| Rozdział 5 |

Dwa dni po zamachu gangu Jokera na szpital zostałam wezwana do gabinetu zastępcy dyrektora ośrodka. Najwyraźniej Jeremiah Arkham był zbyt zajętym człowiekiem, by przyjąć mnie osobiście. Nie miałam mu tego za złe. Ten człowiek wzbudzał niepokój.

Usiadłam przed biurkiem łysiejącego, wyraźne znudzonego mężczyzny. Strażnicy, którzy mnie odprowadzili, opuścili pomieszczenie. Zastępca dyrektora, nawet nie znałam jego nazwiska, westchnął ciężko znad moich papierów i spojrzał na mnie.

- Zdumiewające postępy, brak obecności drugiej osobowości, bla bla bla... - Zamknął dokumenty z głośnym trzaskiem i odłożył je na blat. - Jest pani zwolniona.

- Słucham? - Uniosłam brwi.

- Zwolniona - powtórzył wolniej, jakbym była niedorozwinięta. - Wygląda mi pani na zdrową. Nie ma powodu, aby miała tu pani zostać. To pani szczęśliwy dzień - dodał beznamiętnie.

- Ale ja nie chcę - rzuciłam tonem obrażonego dziecka. - Chcę tu zostać.

Ponownie podniósł na mnie wzrok. Zsunął lekko okulary i uniósł brwi, czekając na wyjaśnienia. Wygięłam usta w grymasie imitującym uśmiech.

- Panie doktorze... Ma pan doktorat, tak? No, jasne. Inaczej nie pracowałby pan tu na tak wysokim stanowisku. - Odchrząknęłam, widząc jego obojętne spojrzenie. - Ym, panie doktorze, Rogue, czyli...

- Tak, wiem - burknął z irytacją. - Dalej.

- Rogue jest... Istotą nieprzewidywalną. Niby siedzi tam daleko w mojej głowie, ale posiada niewyobrażalną moc kontroli nade mną. Udowodniła nie raz, że jest w stanie nawet zmienić moje wspomnienia. - Postukałam się w skroń. - Sprawiła już raz, że przestałam brać leki z myślą, że nie działają. Może zrobić to ponownie. Albo wmawiać mi, że je brałam, a tak naprawdę...

- Proszę znaleźć sobie kogoś, kto będzie panią pilnował. - Wzniósł oczy ku niebu. - To nie będzie już mój problem. 

- Będzie, jeśli kogoś zabiję - oznajmiłam ostro.

- Ciągle nie mój problem. - Pochylił się w moją stronę. Poczułam nieprzyjemny zapach nikotyny i bimbru. - Moim problemem jest pani osoba przebywająca w tej placówce. Jeśli pani ponownie kogoś zabije, znowu będzie moim problemem. Do wiedzenia.

Wskazał mi dłonią wyjście, ale ja pozostałam na miejscu.

- Ile? - zapytałam po prostu. - Zapłacę panu za moje pozostanie tutaj. Proszę tylko podać kwotę. Wypiszę panu czek.

- Myśli pani, że można mnie przekupić? 

Parsknęłam głośnym śmiechem.

- A czy Superman nosi majtki na rajtuzach? - Uderzyłam dłonią o jego biurko. - Tak, proszę pana. Myślę, że można pana przekupić. Dwa tysiące na początek.

- Cztery i dopiero będziemy mogli rozmawiać - zażądał. 

- Moje nazwisko to Cobblepot, a mojego chłopaka - Wayne. Czy naprawdę myśli pan, że ugnę się przed jakąkolwiek ceną?

Zmarszczył brwi.

- Jest pani dziwna. Większość płaciłaby, żeby się stąd wydostać, a nie zostać w środku.

- Nie jestem większością. - Westchnęłam i uśmiechnęłam się. - Arkham jest wspaniałym miejscem.

- Jak mówiłem... - wyciągnął spod biurka butelkę whiskey i wlał ją do połowy szklanki - ...dziwna.

:)

- Zrobiłaś co? - Barbara krzyknęła na mnie frustracyjnie i już po chwili poczułam jej dłoń uderzającą mnie w głowę. - Jesteś jednak tępa, Jack.

- No - poparł ją Dick, opierając się o ścianę z założonymi ramionami na klatce piersiowej. - Ja bym tego nie zrobił. 

- Nikt nie pytał cię o zdanie, Grayson. - Machnęłam ręką w jego stronę, na znak, żeby się zamknął. - To moja decyzja, Barb. I zdecydowałam, że zostanę. 

- To głupi, niedorzeczny, samolubny... - wyłączyłam się w czasie, kiedy zaczęła wymieniać kolejne negatywne przymiotniki, nie zawsze cenzuralne - ...pomysł. Poczekaj, aż powiem o tym Bruce'owi. Albo Riddlerowi.

- Już widzę, jak biegniesz do niego naskarżyć. - Przewróciłam oczami.

- To nie jest zabawne! - Ponownie mnie uderzyła, tym razem w dłoń. Uniosłam ją i potarłam, mrucząc pod nosem parę nieprzychylnych ocen jej osoby. - Tęsknimy za tobą. Nawet Alfred, choć w życiu tego nie przyzna.

- Postrzeliłam go - zauważyłam.

- Przecież już wszystko z nim dobrze. Poza tym, jest mądrym człowiekiem. Ma swoje fochy, ale wie, że to nie była do końca twoja wina. Mi za to brakuje wychodzenia z tobą do kawiarni, do kina albo gdziekolwiek. Niby się widujemy, ale to miejsce wysysa z ciebie duszę. Nie mogę na to patrzeć.

- Poza tym chciałbym wreszcie wciąć ślub - dodał Dick, patrząc na mnie łagodnie. - Ani Babs, ani ja, nie wyobrażamy sobie tego wydarzenia bez ciebie.

- Oglądałaś się ostatnio w lustrze? Możesz sobie wmawiać, że wszystko jest w porządku, ale wyglądasz jak wrak człowieka. Bardzo się o ciebie martwimy. 

- Hej, mówicie dużo miłych rzeczy, ale podjęłam już decyzję - odmówiłam delikatnie. - Obiecuję, że to nie potrwa długo. Po prostu nie jestem jeszcze gotowa.

- Jack... - Wzięła mnie za dłoń i ścisnęła ją. - Z takim podejściem... Obawiam się, że nigdy nie będziesz. 

Przez chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy, aż wreszcie spuściłam wzrok i wyrwałam dłoń z jej uścisku.

- Kiedyś będę - odparłam z przekonaniem. - Jeszcze nie teraz, ale kiedyś.

Nie mogłam ponownie spojrzeć się na jej twarz, ponieważ wiedziałam, co tam zobaczę. Była mną zawiedziona. Chociaż bolało mnie serce z tego powodu, powiedziałam już swoje. Nie mogłam narażać jej albo kogokolwiek innego na niebezpieczeństwo ze strony Rogue. 

Wstałam i odwróciłam się od nich plecami.

- Przepraszam - dodałam. - Musicie już iść. 

- Jeszcze z tobą nie skończyłam - usłyszałam. - Wymyślę coś, abyś zmieniła zdanie. Nie pozwolę ci tu gnić, nawet jeśli sama tego chcesz. A nie chcesz.

- Skąd wiesz, czego chcę? - Prychnęłam. - Wszyscy brzmicie tak samo. Ty, Bruce, Maddie, nawet Ed. Wszyscy myślicie, że tak świetnie mnie znacie. - Odwróciłam się do niej. - A może naprawdę mi się tutaj podoba?

- Nie chcemy przechodzić tej kłótni po raz kolejny - wtrącił stanowczo Dick, uciszając protesty Barbary. - Chodź, Babs. Może faktycznie na dzisiaj już wystarczy.

- Dobra. - Odjechała do tyłu, ciągle patrząc mi w oczy. - Ale nie licz, że będę cię ciągle odwiedzać. Następnym razem spotkamy się na zewnątrz. Rozumiesz?

Uśmiechnęłam się smutno.

- Najwyraźniej nie będziemy się widzieć przez długi czas.

Zobaczyłam, jak pod oczami gromadzą jej się łzy. Głos, jednak miała szorstki.

- Najwyraźniej nie. 

Patrzyłam, jak odjeżdża w kierunku drzwi, pchana przez swojego narzeczonego. 

:)

Tego samego dnia siedziałam w szpitalnym ogrodzie botanicznych i patrzyłam, jak Poison Ivy krzyczy na ogrodnika. Mężczyzna był właśnie w trakcie przycinania krzewów, kiedy nadeszła Green Forage i zaczęła się upierać, że roślinki to boli. 

Zadrżałam, czując jak wiatr niemal przewierca mnie na wylot. Byłam ubrana tylko w szpitalny strój - czyli luźne spodnie i koszulę oraz niewygodne kapcie. Materiał był bardzo cienki. Przebywanie praktycznie na zewnątrz w grudniu równało się przeziębieniu, ale zaczynałam się dusić w czterech ścianach.

Oprócz mnie, ogrodnika i Miłośniczki Dziupli było jeszcze parę osób. Każda z nich, jednak dostała odpowiedni płaszcz oraz buty. Najwyraźniej tylko ja zignorowałam potrzebę ciepła. Podświadomie chyba chciałam ukarać się za przebieg rozmowy z Barbarą.

- Gdybym był dżentelmenem, zaproponowałbym ci okrycie. - Jonathan Crane podszedł do ławki, na której siedziałam i klapnął obok mnie. - Na szczęście nie jestem.

- W ten sposób nie poderwiesz dziewczyny, Jon - zauważyłam ponuro.

- Proszę, proszę. Ktoś tu jest dzisiaj nie w sosie. - Szturchnął mnie lekko, ale go nie zignorowałam. - Mów, Jack. Kogo mam nastraszyć?

- Nikogo - syknęłam i odsunęłam się. - Nie powinieneś się tym interesować.

- Interesuję się tobą, więc także i twoimi wrogami. 

- Żadnymi wrogami - zaprzeczyłam. Po chwili milczenia uznałam, że w sumie Scarecrow był przyjacielem, więc mogłam mu zaufać. Oczywiście, na ile można było zaufać złoczyńcy dosłownie siejącego strach w mieście. - Zastępca dyrektora dzisiaj mnie wezwał. Chciał mnie stąd wyrzucić, że tak powiem.

- Wyrzucić? - Roześmiał się. - To brzmi, jakbyś nie chciała odchodzić. - Kolejna fala ciszy. - Och. Najwyraźniej jesteś bardziej szurnięta, niż przypuszczałem. 

- Obawiam się, że mnie nie zrozumiesz. Nie szanujesz ludzkiego życia. Ty byś pewnie wyrwał się stąd przy najbliższej okazji. Ja za to uważam, że powinnam odsiedzieć swoje.

- I boisz się, że możesz kogoś skrzywdzić, kiedy wyjdziesz - mruknął lekceważąco. - Tak, tak. Już słyszałem tą bezsensowną gadkę.

- Nie jest bezsensowna - warknęłam. - Mówiłam, że nie zrozumiesz.

- Skarbie, nawet się nie staram. Dla mnie ludzie są jedynie obiektami testowymi. Jak szczury albo króliki. To, co robię... - Jego głos zaczął brzmieć naprawdę groźnie. Czasami zapominałam, jak przerażający potrafił być. - To, co robię nie jest przestępstwem. Nie jestem kryminalistą. Jestem tylko naukowcem, a moje działania są testami. 

- Łapię, Jon. Masz świra na punkcie strachu. To nic nowego. 

- Ostatnio pracuję nad zwiększeniem skuteczności mojego gazu - powiedział. - A raczej pracowałem. Potem trafiłem tutaj. Mogę się założyć, że Nietoperz zabrał wszystkie moje zapisy i przebiegi badań. 

Odwróciłam się słysząc głośny trzask. Chociaż Poison Ivy miała na sobie specjalną obrożę uniemożliwiającą jej korzystania ze swoich zdolności, ciągle potrafiła zaleźć za skórę. Biedny ogrodnik dostał właśnie metalową konewką w głowę. Już miałam wstać, aby zareagować, ale uprzedzili mnie strażnicy. "Odprowadzili" wierzgającą kobietę z powrotem do budynku.

- Chyba nie spotkamy się przez jakiś czas. - Uniosłam kącik ust.

- I tu jest to złośliwe spojrzenie, które znam i kocham - powiedział Crane. - Brakowało mi tego. Jeszcze trochę i może znowu wyskoczymy terroryzować przedszkola, jak za starych, dobrych czasów? To było trochę amatorskie, ale jeśli dobrze pamiętam, mieliśmy duży ubaw.

- Zmieniłam się. Odkąd jestem odcięta od Rogue, takie rzeczy mnie dłużej nie bawią. 

- Stajesz się sztywna. Niedługo nie będziesz przypominać siebie. O, proszę. A kogo my tu mamy?

Podążyłam za jego spojrzeniem. W naszą stronę szedł Bruce. Chociaż miał na sobie obojętną maskę, wiedziałam, że jest wkurzony. Westchnęłam tylko i poczekałam, aż tu podejdzie.

- Ignorowałaś wzywania, że chcę się z tobą spotkać. Początkowo nie chcieli mnie tu wpuścić, ale im zapłaciłem - oznajmił w ramach przywitania.

- Nie wszystko da się załatwić pieniędzmi.

- Hm, to dopiero hipokryzja. Podobno wydawałaś je, aby przedłużyć swoje "wakacje" w Arkham.

Westchnęłam i zwróciłam się do Jonathana.

- Mógłbyś nas zostawić?

- I przegapić aferę? - Spojrzałam na niego z wyrzutem. - Dobrze, już idę.

Poczekałam, aż odejdzie, za nim ponownie się odezwałam.

- Rozumiem, że Barbie opowiedziała ci o wszystkim? - zapytałam chłodno.

- O, tak. - Stanął przede mną, nie kryjąc już swojej złości. - Zrozumiem wszystko, Jack. Poczucie winy, brak chęci na wypisanie się... Ale żeby płacić dyrektorowi parę tysięcy, aby cię stąd nie wydalał? Być może to był idealny moment na zastanowienie się nad tym. Ale nie, ty oczywiście zawsze musisz być uparta. "Arkham to wspaniałe miejsce", tak?

- Daj mi spokój. - Wystraszona tym nagłym naskoczeniem na mnie, wstałam i chciałam odejść. Bruce złapał mnie za ramiona, zatrzymując mnie. - Dlaczego po prostu nie możecie zaakceptować, że tu jest mi lepiej? Czemu chcecie na siłę rozerwać ten kokon bezpieczeństwa, który wokół siebie obtoczyłam? Nic nie rozumiecie. 

- Co mamy zrozumieć? - Ujął w dłonie moją twarz. - Musisz mi powiedzieć. Dopóki bierzesz tabletki, nie jesteś skazana na Rogue. A nawet jeśli coś miałoby się wydarzyć, pomożemy ci... 

- Umieram, Bruce - powiedziałam niemal niesłyszalne. 

- Co? - Zmarszczył brwi, lustrując uważnie moją twarz. 

Poczułam jak do oczu napływają mi łzy. Oparłam dłonie na zgięciach jego rąk. Przez chwile trwaliśmy tak w ciszy. Cały świat wokół nas przestał istnieć. Byłam tylko ja, on i ciężka prawda, z którą musieliśmy się zmierzyć.

- Umieram - powtórzyłam. - Nie wiem, jak to się stało. Po prostu pewnego dnia zaczęłam dziwnie słabnąć. Zrobiłam się strasznie blada i schudłam kilka kilogramów w miesiąc. To było niedługo przed moimi urodzinami w listopadzie. Kiedy urządziliście mi małe przyjęcie w pokoju gościnnym. - Uśmiechnęłam się smutno.

- Przejdź do rzeczy. - Starł z mojego policzka łzę wyrywającą się na wolność.

- Kiedy wszyscy wyszli, wracałam sama do mojego pokoju. Nie doszłam, jednak daleko. Upadłam i straciłam przytomność. Następnego dnia obudziłam się w salce medycznej. Lekarz opowiedział mi o mojej dziwnej przypadłości. - Zamrugałam, odpędzając kolejne słone kropelki. - To przez te tabletki. Nikt nie wie, dlaczego, ale stwierdzili, że to przez nie. Od kiedy zaczęłam je brać po raz kolejny, mój organizm zaczął tak reagować. Zmieniona receptura, czy coś w tym stylu. Lekarz powiedział... Powiedział, że jeśli ten stan się nie zmieni, pewnego dnia się nie obudzę. Nie był pewien, ile mam czasu. Może kilka lat. - Podniosłam na niego wzrok. - A może tylko kilka miesięcy.

- Przestań je brać - powiedział natychmiast. Jego twarz wyrażała wiele emocji, ale najbardziej z nich widoczne było przerażenie.

- Mam taki zamiar - odpowiedziałam szczerze. - Ale to oznaczałoby jej powrót. Musiałabym tu zostać na zawsze. A to jest już lepsze od... - Prychnęłam przez łzy. - Boję się śmierci. 

- To naturalne. - Pocałował mnie w czoło. - Zapomniałaś kim jestem? Mój ojciec był najznakomitszym lekarzem w Gotham. Mam wiele kontaktów. Dowiemy się, co ci jest i znajdziemy na to lek. Rozumiesz? - Pokiwałam głową, a on mnie objął. - Ale najpierw musisz wrócić do domu. 

- Dam ci pół roku. - Przeniosłam dłonie na jego szyję. - Jeśli do tego czasu nie uda nam się mnie wyleczyć, wracam tutaj. 

- Uda nam się.

Nie odpowiedziałam, tylko przyciągnęłam go do siebie i pocałowałam. 

:)

Odchrząknęłam, patrząc na zebrany w głównym salonie tłum. 

- Tak, to prawda - powiedziałam. - Odchodzę z Arkham.

W pomieszczeniu rozległ się zgodny jęk żalu. Zaklaskałam w dłonie, uciszając wszystkich. 

- To nie oznacza, że przestanę się wami interesować - oznajmiłam z cieniem uśmiechu na ustach. - Obiecuję, że jeśli usłyszę o złym traktowaniu pacjentów, natychmiast podejmę odpowiednie kroki. Czas spędzony z wami był naprawdę... Ym, niezwykły. Będzie mi was brakować.

Z niewiadomego powodu po moim krótkim przemówieniu rozległy się oklaski. Uśmiechnęłam się już w pełni i zeszłam z krzesła. Pierwszą osobą, która do mnie podeszła był Crane.

- Czyli, jednak przemówiłem ci do rozsądku.

- Tak. Załóżmy, że to twoja zasługa. - Pochyliłam się do niego i zaczęłam szeptać konspiracyjnie. - Jesteś dobrym przyjacielem. Jeśli chcesz, mogę ci pomóc się stąd wydostać. 

- Z największą rozkoszą - odparł tym samym tonem.

Zaśmiałam się, poklepałam go po plecach i odeszłam parę kroków. Następna osoba, która przyszła mnie pożegnać, nie była już tak mile przyjęta. Przewróciłam oczami, widząc na mojej drodze Jokera.

- Nie przytrzymali cię w kaftanie dłużej? - spytałam zawiedziona.

- Musiałem się przecież pożegnać z moją przyszłą partnerką życiową. - Wyciągnął ręce, jakby chciał mnie objąć, ale odepchnęłam go. - Cała Chucky. Już tęsknię.

- Czy ostatnio niewystarczająco skopałam ci tyłek? - Na podkreślenie swoich słów uderzyłam go w ramię i to nie przyjacielsko. - Poza tym: Łeee... "Partnerka życiowa"? Nawet nie w twoich snach.

- Za późno. - Roześmiał się. - Miewałem już z tobą dużo ciekawych snów.

- Stfu. Odszczekaj to.

- Woof! Woof! - wydał z siebie dźwięk, po czym znowu zaczął się śmiać.

Przewróciłam oczami i odeszłam, zostawiając go zanoszącego się śmiechem.

Wiedziałam już za czym na pewno nie będę tęsknić. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top