| Rozdział 4 |

- Przypominam, że masz pracę, Maddie - upomniałam swoją siostrę przez telefon, na co ta tylko jęknęła. - Doceniam twoje starania odbudowania naszych relacji, ale naprawdę nie musisz odwiedzać mnie tak często. Twój szef pewnie tego nie pochwala.

- Mój szef jest bucem, tyle ci o nim powiem. Nawet nie zauważa, że mnie nie ma. 

- Ale kiedyś zauważy i wtedy wylecisz z roboty. Poważnie, nie popełniaj moich błędów. Gdyby nie Rogue, byłabym teraz na dobrej drodze do zostania neurochirurgiem. Chociaż jedna z nas powinna skupić się na karierze. 

- Jeszcze nie jest za późno. Po wyjściu z tego przeklętego przybytku wrócisz na studia i...

Roześmiałam się gorzko, tym samym jej przerywając.

- I co wtedy? Będę przez kilka lat zmuszona ignorować krzywe i przerażone spojrzenia? Kiedyś ich nie dostrzegałam, ale od kiedy przed oczami widnieją mi twarze martwych już osób... Martwych przeze mnie...

- Rozmawiałyśmy już o tym. Wiem od Barbary, że ciągle wałkujesz ten temat. Jasne, to była kompletna katastrofa, ale czasu nie cofniesz. Odpokutowałaś już samym żalem i prawie rokiem spędzonym w Arkham Asylum. 

- Bullshit. Najlepszą karą byłaby śmierć. - Westchnęłam. - Szkoda, że ci cali superbohaterowie tego nie rozumieją. Świat byłby wtedy bezpieczniejszy. 

- Och, błagam cię. Nie dramatyzuj - warknęła, jakby groźnym tonem chciała przywrócić mnie na ziemię. - Sama ostatnio bez przerwy gadasz o tym, jaka to śmierć jest zła.

- Racja. Śmierć niewinnych. - Oparłam się o ścianę, spoglądając na pacjentów odbywających spotkania z bliskimi. - Nie oczekuję, że zrozumiesz. Nigdy nikogo nie zabiłaś.

- Skąd wiesz, huh? - mruknęła, jakby pod nosem. - Płynie w nas ta sama krew.

- Ale nie masz genów mojego ojca. - Uśmiechnęłam się złośliwie, chociaż nie mogła tego zobaczyć. - A nasza matka raczej nie była psychopatką, jeśli historie, które opowiadacie z ciocią są prawdą.

- Była najsłodszą kobietą pod słońcem. Trochę nierozważną i nieco głupiutką, prawda, ale ciągle. - Madeleine zaczęła bronić mamy. - Gdyby nie ta pokraka w tobie, pokochałabyś ją. 

- Całe życie prześladowało mnie wspomnienie demona w ciele kobiety, która sprowadziła mnie na świat - odpowiedziałam spokojnie. - Ciężko będzie usunąć ten obraz z głowy. 

- Jak chcesz. - Odsunęła telefon od twarzy i powiedziała coś do kogoś. Słowa były zbyt stłumione, bym mogła je usłyszeć. - Muszę kończyć. Odwiedzę cię wkrótce.

- Tylko spróbuj. Mówię poważnie, Maddie. Nie zawalaj pracy z mojego powodu.

- Pa - usłyszałam tylko. Rozłączyła się, za nim zdążyłam coś dodać.

Burknęłam parę przekleństw pod nosem i niemal rzuciłam słuchawkę na miejsce. Strażnik już podchodził do mnie, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Odgoniłam go ręką i ruszyłam w stronę wyjścia. Kolejny członek personelu uśmiechnął się do mnie sympatycznie, otwierając przede mną drzwi. Chcąc, nie chcąc, odpowiedziałam mu tym samym. Skręciłam zaraz po wyjściu z sali, kierując się w stronę głównego salonu.

W środku jak zawsze było pełno pacjentów. Grali w ping-ponga, oglądali telewizję, czytali książki, czyli robili absolutnie wszystko, aby zabić czas. Życie tutaj było dosyć monotonne. Śniadanie, czas wolny, terapia, czas wolny, obiadokolacja i spać. Można było zanudzić się na śmierć, ale mi tam podobała się ta iluzja bezpieczeństwa. I spokój. Święty, cholerny spokój.

Wyciągnęłam ze szpitalnej biblioteczkę powieść historyczną i udałam się na moją ulubioną, beżową kanapę. Zdążyłam się już rozłożyć, kiedy przeszkodził mi niepożądany głos. 

- Wasza Wysokość - przywitał mnie szaleńczo uśmiechnięty Joker, kłaniając się przy tym teatralnie. - Czy uczynisz mi ten zaszczyt i pozwolisz mi usiąść obok siebie?

- Spadaj, klaunie - mruknęłam, ponieważ do głowy nie przyszedł mi bardziej oryginalny tekst. Patrzyłam znad książki, jak zbliża się w moją stronę. - Mówię poważnie. Twoje towarzystwo to ostatnia rzecz, której potrzebuję.

W odpowiedzi roześmiał się głośno. Byłam zbyt zajęta przewracaniem oczami po jedynej reakcji jaką mógł wykazać, żeby zauważyć, jak wykonuje następny ruch. Za nim się obejrzałam jeden z najsłynniejszych super-złoczyńców świata siedział mi na kolanach.

- Nie mogę obok, to usiądę na tobie. - Zaśmiał się prosto w twarz, a ja odkryłam, że jak na kogoś tak dziwacznego i upiornego, jego oddech pachniał ładnie. Jak skrzyżowanie mięty z pierniczkami, pomyślałam. Dopiero po chwili opamiętałam się i zepchnęłam go. Upadł na ziemię, ciągle rechocząc. Opanowanie się zajęło mu dłuższą chwilę, ale w końcu zasiadł przede mną po turecku jak przedszkolak. - Jesteś zabawniejsza, niż myślałem. 

- Wybacz, jeśli nie wezmę tego za komplement - warknęłam. - Nie masz może w planach jakiejś ucieczki? Chętnie ci w niej pomogę, bylebyś był daleko ode mnie.

- Nie, nie. - Pokręcił gwałtownie głową. - Zostanę tu na chwilkę. W końcu - ty tutaj jesteś, Chucky. A ja już dawno obiecałem sobie, że cię zabiję. Chyba, że postanowisz zastąpić Harley...

- Wybiorę pierwszą opcję. - Machnęłam lekceważąco dłonią. - Możesz spróbować. Ci wszyscy ludzie chętnie pomogą mi odwrócić sytuację. 

- Wszyscy, powiadasz? - Ciągle się uśmiechał, ale teraz jego głos zabrzmiał złowróżbnie. - Jestem Królem Gotham, słodziutka. Nikt z tych idiotów nie odważy się mnie tknąć. 

Uniosłam kąciki ust i odpowiedziałam tonem, jakbym mówiła do dziecka. 

- Nie jesteś tak nieprzewidywalny, jak myślisz. Mieszkańcy Gotham mogą się ciebie bać, ale każdy z nich pozbyłby się ciebie przy najbliższej okazji. I to nie dlatego, że martwią się o swoje życie, ale z powodu bardziej przyziemnego... 

- Jakiego? - fuknął, kiedy nie dokończyłam.

- Jesteś już stary, Joker. Może nie jako osoba, ale jako złoczyńca. Musisz zaakceptować, że po prostu się... Znudziłeś. - Wzruszyłam ramionami. - Dzieci wyrzucają stare zabawki, kiedy pojawiają się ciekawsze i bardziej wyjątkowo. Gotham City to miasto szaleństwa i anarchii, co sprawia, że ty jesteś w stosunku do niego normalny. A normalność szybko nudzi. - Zamknęłam powieść głośnym trzaśnięciem i wstałam. - Wkrótce podziemie zacznie szukać nowego władcy, bo ty staniesz się zbyt prosty do zrozumienia. Nie tylko Batman zna ciebie i twoje plany działań na wylot, ale też wszyscy inni. - Pochyliłam się nad nim. - Musisz zaakceptować, że się skończyłeś.

Wydawał się naprawdę wkurwiony. Nawet uśmiech trochę mu opadł. Wyciągnął już rękę, jakby chciał chwycić mnie za szyję, ale uniosłam palec, zatrzymując go.

- Rozejrzyj się. - Wskazałam mu głową na pacjentów-osiłków stojących już obok nas w gotowości. - Arkham to mój teren. 

Przez chwilę trwaliśmy w milczeniu, aż wreszcie jego usta ponownie rozciągnęły się w uśmiechu chorego człowieka.

- Wkrótce się przekonamy, prawda? 

Prychnęłam cicho i odsunęłam się, zadowolona ze swojego małego zwycięstwa. 


:)


Byłam w trakcie smacznego chrapania, kiedy poczułam mocne szarpnięcie w ramię. Wymruczałam pod nosem niemiły komentarz i starałam się odgonić "napastnika" ręką, ale ten nie chciał odpuścić.

- Proszę się obudzić. Natychmiast! - usłyszałam kobiecy głos.

- Co znowu? - Przetarłam zaspane oczy i spojrzałam na stojącą nade mną doktor Sabine. Wydawała się być przerażona. Musiałam się odsunąć, aby puściła moje ramię. - Co się stało?

- To Joker. Przybył jego gang i zaczął terroryzować pacjentów oraz personel. Joker krzyczy, że chce dorwać ciebie. - Ponownie pociągnęła mnie za ramię. - Musisz uciekać. Teraz.

- On żartuje - powiedziałam, niepewna swoich słów. - Znaczy, tak myślę. Chociaż ostatnio mogłam go nieźle wkurzyć.

- Czy pięć trupów to żart?

- Dla niego tak. - Przygryzłam wargę i wreszcie wstałam. - Dobra. Macie tu jakiś bunkier albo coś? 

- To szpital psychiatryczny, a nie baza wojskowa - odburknęła. - Możemy ukryć się w toaletach. Tam raczej nikt nie będzie szukał. 

Wyszłyśmy na zewnątrz mojego pokoju. Miałam właśnie powiedzieć, jaki to głupi pomysł, ale zamilkłam, słysząc kroki. Podniosłam palec do ust, kiedy pani psychiatra chciała coś powiedzieć. Pociągnęłam ją w głąb korytarza, oddalając się od ludzi.

- Skąd wiesz, że to nie nasi? - wyszeptała.

- Wolę nie sprawdzać - odpowiedziałam równie cicho. - Toalety są w tamtą stronę, więc raczej nici z tego planu. Jedyna droga prowadzi na oddział zamknięty.

- Wiem, przecież tu pracuję. - Spojrzała się na mnie, jak na idiotkę. - Jack, tam są tylko szklane pomieszczenia. Nie ma opcji, żeby się tam ukryć.

- Co ty nie powiesz. - Najwyraźniej przez zaistniałą sytuację odeszłyśmy oficjalnych zwrotów. - Zaraz obok są przecież schody. Możemy przejść nimi na salę z wizytami.

- A spodziewasz się kogoś? - fuknęła, aż w końcu rozgryzła mój plan. - No, tak. Są tam przecież telefony.

Pokiwałam głową.

- Będziemy mogły się skontaktować z policją.

- I Batmanem.

Uśmiechnęłyśmy się do siebie i równym krokiem ruszyłyśmy w stronę klatki schodowej. Trochę to zajęło, ale nikt nam nie przeszkodził. Korytarze były opustoszałe. Najwyraźniej masakra rozgrywała się w innym skrzydle - w tym, w którym mieszkali przeciętni pacjenci. Nie tak niebezpieczni jak ci za szklanymi szybami, ale też nie tak wyjątkowi jak ja, żeby dostać dosyć miły dla oka pokój. To było jeszcze gorzej, ponieważ oznaczało, że gang Jokera uwziął się na niewinnych.

- To było to przewidzenia - mruknęłam do siebie.

- Co?

- Nic. Myślę na głos. - Skrzywiłam się. - Joker wie, że nic nie zdziałam bez moich ludzi. To oczywiste, że najpierw będzie chciał zająć się tymi najbardziej lojalnymi. Kiedy stamtąd uciekałaś, mogło być tylko pięć trupów, ale teraz... Liczę na to, że są bardziej waleczni, niż wyglądają.

- Za nim pobiegłam do ciebie, widziałam, jak jeden z osiłków w twoim imieniu uderza jednego z gangu tak, że ten natychmiastowo traci przytomność. Myślę, że dadzą sobie radę.

- Gdzie są strażnicy? Czemu żaden nie pomyślał wcześniej o wezwaniu GCPD?

- Cały personel siedzi związany w kotłowni. Tylko mi udało się uciec. Przeklęte nocne zmiany.

- Przynajmniej mnie ostrzegłaś za nim było za późno. - Zatrzymałam ją i położyłam jej dłoń na ramieniu. - Dziękuję ci za to. Teraz możemy być jedyną nadzieją na uratowanie wszystkich.

- Musimy się pośpieszyć. Joker prędzej czy później odkryje, gdzie jest pokój ochrony. Wtedy będzie miał dostęp do kamer. 

- Nikt nie powinien siedzieć w środku?

- Pobiegli walczyć z gangiem lub uciekli. - Westchnęła z żalem. Zaczęłyśmy iść dalej. - Raczej daleko nie odeszli. Wszystkie wyjścia są obstawione. 

Wreszcie dotarłyśmy do klatki schodowej. Skrzywiłam się, kiedy drzwiczki otworzyły się ze zbyt głośnym zgrzytem. Chyba nie wzbudziło to niczyjej uwagi, więc spokojnie ruszyłyśmy w górę. Byłyśmy już na półpiętrze, kiedy usłyszałam strzał.

- Kryj się! - krzyknęłam i niemal rzuciłam doktor Sabine o podłogę. Sama wstałam i podbiegłam do strzelającego. Był to dosyć niski gość stojący na szczycie schodów. Teraz zbiegł do nas. Najpewniej dostał rozkazy, aby wziąć mnie żywcem, aby Joker sam mógł załatwić sprawę. Walnęłam go pięścią prosto w szczękę, a następnie chwyciłam jego karabin i kopniakiem zwaliłam go na dół.

- Czy on...?

- Czekaj. - Zeszłam do nieprzytomnego napastnika i sprawdziłam mu oddech. - Będzie żył, ale rano obudzi się z niezłym bólem głowy. - Rękojeścią karabinu uderzyłam go w czaszkę. - To tak na wszelki wypadek.

- Chodźmy dalej - poinstruowała mnie. Posłuchałam się jej i po chwili byłyśmy już na następnym piętrze.

- Boję się, że takie odruchy mogą obudzić Rogue.

- Spokojnie. Dopóki regularnie bierzesz leki, to ci nie grozi - uspokoiła mnie i skręciła w prawo. - No, chyba jesteśmy na...

- Kurwa - powiedziałam odrobinę za głośno. Zaczęłam podchodzić po kolei do wszystkich telefonów. - Nie, nie, nie. - Każdy kabel był przerwany. - Spodziewali się tego.

- To pułapka. - Doktor Sabine nawet nie zdążyła dokończyć ostatniego słowa, kiedy z ukrycia wybiegło trzech członków gangu. Wymierzyli w nas karabiny. 

- Dobra. Zabierzcie mnie do Jokera, ale ją zostawcie w spokoju - powiedziałam, zasłaniając panią psychiatrę własnym ciałem. - Dajcie jej stąd wyjść.

- Nie ty ustalasz reguły, laleczko - odrzekł środkowy. Wszyscy troje byli ubrani w maski klaunów, co było jednocześnie przerażające i zabawne. Ten, który do mnie przemówił, wyciągnął kajdanki i zaczął się zbliżać. - Zabierzemy was obydwie. 

Pochyliłam się do Sabine i wyszeptałam:

- Zajmę ich, a ty uciekaj. Musisz znaleźć pokój ochrony przed gangiem.

Zrozumiała, o co mi chodzi. W tamtym pomieszczeniu musiało znajdować się radio, przez które mogła skontaktować się z policją. Albo telefon. Telefon też byłby spoko.

Środkowy dureń był już wystarczająco blisko. Odepchnęłam tego z lewej, dając doktor szansę na ucieczkę. Jednocześnie kopnęłam z półobrotu pana z kajdankami i przyłożyłam ostatniemu. To nie wystarczyło. Wcześniej odepchnięty chwycił mnie od tyłu. To było głupie, ponieważ teraz mogłam kopnąć obiema nogami nadchodzącego. Łokciem przyłożyłam temu, który mnie trzymał. Trafiłam w oko, przez co ten jęknął i zatoczył się do tyłu, tym samym mnie puszczając.

Teraz miałam czas na zajęcie się durniem z prawej. Jego pięści już leciała w stronę moich żeber, ale zrobiłam unik, po którym uderzyłam go, rozkwaszając mu nos. Moja podstawowa wiedza medyczna stwierdziła złamanie po charakterystycznym chrupnięciu. Następnie dostał w krocze i upadł na ziemię. Dureń środkowy celował już w moją stronę, ale wyrwałam mu karabin. Walnęłam go nim w głowę, pozbawiając go przytomności, po czym powróciłam do dwóch pozostałych. Prawego ogłuszyłam tą samą bronią; dostał idealnie w skroń. Drugi zaś (ten, który wcześniej dostał w oko) nie dawał za wygraną. Musiałam postrzelić go w udo, aby przestał się na mnie rzucać. 

Spojrzałam na trzech leżących przede mną mężczyzn. No, ładnie. Chyba pierwszy raz udało mi się kogoś załatwić, nie zabijając go przy tym. Sukces? 

Postanowiłam nie rozstawać się już z karabinem. Teraz moją główną misją było odnalezienie doktor Sabine, co raczej nie było trudne, biorąc pod uwagę, że wiedziałam, gdzie się udała. 

Pokój ochrony nie był daleko. Jeszcze na tym samym piętrze. Musiałam tylko skręcić parę razy i już byłabym na miejscu. Jasne, byłabym. Gdyby nie nagła niespodzianka po drodze. 

- Królowo! - zakrzyknął pacjent imieniem... Ym, to chyba nie było ważne. On i parę innych siedzieli pod ścianą. - Zostań z nami. Ukrywamy się tu przed siłami zła.

Zmarszczyłam brwi. Ci ludzie naprawdę mieli nie po kolei. 

- Ciszej. - Gestem nakazałam im wstać. Dwaj mężczyźni i trzy kobiety. Powinno wystarczyć. - Nie ukrywamy się. Walczymy. Chcecie się na coś przydać, to pomóżcie mi dostać się do pokoju ochrony. Macie broń?

- Minęliśmy trupa mającego przy sobie trzy kuchenne noże - odezwała się blondynka z rozbieganym spojrzeniem. - Czy to wystarczy?

- Musi. - Pośpieszyłam ich gestem dłoni. - Chodźcie.

Szliśmy w ciszy przez mroczny korytarz. Byliśmy już prawie u celu, kiedy usłyszeliśmy głosy. Zatrzymałam resztę grupy i sama wyjrzałam zza zakrętu. Przeraziłam się, widząc pięciu mężczyzn stojących przed drzwiami pokoju ochrony. Dwóch z nich przyszpilało doktor Sabine do ściany i gładziło ją po ciele z lubieżnymi uśmieszkami. Kolejna para nabijała się z całej sytuacji. Jeden był uzbrojony i patrolował teren. 

Wyszłam, wiedząc, że i tak do mnie nie strzeli.

- Macie wybór - zaczęłam spokojnie. - Pomożecie mi odbić Arkham i zostaniecie nagrodzenie. Po waszych minach widzę, że mnie znacie, co znaczy, że znacie też mój majątek. Druga opcja jest dużo mniej przyjemna. Postawicie się, a oni się wami zajmą. 

- Kto? 

Odwróciłam się i nie zobaczyłam nikogo. Zamrugałam kilka razy i odchrząknęłam. 

- Teraz wy wchodzicie - podpowiedziałam.

- Aha - usłyszałam tylko. Po chwili moja wesoła kompania pacjentów stanęła tuż za mną, wymachując groźnie nożami do masła.

- To jak będzie? - Uśmiechnęłam się. 

Mężczyźni spojrzeli się po sobie i coś wyszeptali. Na koniec skinęli zgodnie głowami. Ten z bronią podszedł bliżej.

- Joker nie dba o pieniądze, nie to, co my. I ty, jak zakładam. Myśli, że nam pogrozi i będziemy na każde jego skinienie. Mam tego dosyć. - Rzucił swój karabin na ziemię, podkreślając swoje słowa. - Pracowałem kiedyś dla twoje ojca i zawsze żyłem dostatnio. Sprawa pogorszyła się, kiedy po jego śmierci przeniosłem się do Jokera. Teraz chcę pracować dla ciebie. - Wskazał na swoich kompanów. - Wszyscy chcemy.

- Nie zakładam gangu, ale wasza pomoc na pewno zostanie wynagrodzona. - Skinęłam głową. - Po wszystkim załatwię wam dobrą pracę u Riddlera albo kogo tam chcecie. 

- Brzmi rozsądnie. - Podszedł bliżej. Uścisnęliśmy sobie dłonie. - Wiemy, gdzie przebywa Joker. Możesz go zaskoczyć. Będziemy ci towarzyszyć.

- Dzięki, ale nie trzeba. Lepiej uciekajcie z Arkham, bo mamy zamiar wezwać Batmana, a wtedy dla was raczej nie będzie taryfy ulgowej. - Zastanowiłam się, czy byłabym w stanie przekonać Bruce'a do wypuszczenia tej piątki, ale uznałam, że byłby zbyt uparty. - To gdzie jest Joker?

- Czeka w małym salonie, tym bez telewizora, aż ktoś cię do niego przyprowadzi. 

- Dzięki. Rozwalcie ludzi przy wejściach i uciekajcie. Skontaktujcie się ze mną później w sprawie wynagrodzenia.

Skinęli głowami i pobiegli w kierunku, z którego przyszłam. Podeszłam do doktor Sabine, całej roztrzęsionej, ale z twardą miną, i dotknęłam jej ramienia.

- Wszystko w porządku? - zapytałam ostrożnie.

- Jasne. Miejsce mojej pracy zostało przejęte przez gang największego psychola w mieście, pewnie umrzemy, a przed chwilą byłam molestowana. - Spojrzała się na mnie z wyrzutem i odepchnęła moją rękę. - Wszystko w porządku.

- Świetnie. - Uderzyłam ją pokrzepiająco w rękę. Odwróciłam się od przyjaciółko-psychiatry i zerknęłam na pacjentów stojących za mną. - Pilnujcie drzwi. 

Wejście do pokoju ochrony było uchylone, więc dziwiłam się, że tamci z niego nie skorzystali, aby sprawdzić nasze położenie na kamerach. Nie miałam ochoty się, jednak zastanawiać nad ich ignorancją. Po prostu weszłam do środka. Pomieszczenie było urządzone w ponurym stylu - jak niemal wszystko w Arkham Asylum. Szło się przyzwyczaić. 

- No, proszę. - Uśmiechnęłam się szeroko, widząc nieuszkodzony telefon. - Chodź do mamusi, maleńki. - Podniosłam słuchawkę. Już miałam dotknąć guzików, kiedy coś sobie uświadomiłam i roześmiałam się z własnej głupoty. Zwróciłam się do pani doktor. - Wiesz może, jaki jest numer na policję?

Spojrzała na mnie, jak na kompletną idiotkę i po prostu wyrwała mi urządzenie. Wzruszyłam ramionami i odsunęłam się, aby ona mogła zadzwonić. Przez dwie minuty wysłuchiwałam jej rozmowy z komisariatem, aż wreszcie rozłączyła się.

- Niedługo powinni przyjechać. - Zobaczyłam w jej oczach, że chociaż koszmar się jeszcze nie skończył, poczuła ulgę. - Batman też.

- Super. - Podniosłam karabin, który wcześniej oparłam o ścianę i ruszyłam w kierunku drzwi. Za nim zdążyłam chwycić za klamkę, Sabine powstrzymała mnie.

- Co ty wyprawiasz? - Odepchnęła moją dłoń. - Tu jest w miarę bezpiecznie z tymi całymi osiłkami stojącymi przed drzwiami.

- Chyba nie myślisz, że będę się tu ukrywać, co? - Roześmiałam się, jakby to była najbardziej niedorzeczna rzecz pod słońcem. - Joker jest w kotłowni. Tam się udam.

- I co chcesz zrobić? Zabić go? - Zacisnęła zęby, kiedy nie odpowiedziałam. - Jack, myślałam, że masz już to za sobą. Zemsta nie jest dobrym wyjściem. Zgodziłyśmy się, co do tego. Wiem, że Joker zranił twoją przyjaciółkę i po tym wszystkim możesz czuć do niego osobistą urazę, ale... Pomyśl o tym, co zrobiła Rogue. Ona tylko czeka, aż się przełamiesz i zaczniesz zabijać.

- Nie chciałam go zabić. - Zaszurałam nogą i opuściłam głowę, jak zganione dziecko. - Nastraszyć, co najwyżej. Przytrzymać do przybycia Batmana. - Otworzyłam wreszcie drzwi. - Jeśli po drodze ktoś straci życie, przeproszę go. 

Po powiedzeniu ostatnich słów, odeszłam szybkim krokiem, nie pozwalając, aby doktor dodała coś jeszcze. 


:)


Jakimś cudem udało mi się cichaczem obezwładnić jednego ze strażników od wejścia do kotłowni. Pozostało jeszcze dwóch - umięśnionych i uzbrojonych gości w maskach klaunów. Przeciągnęłam ich kolegę za zakręt i odczekałam chwilę.

- Ej, gdzie jest Bob? - zapytał jeden. - Czekaj, sprawdzę.

Usłyszałam jego zbliżające się kroki. Tylko na to czekałam. Kiedy tylko niczego nie spodziewający się mężczyzna stanął tuż obok mnie, uderzyłam go rękojeścią karabinu w twarz. Wymierzyłam idealnie, ponieważ natychmiast stracił przytomność i upadł. Powinien tak leżeć przez najbliższe trzy minuty, więc czasu nie pozostało dużo.

- Co do...? - warknął drugi, widząc upadającego kolegę. Ukryłam się w cieniu, więc na początku mnie nie zauważył. Dopiero po chwili wymierzył w moją stronę. - Opuść broń. 

- Mogłabym powiedzieć to samo. - Również w niego wymierzyłam. - Śmiało. Zawołaj posiłki, a nie doczekasz poranka - dodałam, widząc, jak sięga do krótkofalówki. 

Opuścił rękę. Przed krótką chwilę staliśmy w milczeniu, aż wreszcie postanowiłam działać. Zrobiłam szybki unik, jednocześnie strzelając mu w stopę. A raczej - starając się strzelić. Odskoczył i sekundę później poczułam coś ciężkiego na plecach. 

- Powiedziałabym: To karabin czy cieszysz się na mój widok? Ale to już chyba stare i oklepane. - Uśmiechnęłam się szeroko. Zaryzykowałam i sięgnęłam do tyłu, aby chwycić go za lufę. Oczywiście w tej chwili musiałam też uświadomić sobie, jak dwuznacznie to brzmi i wybuchnęłam śmiechem, okręcając broń wokół siebie. Tego się nie spodziewał, ponieważ strzelił dopiero po kilku sekundach i trafił w sufit. Uderzyłam go łokciem w gardło, powodując chwilowe zadławienie się. Wykorzystałam ten czas i pozbawiłam go przytomności, uderzając go w czuły punkt na czaszce. - I to się nazywa dobra ofensywa. 

Ominęłam trzech martwych... znaczy, nieprzytomnych... kolesi i stanęłam przed drzwiami kotłowni. Zastanawiałam się, czy jest sens pukać, ale w końcu zignorowałam z tego absurdalnego pomysłu i weszłam do środka. Nie spodziewałam się tam Jokera samiusieńkiego jak palec. Zdziwiłam się, nie widząc przy nim żadnego z goryli.

- Grasz w teledysku "Mr. Lonely"? - zażartowałam, stając przed klaunem i celując w niego moim karabinem. Ciekawe, ile zostało w nim naboi. - Nieważne. Moje żarty są żałosne, ale chociaż trochę lepsze od twoich. Tak czy siak, nie musisz ich słuchać. 

- Och, nie, nie, nie. - Zaklaskał w dłonie i ze śmiechem na ustach wstał ze swojego krzesła imitującego tron. - Kontynuuj. Sytuacja zapowiada się, jak niezły skecz. 

Nie spodziewałam się, jego następnego ruchu. Po prostu wyciągnął pistolet i strzelił w moją stronę. Podskoczyłam, całkowicie na to nieprzygotowana. Nie zareagowałam, jednak tym samym, ponieważ jedyna rzecz, która wyleciała z broni była żółtą flagą z czarnym napisem BANG. Joker wybuchnął szaleńczym śmiechem.

- Znowu nie ten. - Odrzucił pistolet na bok. - Żałuj, że nie widziałaś swojej miny!

- Śmieszne, nie powiem - mruknęłam sarkastycznie. - Teraz moja kolej na strzał. Nie licz, jednak na nic spektakularnego. Po prostu kulka w łeb i pożegnasz się ze światem.

Pokiwał w palcem w moją stronę, jakby beształ psa.

- Twoje leczenie chyba tego nie obejmuje? A już robiłaś takie postępy! - Wyciągnął ze swojej fioletowej marynarki (w której dziwnym cudem znów był, a nie w szpitalnych ciuchach) teczkę z moim nazwiskiem. - Tak, wiem o nich. Przeczytałem wszystko. Masz niezwykle interesującą osobowość. Chciałbym poznać ją bliżej. Co powiesz na kolację?

- Nie zabiłeś mnie, więc wracasz do punktu wyjścia? - Pokręciłam głową nad jego marnym losem. - Przewidywalne. Mówiłam ci, J. Robisz się nudny.

- Ale jeszcze nie doczekałaś się...!

- Wielkiego finału? - dokończyłam razem z nim i uniosłam kącik ust. - Prze-widy-walny, jak mówiłam. No, dalej. Pokaż, co tam masz. Naszprycujesz się TYTANEM? Poślesz w moją stronę zmanipulowanego Supermana? Nic mnie nie zaskoczy.

- Widzisz, Chucky, twój ukochany ojczulek Riddler lata sobie teraz ponad Gotham City moim balonem. - Wyciągnął z (najwyraźniej nieskończenie głębokiej) kieszeni pilot. - Wcisnę to, a bomba w środku się uaktywni. 

Nie przejęłam się tym zbytnio. W tym mieście było to już do przewidzenia, jak to się skończy.

- Albo? - pośpieszyłam go, starając się pokazać, jak bardzo jestem nim znudzona. 

Najwyraźniej moje zachowanie mu się nie spodobało. 

- Albo wycelujesz ten śliczny karabinek w swoją główkę i strzelisz. - Ponownie wybuchnął śmiechem, a ja byłam tylko zażenowana. Czemu scenariusze tego gościa były praktycznie ciągle takie same? Wiele razy brałam od Barbie raporty policyjne na temat Jokera i niemal każdy brzmiał tak samo. Joker się pojawia, terroryzuje, chce coś osiągnąć, a potem łapie go Batman. I tak w kółko i w kółko. - Dam ci pół minuty na decyzję.

- Może zwyczajnie cię zabiję? - zastanowiłam się na głos i wyprostowałam dłoń celującą w Jokera. - Jest szansa, że nie zdążysz go wcisnąć. 

- Chcesz się przekonać? Masz chyba zbyt dużo do stracenia! - Pomachał pilotem. - Zegar tyka, tyka, tyka. Czekam na ostateczną decyzję.

Zerknęłam na okno, licząc na zobaczenie Batmana. Nic z tego. Na razie byłam zdana na siebie.

- Dziesięć... - zaczął odliczać. - Dziewięć... Osiem... Siedem... - No, dalej, Bruce. - Sześć... Cztery...

- Zgubiłeś pięć. 

Zignorował mnie.

- Trzy... - Zabiję cię, Bruce. - Dwa... - Jak zawsze pomocny. - Jeden! - Dobra, sama to załatwię.

Nie myśląc wiele, strzeliłam Jokerowi w dłoń trzymającą pilot. Krew prysnęła, on odsunął się z krzykiem, a pilot zaczął opadać na podłogę. Serio, brakowało tylko efektu slow motion. Rzuciłam się za urządzeniem i złapałam je w ostatniej chwili.

Stanęłam przed Jokerem, celując mu tym razem w głowę. Siedział przede mną w pozycji półleżącej, trzymając się za krwawiącą dłoń.

- Potrzebujesz lekarza - zauważyłam dobrodusznie. - Chyba, że cię zabiję.

- Whatever. - Wzruszył ramionami. - I tak tego nie zrobisz. Jak to mówiłaś? Prze-widy-walna.

I właśnie w tym momencie zauważyłam kątem oka ciemny kształt zbliżający się w stronę okna coraz szybciej. Odsunęłam się, chcąc uniknąć odłamków szkła. Chwilkę później Batman wpadł przez szybę i stanął obok nas.

- Nie... - zaczął, ale mu przerwałam.

- Ygh, przecież go nie zabiję. - Na potwierdzenie swoich słów rozładowałam karabin i wysypałam naboje na podłogę. Wow, było ich jeszcze sporo. - Zamknij go gdzieś, błagam. I najlepiej zaknebluj. Komik się znalazł.

Dziesięć minut później personel został uwolniony, Joker i jego gang zamknięci, a ciała pozbierane. Batman wyjątkowo nie zniknął w ciemności nocy, chcąc poświęcić czas na rozmowę ze mną. 

- Cieszę się, że nic ci nie jest. - Jego zmodyfikowany głos zabrzmiał dosyć zabawnie.

- Też się cieszę, że nic mi nie jest - zgodziłam się z nim. - Nie mogę cię pocałować przy tych wszystkich policjantach, prawda?

- Raczej nie. - Uśmiechnął się lekko, a raczej zademonstrował swój bat-smirk.

- Okej. Zrobię to jutro. - Klepnęłam go przyjacielsko w ramię. - Nikogo nie zabiłam. Jesteś ze mnie dumny?

Pokręcił nade mną litościwie głową i odszedł bez pożegnania. 


:)      :)      :)

Uff, mam nadzieję, że te parę scen akcji wystarczy wam na najbliższe rozdziały, bo niezbyt umiem je pisać. Nie znam żadnych taktyk walki, a Jack nie mogła pokazać się jako amatorka - w końcu uczyli ją najlepsi (czyt. ci którym trzeba było zapłacić najwięcej) - także mogło to wyjść nieco chaotycznie. 

No, i koniec roku. Oceny mam do dupy, egzamin też (chociaż polski 97%, ale to chyba żaden wyczyn, biorąc pod uwagę, jakie to było banalne). Jakoś trzeba żyć. 
A teraz wiecie co? Waaakaacjee!!! Niestety, wkrótce wyjeżdżam, więc chyba będę musiała narobić rozdziałów, żeby już później wstawiać je z telefonu. Oprócz tego jednego wyjazdu raczej będę siedzieć w domu i oglądać seriale/pewnie coś też czytać. A wy jak macie zamiar spędzić wakacje?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top