| Rozdział 25 |
Iceberg Lounge było o wiele większe, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Zawierało całą masę sekretnych pokoi, skarbów i... ptaszarnię. Cóż, każdy kto choć troszeczkę znał mojego tatę wiedział o jego małej obsesji na punkcie ptaków. Przez ostatnie miesiące były one pielęgnowane przez służbę, chociaż miałam świadomość, że nie było to dokładnie to, czego tata mógłby ode mnie oczekiwać. Czasami myślałam, że kochał te zwierzęta bardziej ode mnie.
Dlatego po bardzo długim czasie nieobecności postanowiłam je odwiedzić. Nie byłam w ptaszarni od czasu śmierci taty, a teraz (skoro miałam zająć jego miejsce) wydawało mi się to odpowiednie. Na szczęście, miałam towarzystwo.
Ed niepewnie szedł parę kroków za mną. Obejrzałam się na niego tylko, aby zobaczyć, jak z irytacją odgania podlatujące zbyt blisko ptaki. Uśmiechnęłam się lekko, ale nie skomentowałam.
Wyjęłam garść nasion i wsypałam je do karmnika. Parę skrzydlatych przyjaciół taty podleciało szybko, aby się najeść. Było ich tu o wiele za dużo, abym mogła nasycić je wszystkie, ale musiałam chociaż spróbować.
- Wiesz, skoro już przejęłaś biznes i w ogóle, mogłabyś również wymyślić sobie jakiś pseudonim - przemówił w końcu, rozglądając się na boki. Chyba pilnował, aby żaden ptak na niego nie usiadł. - Wątpię, żeby Rogue cię ciągle satysfakcjonowało.
- To imię mojego złego alter ego, więc nie. Nie satysfakcjonuje mnie. - Przewróciłam oczami.
Ech, nie jestem twoim złym...
Tak, jesteś.
Po co ja się w ogóle staram?
- Myślałam o czymś, co po części oddałoby mu hołd - kontynuowałam, rzucając krótką rozmowę z Rogue w niepamięć. - Coś...
- Coś na kształt nazwy ptaka? - Uniósł brwi. - To właśnie tu robimy?
- Tak. Nie. Nie tylko to, ale też. - Westchnęłam. - Może po prostu trochę się rozejrzę i coś wpadnie mi do głowy. Albo tobie. Cokolwiek. - Rzuciłam mu mały półuśmiech. - Nie chciałabym skończyć jako Pigeon.
Zaśmiał się cicho. Rozejrzałam się w poszukiwaniu gołębi, jednak najwyraźniej były zbyt pospolite dla mojego taty, aby je tu trzymać.
- Dove brzmiałoby ładniej - rzucił.
- Jest już ktoś taki jak Dove.
- Tak samo jak Pigeon.
- Serio? - Prychnęłam. - Najwyraźniej wszystkie dobre nazwy są już zajęte.
Zrównał krok ze mną, co chwila rzucając co raz to bardziej absurdalnymi pomysłami. Śmiałam się, karmiąc jednocześnie ptaki, aż do czasu, kiedy skończyły mi się nasiona. Usiedliśmy na małej ławeczce. Wzięłam głęboki oddech, po czym tego pożałowałam. Nie było to najładniej pachnące miejsce na Ziemi.
W pewnym momencie Ed odchrząknął i zaczął mówić.
- A w sprawie Seliny Kyle...
- Nie kończ - mruknęłam z ostrzeżeniem w głosie.
- Jako rodzic chyba powinienem. - Przewróciłam oczami i spojrzałam się na niego. - Zamieniasz miliardera na prawie bezdomną złodziejkę, także chyba mam prawo to jakoś skomentować.
- Myślałam, że nie popierasz mojego związku z Brucem.
- To prawda, ale...
- On zerwał ze mną, tak w gwoli ścisłości.
Parsknął cicho, wznosząc oczy ku niebu.
- Gdybym po każdym zerwaniu z Oswaldem, uciekał od razu do kogoś innego, prawdopodobnie byśmy teraz nie rozmawiali. - Jęknęłam cicho i wstałam z miejsca, a on uparcie podążył za mną. - Mówię tylko, że jeśli naprawdę go kochasz...
- To jest właśnie to - ponownie mu przerwałam, odwracając się gwałtownie na pięcie. - Nie wiem czy go kocham. Nigdy wcześniej nie kochałam nikogo... - machnęłam ramionami - ...w taki sposób. Jasne, zależy mi na nim. Jest moim przyjacielem, jest na pewno niesamowicie przystojny i właściwie idealny, ale... Nie jestem pewna czy chcę spędzić z nim resztę życia. Nie mówię, że nie chcę. Po prostu nie wiem. I dlatego właśnie po naszym zerwaniu, byłam zła i smutna, i...
- ...zaczęłaś ponownie sypiać ze swoją byłą - dokończył za mnie, rzucając mi wymowne spojrzenie. - Myślałem, że dałaś sobie już z nią spokój, kiedy odeszłaś ze studiów.
- Też tak myślałam.
Nastała cisza, którą przerwał charakterystyczny odgłos. Przed naszymi oczami przeleciało coś czerwono-zielonego i usiadło na gałęzi. Mimowolnie uśmiechnęłam się, obserwując uważnie ptaka. Quetzal. Kwezal herbowy.
- Quetzal - wymówiliśmy jego nazwę w tym samym momencie i spojrzeliśmy się po sobie.
- Jest jednym z najrzadszych ptaków świata. I jednym z najpiękniejszych. - Ed uśmiechnął się lekko. - Dokładnie jak ty.
- Hm. - Zastanowiłam się. - Podoba mi się. Chcę sukienkę na jego podobieństwo.
- Zajmę się tym.
Nie spuszczaliśmy wzroku z cudnego ptaka nawet na moment. Był naprawdę wyjątkowy. Jego pióra w głównej mierze były jasnozielone, jednak brzuch zostawał szkarłatny. Prawdziwym fenomenem był jego niesamowity, długi ogon, który wspaniale falował, kiedy kwezal leciał.
- Quetzal - powiedziałam ponownie, tym razem bardzo cicho.
Quetzal. Królowa Gotham.
:)
Zaledwie tydzień później wszystko było gotowe. Mój pseudonim przyjął się nad wyraz dobrze, a ja obecnie miałam na sobie najpiękniejszą sukienkę, jaką kiedykolwiek moje oczy widziały. Przyszła dopiero wczoraj wieczorem, a ja założyłam ją rankiem i nie zdjęłam do tego czasu, nawet siedząc w starym gabinecie taty i przeglądając kosztorys.
Była na wzór piór kwezala herbowego. Przód był krwistoczerwony i znacznie krótszy niż tył. Za mną ciągnęły się długie, zielone (w różnych odcieniach) pasma materiału, mające na celu imitować pióra. Przy ramionach były przymocowane prawdziwe ptasie pióra, jednak nie miałam serca pytać, czy parę kwezali nie zostało przypadkiem zabitych na ich rzecz.
Nikt nie miał, jednak jak jej podziwiać, ponieważ byłam w pomieszczeniu sama. No, prawie sama.
- To jest tak nudne, że od samego patrzenia na te cyferki, mam ochotę iść w kimę - mruknęła Rogue, zaglądając mi przez ramię. - Poważnie, ja chyba nawet nie mogę spać, a przysięgam, że zaraz zemdleję ze zmęczenia.
- Nikt nie pytał cię o zdanie - odpowiedziałam, nawet na nią nie patrząc, lecz dokładnie czując jej obecność. - Daj mi spokój. Muszę to skończyć.
Ziewnęła teatralnie, aby podkreślić swój ból egzystencjalny.
- Mogłybyśmy teraz porobić coś innego. Iść do kina albo...
- Daj mi pracować, okej? - przerwałam jej gwałtownie.
Co dziwne, posłuchała. Zerknęłam lekko przez ramię, a jej już nie było. Hm, najwyraźniej moja kontrola nad nią była większa, niż się spodziewałam. To albo... Nie, nie było możliwe, żeby Rogue faktycznie dała mi spokój. Ona taka nie była. Chyba. Ostatnio zachowywała się inaczej.
Praca była usypiająca i nie byłam w stanie dokładnie stwierdzić, ile trwała. Czas zdawał się ciągnąć niemiłosiernie, ale pogodziłam się z tym, przyjmując założenie, że przecież sama to wszystko na siebie ściągnęłam. Cóż, było nudno przynajmniej do momentu, kiedy wyczułam czyjąś obecność. A kiedy zrozumiałam, czyją, zrozumiałam też, że ta osoba pozwoliła mi siebie wyczuć. Gdyby chciał, mogłabym być już równie dobrze martwa.
Wyprostowałam się gwałtownie i odwróciłam lekko głowę. Okno było uchylone, a przed nim stał Red Hood, trzymając mnie na muszce. Ostrożnie zdjęłam dłoń z myszki i obróciłam się na ruchomym fotelu, aby być z nim twarzą w twarz.
- Nie wstawaj - powiedział Jason. - Mam propozycję.
- Proszę cię. - Nie posłuchałam go i podniosłam się z siedzenia. Jak przewidziałam, nic nie zrobił. Splotłam ramiona na klatce piersiowej. - Doskonale wiemy przecież, że byś mnie nie zabił. Cóż, mnie może tak, ale... - Wzruszyłam ramionami. - Wiesz, o co mi chodzi.
Niemal zobaczyłam jak pod maską uśmiecha się złośliwie.
- W porządku - odpowiedział, a następnie schował pistolet do kabury przy pasie. - Ale ciągle mam propozycję. Nie do odrzucenia, można powiedzieć.
Przewróciłam oczami.
- Każdą propozycję da się odrzucić. - Zapadła chwilowa cisza, a ja zrozumiałam, że nie zacznie, dopóki nie przyjmę, że jestem zainteresowana. - Wal.
- Przyjmując biznes ojca, stałaś się oficjalnie kryminalistką. Nie Rogue, ty. Co sprawia, że nie mam absolutnie żadnych problemów z tym, aby utrudniać ci życie do końca twojej marnej egzystencji, niszczyć twoje dobra i zabijać twoich ludzi.
- To nie brzmi kusząco.
- Albo mogę tego nie robić - kontynuował, jakbym nigdy mu nie przerwała. - Jeśli tylko zgodzisz się na jeden warunek. Chciałbym...
- Nie - przerwałam mu, wiedząc już do czego zmierza. - Nie. Nie ma takiej opcji.
Odwróciłam się gwałtownie i obeszłam biurko. Wiedziałam, że za mną podąża, chociaż jego kroki były ciche, niemal niedosłyszalne.
- Daj mi z nią porozmawiać.
- Nie. - Pokręciłam gwałtownie głową. Kiedy ponownie spojrzałam w jego stronę, nie miał już na sobie maski. Trzymał ją pod pachą. - Wybacz, ale nie. To zbyt niebezpieczne. Naprawdę nie mam ochoty igrać z ogniem. Ostatnie czego potrzebuję to utrata kontroli.
- Jak wolisz. - Wzruszę ramionami. - Nie mogę się już doczekać, kiedy będę rozwalać gang Pingwina. Czy raczej - gang Quetzal?
- To nie jest propozycja, tylko szantaż.
- Nazywaj to jak chcesz.
Powietrze uszło z moich ust, a ja oparłam się o kant biurka. Czy mogłam sobie na to pozwolić? Z jednej strony nie chciałam, aby cokolwiek stało się imperium, nad którym tata pracował dziesiątkami lat, jednak również obawiałam się wypuszczenia Rogue ze smyczy. Być może faktycznie zaszła w niej jakaś zmiana - w którą absolutnie nie wierzyłam, ponieważ w końcu nawet nie była faktycznym człowiekiem - którą Jason tak uparcie starał mi się przedstawić. Przez chwilę mój wzrok błądził mętnie po pomieszczeniu, a następnie ponownie spotkał się z tym mężczyzny.
- Słyszałem, że ty i Bruce zerwaliście - powiedział, a ja uniosłam brwi. Brakowało tylko, aby dodał do swojej wypowiedzi "a z innej beczki" lub "nie chciałem być wścibski, ale...".
- A co to ma do rzeczy? - te pytanie zabrzmiało o wiele agresywniej niż początkowo zamierzałam, na co na jego ustach pojawił się złośliwy uśmieszek. - Wiesz, co? Nie odpowiadaj. To naprawdę nie ma znaczenia i jeśli chcesz, abym podjęła jakąś decyzję, nie radzę ci się mieszać do mojego życia uczuciowego. A jeśli wspomnisz o Selinie Kyle...
- Co z Seliną Kyle?
Zacisnęłam usta w wąską linię, dając sobie mentalnego plaskacza.
- Nieważne. - Westchnęłam, a następnie odepchnęłam się od biurka i odeszłam kawałek dalej. Mówiąc dalsze słowa, nie wpatrywałam się w niego, tylko w ścianę za nim. Jakoś nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Aż cud, że Rogue jeszcze nie interweniowała ze swoimi głupimi docinkami i komentarzami. - Okej. Dam ci pięć minut. Nie mniej, nie więcej.
Chociaż nie patrzyłam się bezpośrednio na niego, kątem oka spostrzegłam, że jego twarz jakby się rozpromieniła. No, błagam. On naprawdę myślał, że ta bezduszna kreatura jest jego przyjaciółką? Ona nie dbała o nic i o nikogo. Chciałaby tylko spalić cały świat, pogrzebać go w gruzach i patrzeć na bezkresny chaos. I może brzmiało to ciut zbyt poetycko, ale ja przecież wiedziałam, jaka była prawda, co nie? W końcu Rogue była jedynie częścią mojej...
Ygh, skończ już. To dasz nam porozmawiać czy nie?
Westchnęłam, a moja dłoń padła na czoło, jakby nagle rozbolała mnie głowa.
- Dobra. - Wciągnęłam powietrze, a następnie przymknęłam powieki. - Zrobimy to tak jak ostatnim razem - szepnęłam do siebie. A może nie do siebie, tylko do niej. Nie byłam już pewna. - Tak jak ostatnim razem...
:)
Kiedy nasze oczy otworzyły się ponownie, Jackie była już po drugiej stronie. Moje usta rozszerzyły się w uśmiechu. Nie był to złowróżbny uśmiech czy nawet ironiczny. Po prostu uśmiech, ponieważ przede mną stała osoba, która rozumiała mnie najbardziej na świecie. Jedyna osoba, której faktycznie mogłam ufać. I chociaż wyczuwałam, że Jacqueline dalej trzyma kierownicę i mogła mnie w każdej chwili powstrzymać, ruszyłam szybkim krokiem w stronę Jasona Todda, a następnie prawie rzuciłam mu się w ramiona ze śmiechem. Tak, to nie żart. Śmiałam się jak dziecko, kiedy mój policzek zetknął się z chłodem jego skórzanej kurtki.
Poczułam lekkie zaskoczenie i być może chwilę oburzenia, które przyszły falą ze stronie Jackie, ale nie przejęłam się tym zbytnio. Ona zawsze miała zły humor, kiedy wchodziłam jej w kadr. Nienawidziłyśmy się po równo. Obie sądziłyśmy, że zniszczyłyśmy sobie życia. Ja przez ponad dwadzieścia lat byłam zamknięta w skorupie umysłu, który musiałyśmy dzielić, ponieważ ona nigdy nie chciała we mnie uwierzyć i dać mi oddychać. Dusiła mnie pod swoim ciężarem, swoją siłą. A kiedy przyszło, co do czego, podjęłam chyba najgłupszą decyzję w historii, postanawiając zniszczyć całe jej życie. Fakt, nie dbałam o jej bliskich, mogliby umrzeć i średnio byłabym tym zainteresowana. Jednakże przyjmując cel, że to ja będę osobą, która wyśle ich do innego świata, skupiłam się na tym całkowicie, a moje istnienie w niczym nie przypominało prawdziwego życia.
I to właśnie ten mężczyzna, który obejmował mnie teraz swoimi ramionami, pokazał mi, jak bardzo ślepa byłam. Jak bardzo skupiłam się na zniszczeniu kogoś, całkowicie nie zdając sobie sprawy, że jednocześnie niszczę również siebie. A ja przekonana, że jestem jedynie skazą na umyśle Jacqueline Cobblepot albo jakimś demonem, który nieświadomie ją opętał, nie zdawałam sobie sprawy, że faktycznie mogę mieć duszę. I chociaż domysły Jasona dalej wydawały mi się dosyć irracjonalne i miałam naprawdę, ale to naprawdę wiele wątpliwości, ja zwyczajnie chciałam mu wierzyć. Chciałam żyć.
- Czy to dziwne, jeśli powiem, że tęskniłam? - zapytałam, odsuwając się krok w tył. Jego twarz była odbiciem mojej, ponieważ oba oblicza rozjaśniały szerokie, radosne uśmiechy. - Czekaj. Tak, to trochę dziwne. Nie przywykłam do takiego uczucia. Właściwie, wcale nie przywykłam do uczuć, a już szczególnie do tych ciepłych.
- To dziwne - przytaknął, klepiąc mnie przyjacielsko po ramieniu. - To cholernie dziwne. Ale wiesz, ja też tęskniłem. Prawdopodobnie jesteś mi najbliższą osobą od czasu... - Zacisnął usta w wąską linię, a następnie pokręcił głową. Odczekał parę sekund, a następnie ponownie spojrzał mi w oczy, jednak teraz jego wzrok wyrażał zmartwienie i poczucie winy. - Przepraszam, że nie zdołałem cię wtedy uratować. Powinienem był. Powinienem zaatakować Bruce'a i wyrwać mu te cholerne tabletki. Albo powinienem ruszyć do Wayne Manor i...
- Hej, hej - pohamowałam go, układając dłoń na niego klatce piersiowej. Miał nierówny oddech, jakby się obawiał. Martwił się, że znowu zniknę? Cóż, to było nieuniknione. Mieliśmy tylko pięć minut, a ja wątpiłam, żeby Jackie chciała czekać choćby sekundę dłużej. I kto tu nie miał serca? - Niczego nie powinieneś, ponieważ nic nie jesteś mi winien. Jasne, ostatnie tygodnie nie były najradośniejsze, ale przynajmniej nie jestem przygnieciona jak ostatnio, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
Nachylił się nieco w moją stronę z konspiracyjnym uśmieszkiem.
- Wiesz, mogę ją jeszcze przekonać, żeby od czasu do czasu cię wypuściła. Najwyraźniej mam na to już swoje sposoby - wyszeptał.
Odpowiedziałam mu tym samym tonem.
- Wiesz, że ona cię słyszy, prawda? - Uniosłam brwi. Następnie przemówiłam już nieco głośniej. - Nie zgodzi się. Nie ma takiej opcji. Uwierz, doskonale ją znam. To być może ostatni raz, kiedy w ogóle rozmawiamy i żadne z nas nie może nic na to poradzić. - Zgrzytnęłam zębami. - Kurwa, jak ja nienawidzę być na jej łasce. Czuję się jak jakiś niewolnik. Ona po prostu nie potrafi zrozumieć, że robi mi dokładnie to samo, co ja robiłam jej. Chce odseparować mnie od jedynej osoby, na której naprawdę mi zależy. - Prychnęłam, uśmiechając się smutno. - Ale chyba nie powinnam się denerwować, co? To nieco hipokryzja.
- Nieco. - Pokiwał ironicznie głową.
- Czas nam się kończy, ale muszę ci coś powiedzieć. I nie wierzę, że to zrobię, ale... - Jęknęłam cicho, wznosząc wzrok ku niebu. A raczej ku sufitowi. - Musisz z nią współpracować. - Ponownie spojrzałam się na Jasona, który teraz wyglądał, jakby już nic nie rozumiał. - Znaczy się, nie musisz, ale powinieneś. Nienawidzisz Jokera prawdopodobnie bardziej niż ona, a już na pewno bardziej niż ja, dlatego byłbyś bezcennym sojusznikiem w walce z nim. I chociaż nienawidzę myśli, że to z nią będziesz rozmawiać, możecie pomóc sobie nawzajem.
- To chyba nie jest najlepszy...
- I będę tam. Cóż, średnio fizycznie, ale będę. - Uśmiechnęłam się krzywo. - Możesz coś do niej mówić, a ja usłyszę. Niekoniecznie odpowiem, ale usłyszę. - Dotknęłam lekko jego policzka. Wyczuwałam lekki, dwudniowy zarost. - I może, ale tylko może, uda mi się ją przekonać, żeby przekazała ode mnie odpowiedź. Nie mogę ci tego obiecać, ale się postaram. Na ten moment to jedyny sposób, w jaki możemy spędzać wspólnie czas. Chociaż muszę przyznać, że nieco brakuje mi wspólnych ataków na kryjówki Black Maska czy innych idiotów, co myślą, że panują w Gotham.
- Okej - powiedział, wzruszając ramionami. - Chętnie pozbędę się Jokera.
To chyba nie był jedyny powód, dla którego się zgodził, jednak przytaknęłam z uśmiechem. Jeszcze pewnie miałam tego żałować, jednak na tamten moment byłam pozornie zadowolona. Ten klaun-debil zostanie pokonany, a ja w tym czasie będę mogła przebywać po części w obecności mojego jedynego przyjaciela. Nie brzmiało to tak źle.
- Super. - Poczułam nagłą zmianę. Jakbym zaraz miała... Uśmiechnęłam się smutno, w głowie wysyłając w stronę Jackie tysiące przekleństw. Ta mała dziwka. - Czas nam się skończył. Ale ja tu jestem, dlatego... - Wzruszyłam ramionami. - Po prostu tu jestem.
- Wiem. - Odsunął się o krok. Najwyraźniej nie chciał mieć kontaktu fizycznego z Jaqueline. Cóż, ja mu się nie dziwiłam. Kto chciałby? - Dlatego się też nie żegnam.
Już nie odpowiedziałam. Nie miałam, jak. Po prostu uśmiechałam się do niego do momentu, w którym znowu zostałam wysłana na tylne siedzenie.
:)
Wow, to było... Dziwne. Bardzo, bardzo dziwne.
Niespodziewana fala wyrzutów sumienia zalała mnie, a ja mogłam jedynie stać i tępo wpatrywać się w Jasona Todda. Dawny podopieczny mojego byłego narzeczonego już od dłuższego czasu wydawał się być nad wyraz przekonany, że Rogue posiada własną duszę, że w gruncie rzeczy jest dobra, że jest skłonna do ciepłych uczuć. Ja nie byłam w stanie uwierzyć mu na słowo, ponieważ jedyne, co poznałam z jej strony była chęć do zadawania - szczególnie mi - bólu, nienawiść do świata i ogólna bezduszność. Aż do teraz. Parę chwil wcześniej mogłam wsłuchać się w jej słowa. A to, co usłyszałam, doprowadziło mnie do podjęcia dziwnych, niemal drastycznych decyzji.
Nigdy nie byłam po jej stronie umysłu, który dzieliłyśmy. Ona zawsze wpraszała się w mój, dlatego znała właściwie każdą moją myśl, jednak ja nigdy nie odważyłam się posłuchać jej. Chyba zwyczajnie bałam się, co mogę tam odnaleźć - być może myślałam, że będzie tam bezkresne morze nienawiści lub zwyczajna pustka, która jedynie świadczyła o faktycznym braku jej egzystencji. To mogłoby mi uświadomić, że Rogue jest jedynie wynikiem choroby dwubiegunowej. Do tej pory słyszałam jedynie to, co sama chciała mi przekazać.
Jednakże słuchając jej tonu, czując na własnej twarzy jej kojący uśmiech, nie byłam już tego taka pewna. Jej słowa sprawiły, że zwyczajnie musiałam sprawdzić. I sprawdziłam. Przeszłam na drugą stronę, a to, co tam zastałam, było doprawdy dalekie od rzeczy, których początkowo się spodziewałam.
Tam naprawdę coś było i to nie tylko negatywne emocje, niecne plany, które mogła knuć i inne takie. To był cały złożony świat, w którym żyła na co dzień. Świat pełen cierpienia, które doprowadziło ją do tego, kim była teraz. Świat pełen wątpliwości, ponieważ nie była już pewna, kim właściwie jest. I gdybym miała poznawać ją całą, zajęłoby mi to godziny, a przecież byłam już taka przekonana, że znam ją całkowicie. Że zwyczajnie nie ma czego poznawać, bo ona nie istniała. I być może to była jedynie moja chora wyobraźnia, ale...
Och, rany. Ona była człowiekiem. Ona miała duszę.
Posiadała ciepłe uczucia, których ja nigdy nie miałam. Darzyła miłością rzeczy, na które ja nawet, bym nigdy nie spojrzała jako na coś nadzwyczajnego. Czerpała przyjemność z czynności, które mi jedynie sprawiały kłopot. Ona tak uwielbiała gotować i robiła to tak wspaniale! Ja zawsze wszystko przypalałam albo rozgotowywałam. Sam fakt, że posiadała talenty, których nie posiadałam ja, świadczył chyba wystarczająco...
Czekaj, czekaj, czekaj. Ja chyba nie rozumiem. Byłaś...
Byłam.
I widziałaś...
Widziałam.
Och. No, ładnie.
Chciałabym, żebyś wiedziała...
Przestań. My tego nie robimy.
Robimy. Właśnie teraz.
Nie.
Chyba sama słyszysz.
Nie. Nie chcę słyszeć. To wszystko tylko skomplikuje.
Sprzeciw. Będzie lepiej.
Nie, nie, nie. Nie będzie...
- Przepraszam - wypowiedziałam te słowo na głos, mając na myśli każdą jego sylabę, każdą literkę. Mogłoby się wydawać, że te krótkie, tak bardzo krótkie, stwierdzenie miało być najważniejszym w całym moim życiu. Oddychałam ciężko, dopiero wszystko pojmując. Nie byłam pewna, ile trwało milczenie. Ile trwało penetrowanie tamtego umysłu, tamtej duszy, ani ile zastanawiałam się nad własnymi odkryciami. Uniosłam wzrok, a moje oczy były pełne łez. Nie moich łez. Ja nie miałam ochoty płakać. Ona tak. - Przepraszam - powtórzyłam, a tym razem wydało mi się to bardziej realne. Byłam w takim ogromnym, ogromnym błędzie. Skazałam na porażkę osobę, która tak zasługiwała na drugą szansę. - Masz prawo tego nie przyjąć, ale przepraszam i to jest dokładnie to, co mam na myśli. - Nie mówiłam do Jasona, a on doskonale o tym wiedział. Mimo wszystko, mimo całego jego wkładu w tę sytuację, to nie była bezpośrednio jego sprawa. To dotyczyły tylko nas, dwóch kobiet uwięzionych w jednym ciele. - Nic nie jest w stanie usprawiedliwić tego, co ci zrobiłam. I naprawdę rozumiem, dlaczego tak reagowałaś. Rozumiem, dlaczego mnie tak nienawidzisz. Naprawdę, teraz rozumiem wszystko. Nie jestem chora. Nigdy nie byłam, prawda? - Sięgnęłam ręką, aby zetrzeć łzy, które już ciurkiem spływały po moich policzkach. - Nie jesteś chorobą. Nie jesteś demonem. Jakiś niefortunny los chciał po prostu, abyśmy zamieszkały w jednym ciele, a ja byłam na tyle okrutna, że nie dawałam ci przez tyle lat szansy na choćby oddech. I nawet nie chciałam zrozumieć.
Czułam, że chciała być zła. Czułam, że chciała zwyczajnie przyznać mi rację, wyśmiać mnie, stwierdzić, że to ja jestem najgorszą osobą w tej historii. Ale nie zrobiła tego. Chyba zwyczajnie nie miała tego na myśli.
To nie twoja wina. Znaczy się, trochę twoja, ale nie całkowicie. Nie wiedziałaś, czym jestem. Kim jestem. Od dziecka dawali ci te leki, ponieważ ja chciałam na siłę pokazać, że istnieję i robiłam to w głupi sposób. Zabiłam naszą matkę tylko po to, aby pokazać światu, że tam jestem.
- Wiesz, w sumie to nie mam ci tego za złe. Była straszną suką. - Zaśmiałam się przez łzy.
Tak, była. Ale to dalej niczego nie usprawiedliwia.
- Morderstwa nigdy nie da się usprawiedliwić. - Wzruszyłam ramionami.
Gdybym mogła cofnąć czas...
- Zrobiłabyś to samo, a ja nie byłabym zła. Jeśli nie ty, sama w końcu bym ją załatwiła, a żaden psychiatra nie znalazłby na to wyjaśnienia w postaci choroby.
Wtedy chociaż nie byłabym duszona lekami.
- Nie, nie byłabyś. Ale niestety nie możemy cofnąć czasu. Ale możemy patrzeć w przyszłość i naprawiać swoje błędy. - Spojrzałam się na Jasona. Tym razem mój wzrok nie był już zamglony. Przemawiałam z determinacją. I do niego, i do Rogue. - Gdybym teraz chciała was rozdzielić, wiedząc to, co wiem, to mogłoby nas zabić. Cóż, nie fizycznie, ale nienawidziłabym chyba siebie tak mocno, jak robiłaby to Rogue. Dlatego, kiedy tylko będzie taka możliwość, będziemy się wymieniać. Ja będę pracować nad swoimi interesami, a wy robić, co tylko chcecie. Czy takie rozwiązanie, by wam odpowiadało?
Chwila ciszy. Najwyraźniej Jason nie ważył się przemówić pierwszy, dopóki nie zrobiła tego ona. Miałam okropny mętlik w głowie, jednak po jego spojrzeniu byłam w stanie stwierdzić, że on również. Cholera, to musiało wyglądać strasznie dziwnie dla kogoś z boku.
Jeśli to jest twój sposób na wyciągnięcie ręki, przyjmuję ją.
Uśmiechnęłam się lekko.
- Zgodziła się. A ty?
- Jasne - odpowiedział szybko, marszcząc czoło. - Oczywiście, że tak.
W tamtej chwili podjęłyśmy małą umowę, która miała już na zawsze odmienić nasze życia. Tamten moment sprawił, że nie byłyśmy już jednym bytem podzielonym na dwie części. Byłyśmy dwoma różnymi istotami ludzkimi, które zwyczajnie musiały współpracować, aby osiągnąć szczęście. I jasne, w pełni nie byłyśmy w stanie wybaczyć sobie pewnych rzeczy, ale to nie szkodziło. Przebaczenie nadejdzie z czasem.
Ale najpierw trzeba było zabić tego jebaniutkiego klauna.
:) :) :)
Error, error, error. Weronika dodała rozdział. Czy to w ogóle możliwe? Ależ jasne, że to możliwe! Przecież właśnie go przeczytaliście, prawda?
Czy o was zapomniałam? Owszem. Czy zapomniałam o tej serii? Owszem? Czy żałuję? Owszem.
Wszystko jasne? Chyba jasne. Nie miałam czasu, proste, ale nie lubię pozostawiać spraw niedokończonych, dlatego z nową weną, nowymi pomysłami (żartuję, następne rozdziały są już dokładnie zaplanowane od kilku miesięcy, dlatego nowe pomysły na nic się zdadzą) i nową jakością (jakość również się nie poprawiła) wracam z wielkim hukiem. Nie usłyszeliście huku? W takim razie zrzućcie coś ciężkiego dla klatce schodowej i udawajcie, że to ja.
Btw, strasznie dużo się zmieniło na wattpadzie, odkąd ostatnim razem tu byłam. Dodaję to, bo liczę, że ktoś jeszcze żyje. I co? Żyjecie? Byłoby miło, ponieważ ja - jak widać - powstałam z martwych. Oddam wszystkim kwiaty, które przysłaliście na mój grób. Naprawdę, nie trzeba było. To była jedynie śmierć kliniczna, a ja zostałam bezpodstawnie zakopana żywcem, ale teraz się uwolniłam i lecim na Szczecin. (Tak się mówi, więc jeśli ktoś jest ze Szczecina, to niech lepiej nie robi sobie nadziei, że faktycznie tam pojadę.)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top