam wzrokiem po sali. Starałam się nie myśleć o tym, który z gości może na co dzień ratować świat, ale to było silniejsze ode mnie. Patrząc na najróżniejsze twarze, zastanawiałam się, czy niektóre widuję w gazetach lub telewizji. Przez chwilę byłam pewna, że w tłumie odnalazłam Wonder Woman, ale szybko ją potem zgubiłam.

Kiedy para młoda skończyła mówić słowa przysięgi, kapłan ogłosił ich mężem i żoną. W akompaniamencie oklasków i znanej melodii, ruszyli do wyjścia. Potem wszyscy staliśmy i obserwowaliśmy ich pierwszy taniec. Na szczęście Dick był wystarczająco silny, ponieważ podniósł Barbarę i po prostu wirował z nią na parkiecie. Ciekawe, ile ćwiczyli, żeby wyglądało to tak zjawiskowo.

Potem do nich dołączyły inne pary, łącznie ze mną i z Bruce'm. Byłam zbyt podniecona wizją Justice League w jednej sali, żeby skupić się na tańcu. Przez to parę razy nadepnęłam mojemu partnerowi na stopę. Burczał coś pod nosem, aż wreszcie mnie puścił.

- Co ty wyprawiasz? - mruknął. - Nie twierdzę, że jesteś świetną tancerką, ale to już przesada.

- Jestem rozkojarzona. - Wzruszyłam ramionami. - Chodźmy się lepiej czegoś napić.

- Wreszcie gadasz do rzeczy.

Czasami był naprawdę niemiły i nie wiedziałam, dlaczego wciąż się z nim zadaję. Podeszliśmy do długiego baru, którym zachwycałam się dzień przed. Bruce zamówił nam dwa drinki, nawet nie pytałam jakie. Sączyłam napój, dalej przeszukując wzrokiem salę. Postawiłam sobie zadanie rozpoznać przynajmniej trzy osoby. Minus Kara i Dinah, bo one same mi o tym powiedziały.

- Widzę, że bawisz się doskonale - usłyszałam obok siebie, ale nie do mnie, więc nie zareagowałam. 

Ciemnowłosy mężczyzna w okularach podszedł do Bruce'a i uścisnął mu dłoń. Towarzyszyła mu ładna brunetka. On też był nawet - a tam nawet, bardzo! - przystojny, więc jednak po chwili zdecydowałam się zwrócić na niego uwagę.

- Nie lepiej, niż zwykle - odpowiedział Wayne. - A to wina tej o to kobiety, która postanowiła przez całe przyjęcie stać pod ścianą. - Wskazał na mnie.

- Pod barem, nie pod ścianą. - Uścisnęłam dłoń najpierw brunetce, a potem przystojnemu znajomemu mojego chłopaka. - Jacqueline Cobblepot. 

- Clark Kent - przedstawił się z sympatycznym uśmiechem. 

- Kent? Ty jesteś tym kuzynem Kary? - Uśmiechnęłam się, ale po chwili uśmiech nieco zbladł. Przez głowę przeszło mi tysiąc myśli, różne działania matematyczne, aż wreszcie w moim umyśle pojawił się wynik. - O mój Boże. 

Musiałam wyglądać dziwnie, ponieważ Clark przybrał zmartwioną minę. Bruce również uniósł brwi, zainteresowany moją reakcją.

- Wszystko w porządku? 

Ciągle trzymałam go za rękę, ale chyba nie zamierzałam puszczać w najbliższym czasie. Nie ważne, jakie o było dziwne. Zaczęłam nią machać przy każdym następnym słowie.

- Oczywiście! - zakrzyknęłam. - Jestem twoją wielką fanką! Znaczy, twoich prac. Bo ty, Clarku Kencie, jesteś... Dziennikarzem? W Daily Earth. 

- Planet.

- Planet - poprawiłam się szybko. - No, tak. Wielka fanka. To ja.

Puściłam szybko jego rękę, czując jak moja zaczyna się pocić. W końcu rozmawiałam z najpotężniejszym mężczyzną na świecie. Mogłam czuć lekką tremę. 

- A ty jesteś...? - zwróciłam się do brunetki.

- Lois Lane, jego dziewczyna. - Uśmiechnęła się ostrożnie, jakby przez moją reakcje bała się o mój stan psychiczny. Nie twierdzę, że byłam zdrowa, oczywiście.

- Szczęściara - skomentowałam. Bruce spojrzał się na mnie dziwnie, więc szybko się poprawiłam. - Znaczy, obydwie jesteśmy. Mając takich cudownych mężczyzn u swojego boku. - Przytuliłam się lekko do swojego, jakby chcąc to podkreślić. - Ale jakbyś chciała się zamienić to zadzwoń. 

Roześmiała się.

- Dam ci znać, jakby zaczął mnie denerwować.

- Super. - Spojrzałam się ponownie na Clarka. - Miło było cię poznać, Clarku Kencie z Ziemi. Bo skądże indziej? Nie jesteś przecież z Marsa, byłbyś wtedy zielony. A ty nie wyglądasz na osobę lubiącą zielone rzeczy - paplałam, nie zastanawiając się nad tym, co mówię. - Tak czy inaczej, dziękuję w imieniu ludzkości za twoją służbę jako dziennikarz. Świetne artykuły. - Upiłam kolejny łyk i szybko zaczęłam odchodzić. - To ja spadam. Mam jeszcze toast do wzniesienia, a chyba zapomniałam tekstu.

Przeszłam kawałek, czując na sobie spojrzenia tej trójki. W końcu Bruce dogonił mnie i zatrzymał, chwytając za ramię. Wydawał się dosyć rozbawiony.

- Skąd wiedziałaś, że Clark jest Supermanem? 

- Jest? Nie miałam pojęcia! - Rzucił mi oskarżające spojrzenie, aż wreszcie westchnęłam. - No, dobra. Kara mi powiedziała o Supergirl, a potem dodałam dwa do dwóch. 

- Czemu Kara miałaby ci o tym powiedzieć?

- Bo parę sekund wcześniej poznałam sekretną tożsamość Black Canary. - Spojrzałam się na Dinah po drugiej stronie sali i jej partnera. Zmrużyłam oczy. - Czy ten ze śmieszną bródką to Green Arrow? Tak myślałam, że się spotykają.

Bruce prychnął głośno, powracając do tematu.

- Czemu Dinah ci o tym powiedziała? 

- Chyba uznała, że to nie ma znaczenia, skoro teoretycznie mamy grać w tej samej drużynie. Była, co do mojego dołączenia do Birds of Prey bardzo chętna.

- Co?

- No, wiesz. Po tym, jakbym została Batgirl i w ogóle. - Przestudiowałam przez chwilę jego twarz, aż doszłam do wniosków. - O, nie wiedziałeś. Barbie tego z tobą nie przedyskutowała? To świetnie. Teraz ty możesz jej powiedzieć, jaki to głupi pomysł.

- Barbara chciała żebyś została nową Batgirl? - Uniósł brwi. - To...

- Beznadziejny, niedorzeczny i...

- ...całkiem racjonalny pomysł - dokończył za mnie. - Może nie teraz, dopóki jesteś w takim stanie, ale kiedyś... Byłabyś idealną kandydatką i chciałbym móc z tobą współpracować. 

Patrzyłam się na niego z niedowierzaniem i jęknęłam.

- Czego mogłam się spodziewać po facecie, który każe dziesięciolatkom walczyć z przestępczością? Nie rozumiesz, że ja się do tego nie nadaję? Byłabym beznadziejna! Pewnie masa osób, by umarła, a potem nie mogłabym z tym żyć i sama bym się zabiła.

- Jesteś stanowczo zbyt wielką pesymistką.

- Powiedział, co wiedział. 

Nie było nam dane dokończyć rozmowy, ponieważ ktoś nam przerwał. Młody mężczyzna, w którym rozpoznałam drużbę Dicka. Miał rude włosy i śmiejące się, zielone oczy.

- Wally West - przedstawił się, odpychając Bruce'a. Wyciągnął rękę w moją stronę i potrząsnął szybko moją ręką. - Jak to jest, że to zawsze on wyrywa najlepsze laski? 

- Nie mam pojęcia. - Pokręciłam głową. - Myślę, że wszystkie się nad nim litują. Ja tak zrobiłam. 

- Wiedziałem! - Wybuchnął śmiechem i poklepał Bruce'a po ramieniu. - Jest ponurakiem, więc jakbyś kiedyś chciała mieć dobry humor przez cały czas, jestem do dyspozycji. Ile już jesteście razem? Tydzień?

- Prawie rok - odpowiedział posępnie Bruce. 

- Wow. Ding, ding, ding! Mamy nowy rekord! 

- A ty przypadkiem nie masz dziewczyny, Wallace? 

Prychnął.

- Jasne, już to... Aha, to miało być wredne, tak? - Ponownie się zaśmiał. - Nie, żebym wyszedł na gbura. Bruce to mój przyjaciel i życzę mu jak najlepiej. - Odszedł i tyle go widzieliśmy.

Uniosłam brwi.

- Wally żyje na nieco innej częstotliwości, niż my - wyjaśnił. - Dlatego wydawał się taki...

- Dziwny? Ale w czarujący sposób. 

- Odbija mu, kiedy musi przebywać w większym towarzystwie. Chciałby zaprzyjaźnić się z każdym i dlatego tak wiecznie pędzi.

Zwróciłam uwagę na jego ostatnie słowa.

- To Flash, prawda? - Nie odpowiedział, co uznałam za potwierdzenie. - Jeszcze trochę i będę znała wszystkie sekrety Ligi. Powinieneś trzymać mnie w zamknięciu. - Westchnęłam. - Szkoda, że nie mogę powiedzieć o tym Maddie. Jest jego wielką fanką. Może powinnam ich umówić? Wally wygląda na kogoś, kto potrzebuje ogarniętej dziewczyny.

- Myślę, że to dobry pomysł. - Skinął głową. - A wracając do naszej rozmowy...

- Pójdę się przewietrzyć - przerwałam mu. - A ty pomyśl nad tym. Wrócę, jak już zrozumiesz, że jesteście w błędzie. 


:)


Ogród dorównywał urokowi budynku. Gęste, zielone liście i wielobarwne kwiaty ciągnęły się małymi alejkami. Na środku labiryntu żywopłotów stała maleńka fontanna pryskająca krystalicznie czystą wodą. Poważnie, jak udało im się znaleźć to miejsce? Wydawać mogłoby się, że zło Gotham tutaj nie dosięgało. Nieskalane nienawiścią wieżyczki, jak z pałacu bajkowej królewny, pięły się dumnie w górę. Chociaż widok na miasto nie był zbyt ładny, można było nie zwracać spojrzenia w tamtą stronę i delektować się wszechogarniającym pięknem tego miejsca.

Przysiadłam na ławce, obserwując wodę strzelającą z fontanny. Trochę zajęło mi dojście tutaj, ale stanowczo było warto. Wciąż słyszałam za plecami śmiechy i muzykę, ale tym razem mogłam się zrelaksować i pozwolić sobie na chwilę spokoju. Miałam dosyć ciągłego paplania o Batgirl, a skoro teraz Bruce podzielał opinię Barbary, miałam zostać tym zamęczona na śmierć. Wizja dziesiątek superbohaterów w jednej sali była kusząca, ale jednego dnia poznałam Flasha i Supermana, dwójkę z siódemki założycieli Justice League (znałam jeszcze Batmana, ale przecież on się nie liczył), co było trochę przytłaczające. 

Zerknęłam na lewo, będąc prawie pewna, że coś unosi się obok mnie. Zignorowałam swoje dziwne widzimisię i skupiłam się na ważniejszych problemach. Wreszcie miałam czas, aby na spokojnie pomyśleć o całej mojej sytuacji. Umierałam, to fakt. Byłam tchórzem i nie potrafiłam się do tego przyznać, również fakt. Teraz nie mogłam przecież tego zrobić, tylko zniszczyłabym Barbie najważniejszy dzień, a potem kolejne, które powinna spędzić w szczęściu. Postanowiłam, że poczekam jeszcze może z miesiąc (jeśli tyle dotrwam), dając jej nacieszyć się małżeństwem. Przez ten czas będę musiała, jednak pewnie znosić jej błagania o to, abym została jej następczynią. Nie mogłam się na to zgodzić, chociaż choroba nie miała tu nic do gadania. To była moja stanowczo zaniżona samoocena - po spędzeniu paru miesięcy w psychiatryku.

Czułam się zniszczona. A zniszczona osoba nie powinna chyba nawet próbować pomagać odbudowywać się innym. Superbohaterowie byli symbolem nadziei, a ja po prostu nie widziałam się na tym stanowisku.

- Ptaszku - usłyszałam dobrze znajomy mi głos.

Zastygłam w bezruchu, a moje oczy uniosły się na mężczyznę po drugiej stronie fontanny. Z moich ust wyszedł dziwny jęk, kiedy wstałam. To było tak niemożliwe, że aż przez chwile myślałam, że to Rogue płata mi figle. Jednocześnie nie mogłam się powstrzymać i obeszłam zbiornik, stając z mężczyzną twarzą w twarz.

Oswald Cobblepot nie zmienił się wiele od chwili swojej śmierci. Dotknęłam lekko jego ramienia, sprawdzając czy jest rzeczywisty. Kiedy moja ręka natrafiła na fizyczne ciało, przestałam nad sobą panować. Rozpłakałam się i przytuliłam go mocno.

- Tato - wyszeptałam mu do ucha. - Ale jak? Przecież widziałam... Jak upadasz...

- To nie jest teraz ważne, Jacqueline. - Odsunął mnie na długość ramion. Przyjrzał mi się uważnie, a ja w jego wzroku zauważyłam... Niechęć? - Musimy porozmawiać o tym, jak bardzo mnie zawiodłaś. 

- Co?

- Wybaczyłaś mojemu mordercy. Zbratałaś się z wrogiem. - Kiedy mówił, czułam jak przez moje ciało przechodzą niepokojące dreszcze. - Wstydzę się takiej córki, która nawet nie potrafi pomścić własnego ojca. 

- On ma rację. - Odwróciłam się, słysząc głos Eda. On również miał podobną minę, co tata. Drgnęłam, kiedy poruszył się niebezpiecznie w moją stronę. - Bardzo nas zawiodłaś. Zawsze będę żałować dnia, w którym twoja matka sprowadziła cię do naszego domu. 

- I ten entuzjazm, który okazywałaś na widok tej bandy... Plagi naszego świata - warknął tata. Odsunęłam się od niego i zaczęłam się wycofywać, nie mogąc nawet wydobyć z siebie głosu. - Nie umiesz nawet przeciwstawić się własnemu umysłowi. Jesteś tak słaba, że to aż żałosne. 

Wbiłam paznokcie we wnętrze dłoni, pozostawiając tam różowe ślady. Moja szczęka mocno się zacisnęła, uświadamiając sobie, że w istocie - to wszystko dzieje się w mojej głowie. Ale nie tak, jak na początku mogłam się spodziewać.

- Crane, ty skurwielu! - krzyknęłam, wybudzając się tym samym z wizji. 

Klęczałam na ziemi, podpierając się rękoma. Płuca i gardło bolały mnie od gazu, którego zdążyłam się nawdychać przez mojego przyjaciela. Byłego, tak poza tym.

- Bardzo zabawne - wychrypiałam i podniosłam się. Spojrzałam na Scarecrowa ubranego w swoją przerażającą maskę. Obok niego stał mężczyzna zaopatrzony w pistolet, ale nie celował w moją stronę. - Bardzo, bardzo zabawne. 

- Ja się uśmiałem, Jack. - Nawet nie drgnęłam, kiedy do mnie podszedł. Czułam jego oddech na swojej skórze, a on obszedł mnie dookoła. - A podobno nie boisz się niczego. 

- Wyrwałam się z wizji. To powinno mówić samo za siebie. - Prychnęłam. - Masz coś jeszcze do powiedzenia zanim skopię ci dupę?

Nie odpowiedział, tylko skinął do swojego człowieka, który we mnie wymierzył. Nie rozumiałam, czemu akurat teraz postanowił mnie zabić. Myślałam, że się lubiliśmy. Cóż, był szaleńcem, więc to pewnie mówiło wszystko.

- Odejdź stąd, Jack, a nie zrobię ci krzywdy - powiedział. - Jestem tu tylko po to, aby zrobić krzywdę córce komisarza na jej własnym ślubie. Chcę tylko zobaczyć minę Jamesa Gordona, kiedy będzie umierać w jego ramionach!

Hm, ciekawe. Pomyślałam o tym, że w środku jest przynajmniej połowa Justice League i nie wyjdzie na tym zbyt dobrze. Po co, jednak ich martwić? Niech się bawią.

- No, chyba nie - warknęłam i walnęłam go pięścią w twarz. 

Kiedy się zatoczył, zajęłam się jego gorylem. Zaczął we mnie strzelać (chyba raz nawet trafił, ale w końcu adrenalina robiła swoje). Rzuciłam się na niego blokując mu nadgarstek i kopiąc go w brzuch. Potem dostał łokciem w nos, kolanem w krocze i pięścią w skroń. Musiałam przygnieść go nieco butem, żeby nie wstał, za nim wróciłam do Crane'a. Wcześniej podniosłam broń tamtego.

Wycelowałam w Jonathana i zdjęłam mu maskę. Bez niej nie wyglądał już tak strasznie - był zwykłym, chuderlawym rudzielcem.

- Powinieneś wciąć ze sobą więcej ludzi. - Naprawdę, bardzo żałowałam, że to powiedziałam. Już po chwili ze środka zaczęły wydobywać się krzyki i odgłosy strzałów. Spojrzałam się w tamtą stronę, starając się nie panikować. - Och.

- Wycofam ich, jeśli oddasz mi broń. - Wyciągnął dłoń w moją stronę. Kopnęłam ją, a on syknął z bólu. - Rozumiem, że to do ciebie nie przemawia.

- Skądże. - Złapałam go za kołnierz i pociągnęłam w górę. - Pójdziemy tam teraz, a ty powiesz im, żeby zaprzestali strzelaniny. Trzymam cię na muszce, Crane, więc jeśli chcesz jeszcze trochę pożyć, to lepiej rób, jak mówię.

Wyprowadziłam go z labiryntu, cały czas go trzymając. Weszliśmy w końcu do sali, a jego ludzie zatrzymali się, jak rzucam nim o ziemię, ciągle w niego mierząc. Jako, że większość gości należało do policji, podeszli do ludzi Crane'a i zaczęli zakuwać ich w kajdanki. Podniosłam z ziemi zbiornik z gazem i przyjrzałam się mu.

- Chciałabyś zobaczyć, jak działa, co? Patrzeć z boku, jak ludzi ogarnia strach. Jak...

- A udław się tym, Crane. - Odłożyłam to na ziemię, ciągle trzymając sztywno pistolet. - Zaraz wrócisz do Arkham, a ja nie będę cię więcej odwiedzać. 

- Swojego ojca też już raczej nie odwiedzisz. Ale w sumie nawet, o gdyby żył, nie chciałby, żebyś go odwiedzała. To właśnie zobaczyłaś, prawda? - Uśmiechnął się szaleńczo. - Obawiam się, że twój największy lęk może okazać się prawdą. Tatuś byłby bardzo zawiedziony widząc, jak pomagasz pojmać jednego z jego najdroższych partnerów handlowych. I nie tylko przez to...

- Zamknij się wreszcie. - Uniosłam nieco wyżej broń, aż usłyszałam jak komisarz Gordon krzyczy coś do mnie. Nie usłyszałam, jednak co, zbyt pochłonięta Scarecrowem. - Albo ci pomogę.

- O, tak, Jack. Pokaż wreszcie mi i tym ludziom, kim jesteś naprawdę. - Roześmiał się. - Zabij mnie, błagam cię o to. Jesteś w końcu morderczynią. Takie pchły jak ja nie mają znaczenia.

Parsknęłam śmiechem i otworzyłam magazynek, pozwalając nabojom spaść na podłogę.

- Rogue jest. - Rzuciłam pistolet. - Ja nie. 

Gordon szybko do nas podszedł i skuł Crane'a, gadając o tym, że ma prawo zachować milczenie. Bruce w tym czasie podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu.

- Kiedyś z nim chodziłam - wyznałam. - Lubiłam go, ale dzisiaj zniszczył wesele mojej przyjaciółki. Mam nadzieję, że więcej go nie zobaczę.

- Nie musiałem wiedzieć tego pierwszego. - Objął mnie lekko. - Tak poza tym, jestem z ciebie dumny, jeśli to ma dla ciebie jakieś znaczenie. 

- Pewnie, że ma. - Odwróciłam się do niego i pocałowałam go w policzek. Następne słowa wypowiedziałam szeptem. - Oczywiście, miałoby pewnie większe, gdybyś był Supermanem.

- Jestem prawie pewien, że cię teraz słyszy. - Zerknęłam na Clarka, który faktycznie patrzył się na nas głupawym uśmiechem. 

- W takim razie mogę mu powiedzieć, że dobrze wygląda w tej koszuli. - Kent uniósł kciuk do góry na znak, że usłyszał. Zaśmiałam się cicho i pocałowałam Bruce'a. - Ale wcześniej tylko żartowałam, wiesz? Nie wymieniłabym ciebie na nikogo innego. Nawet Supermana. 

Uniósł brwi, nie wierząc mi na słowo.

- Załóżmy, że mówisz prawdę.

- Poważnie. Batman jest od niego tysiąc razy fajniejszy. Jestem pewna, że gdyby doszło do starcia, wygrałby z zamkniętymi oczami. - Ponownie zerknęłam na Clarka, który wydawał się nieprzekonany. - Poza tym ma lepsze maniery i nie podsłuchuje prywatnych rozmów. 

Bruce uśmiechnął się lekko i przeniósł ręce na moją talię. Po chwili przybrał surową minę i wyciągnął rękę, całą teraz we krwi. Spojrzałam w dół. Faktycznie, krwawiłam.

- Kula musiała mnie drasnąć. - Wzruszyłam ramionami. - Wszystko w porządku. Ledwo to czuję.

- Zaraz poczujesz, kiedy adrenalina minie. - Pociągnął mnie w kierunku wyjścia. - Jedziemy do szpitala.

- No, chyba sobie żartujesz...


:)      :)      :)

Wow, ten rozdział nie miał być taki długi. Zwykle piszę takie na ok. 3 tys. słów, a tutaj wyszło prawie 5 tys. Przepraszam, jeśli was tym zmęczyłam :D
Jak widzieliście, pojawiło się dużo cameo innych postaci, a ja miałam dużą radochę to pisząc. W końcu DC to nie tylko Gotham, nie? Chyba po premierze "Justice League" napiszę coś w kanonie DCEU. Black Canary pewnie jeszcze się pojawi (nie ukrywam, jest to moja ulubiona postać żeńska nie tylko w DC - jest ogólnie moją ulubioną kobiecką superhero), Supergirl nie koniecznie (za nią akurat nie przepadam), Supi raczej tak (to mój kochany little cinnamon roll), a Wally może, ale prędzej nie (chociaż jego też akurat kocham nawet bardziej niż Gacka, aw). Początkowo miała się też pojawić Shayera w związku z Johnem (ship it so hard), ale zrezygnowałam - wtedy to byłoby już stanowczo za długie. Nie mówię, jednak, że nie mogą pojawić się w kolejnych rozdziałach ;)
Gratulacje dla tych, co dotrwali dotąd w tej notce, ponieważ uwaga - konkurs! Początkowa scena z Alfredem może i była bez sensu (miała na celu umocnienie relacji między nim, a Jack), ale skrywała w sobie pewien ester egg. A konkretnie historię ojca Alfreda, Jarvisa, który został zabity przez Trybunał. Kto napisze mi, z jakiego komiksu to wzięłam, będzie mógł wybrać jeden wątek, który pojawi się w dalszych rozdziałach. Ale nie taki, jak wskrzeszenie Ozziego, bez przesady xD Może być to po prostu postać, którą koniecznie chcecie tutaj zobaczyć albo cokolwiek, byleby nie było zbyt wpływające na fabułę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top