| Rozdział 22 |
Ciepłe dłonie objęły moją talię i przyciągnęły mnie bliżej. Uśmiechałam się lekko, nie odrywając się od ust mojego narzeczonego. Bruce trzymał mnie na kolanach, jednocześnie pozbywając mnie koszuli. Poprawka - starając się pozbyć mojej koszuli. Przy pierwszej próbie rozerwał dwa najwyższe guziki. A nie byłam Clarkiem, żeby pasowało mi niszczenie ubrań.
Oderwałam się od niego gwałtownie, łapiąc ostrożnie za ciemnogranatowy materiał. Przeklęłam cicho, a Bruce przewrócił tylko oczami, niechętnie mnie puszczając. Zeszłam z jego kolan i mamrocząc pod nosem, podeszłam do okna, starając się jednocześnie ukryć rozdarcie, jednak była to syzyfowa praca. Odwróciłam się do narzeczonego z wyrzutem w oczach.
- Bruce! Zapłacisz za to! - Skrzyżowałam ramiona na klatce piersiowej. - Dosłownie. Jesteś mi winien trzysta dolarów. Ta koszula była boska.
- I tak lepiej wyglądasz bez niej - powiedział mało subtelnym tonem i wyciągnął dłoń, aby mnie chwycić, jednak zdążyłam się cofnąć. - Jack... Odkupię ci ją.
- Och, oczywiście, że odkupisz. - Uśmiechnęłam się sarkastycznie. - Ale na ten moment - rozpięłam resztę guzików i zrzuciłam koszulę na podłogę - nie będzie nam potrzebna.
Pochyliłam się w jego stronę, a nasze wargi ponownie się zetknęły. Dłonie Bruce'a powędrowały na mój tyłek, pchając mnie do przodu na tyle mocno, że właściwie na niego spadłam. Najwyraźniej nie lubił, kiedy byłam na górze, ponieważ prędko obrócił nas, przygniatając mnie do łóżka. Objęłam go nogami, oddając pocałunki coraz żarliwiej.
Przyjemny dreszcz przeszył moje ciało, kiedy opuszki palców Bruce'a musnęły wcięcie mojej talii. Jednak jego ręka została tam tylko na moment, ponieważ zaczął sunąć nią do góry. Huczało mi w głowie, czując jego język na swojej szyi. Odgięłam głowę w tył, ułatwiając mu dostęp. Na oślep starałam się odpiąć pasek jego spodni - jeden plus był taki, że już dawno Wayne pozostał bez koszuli. On w tym czasie bawił się ramiączkiem mojego stanika, co interesująco nas ze sobą splotło.
Ale jak to mówią - nic nie trwa wiecznie. Zatrzymaliśmy się gwałtownie, słysząc głośny wybuch dobiegający ze strony wschodniego Gotham. Bruce poderwał się gwałtownie do góry i podszedł do okna, ale ja nie bawiłam się w sokole oko. Narzucając na siebie w biegu koszulę, pobiegłam na dół do salonu.
Przed telewizorem stali już Tim oraz Alfred. Tylko ten drugi zauważył moje przyjście, jednak gwałtownie odwrócił wzrok, zauważając moją półnagość, ponieważ nie zdążyłam się zapiąć. Zmrużyłam podejrzliwie oczy, widząc Vicky Vale na tle cmentarza w Gotham - zrobionego w CGI, oczywiście, ponieważ nie zdążyłaby dojechać tam tak szybko.
- ...ostatniej chwili. Doszło do wybuchu na cmentarzu... - zamilkła, słysząc jak ktoś mówił jej coś do ucha. - Najświeższa informacja. Policja, która akurat była niedaleko twierdzi, że ładunki zostały podłożone na grobie Oswalda Cobblepota, jednak nie jest to potwierdzona informacja. - Zastygłam w szoku, a ona znowu wsłuchała się w kogoś. - Jednak jest to potwierdzona informacja. Co dziwne, jest duże prawdopodobieństwo, że ciała nie było w środku. Dochodzenie już się rozpoczęło. Będziemy informować was na bieżąco.
Poczułam lekki dotyk na swoim ramieniu, jednak łagodny głos Bruce'a już nie przedarł się przez moje wzburzone emocje. Ktoś śmiał!? Kto miał taką czelność, żeby niszczyć grób mojego ojca?
Spokojnie, Jackie, nie chcemy przecież...
Zamknij się. Nawet nie zdziwiłam się, kiedy posłuchała. A może nie posłuchała? Może już nawet jej nie słyszałam przez ten cały stres, gniew i... smutek, poniekąd. Wszystko wokół musiało mi przypominać o tragicznej śmierci taty.
Rozbudził mi dopiero ból z wnętrza dłoni. Rozchyliłam ją. Miała ślady po moich paznokciach. Ponownie ją zacisnęłam, zerkając na Bruce'a.
- Jadę tam.
- Nie. - Musnął lekko mój policzek. - My jedziemy.
Ale żadne my się już dla mnie nie liczyło.
:)
- Jeśli mnie nie przepuścisz, Bullock, to przysięgam, że odstrzelę ci ten twój głupi łeb!
- Zdajesz sobie sprawę, że właśnie grozisz funkcjonariuszowi na służbie i chętnie wsadzę cię zaraz do pierdla?
- Nikt nikogo nigdzie nie wsadzi. - Weszłam pomiędzy dwóch mężczyzn, dotykając delikatnie ramienia wściekłego Eda. - I nikt nikomu nic nie odstrzeli. - Wyciągnęłam portfel i patrząc się znacząco na Bullocka, wyjęłam z niego pięć studolarówek. Wcisnęłam mu je do kieszeni na klatce piersiowej i poklepałam ją. - Może przejść, prawda?
- On może - mruknął Harvey. Kiedy zrobiłam krok do przodu, zatrzymał mnie gestem dłoni. - Ale ty?
- Ona jest ze mną - wtrącił się komisarz Gordon, podchodząc do nas szybkim krokiem. Zerknął na Eda, a następnie na pieniądze wystające Bullockowi z kieszeni. - Poważnie, Harvey? - Przewrócił oczami, ale i tak nie zwrócił uwagi na to, kiedy Nygma podążył za nami.
Znajdowaliśmy się na cmentarzu i wchodziliśmy właśnie w teren oznaczony taśmą policyjną. Paru funkcjonariuszy chodziło pomiędzy grobami, doszukując się jakichś poszlak. Niewielki dźwig podnosił właśnie trumnę z rozwalonym wiekiem. Zadrżałam nieznacznie. Faktycznie ktoś najpierw zabrał ciało, a potem urządził sobie mały wybuch.
- Zabiję go. - Riddler zacisnął dłonie w pięści, patrząc się na pusty grób wzrokiem szaleńca. Cóż, nie mogłam go winić. Czułam to samo, jednak starałam się opanować przy komisarzu. - Zabiję go! Jak tylko dowiem się, kto...
- Uspokój się - warknął Gordon i skinął głowę w stronę dwóch policjantów. - Ci panowie wyprowadzą cię poza teren cmentarza. Wrócisz, kiedy ochłoniesz.
Z początku Ed nie chciał się ruszyć, jednak rzuciłam mu stanowcze spojrzenie. Uległ pod nim i niechętnie ruszył się w stronę wyjścia. Szarpnął się gwałtownie, kiedy jeden z policjantów dotknął jego ramienia, co sprawiło tylko, że tamten chwycił go mocniej. Westchnęłam ciężko i odwróciłam się w stronę komisarza, nie mogąc już patrzeć na tego biednego szaleńca.
- Gdzie jest Bruce? - zapytał, obniżając głos, aby nikt nie mógł nas usłyszeć.
- Bada teren dookoła - wytłumaczyłam. - Twierdzi, że tutaj nie znajdzie nic ciekawego i szuka jakichkolwiek wskazówek, gdzie mógł udać się sprawca. Jakiś ślad opon czy coś. - Przeniosłam spojrzenie na moje buty, krzywiąc się nieznacznie. - To raczej nie jest sprawa dla Batmana. Miło, że się angażuje.
- Jack, pobieracie się - powiedział komisarz z małym uśmiechem. - Oczywiście, że się angażuje. Jesteś częścią jego życia.
- Wiem - odpowiedziałam cicho, ale ton mojego głosu twierdził coś innego. - Lepiej pójdę sprawdzić, co się dzieje z tatą.
Kiwnął głową. Odwróciłam się i szybkim krokiem udałam się w stronę, w którą poszedł Ed z funkcjonariuszami. Minęłam taśmę policyjną i przeszłam za mauzoleum. Wreszcie dotarłam do bramy. Nie zdążyłam jej nawet dotknąć, kiedy usłyszałam wystrzał. A potem kolejny.
On sobie chyba żartuje.
Pobiegłam szybko w tamtą stronę, co było ciężkie, kiedy stąpa się po trawie na wysokich obcasach. Wreszcie dotarłam do Eda, który stał przy drzewie i trzymał pistolet w dłoni. Obok niego leżały dwa ciała. Wciągnęłam gwałtownie powietrze, starając się opanować nerwy.
- Zdenerwowali mnie - wytłumaczył się szybko, wzruszając ramionami.
- Ty... - Zbliżyłam się i trzepnęłam go w głowę. - Naprawdę chcesz wrócić do Arkham!?
- Zdenerwowali mnie - powtórzył, mrużąc gniewnie oczy.
- To nie jest powód, żeby ich zabijać! - Odwróciłam się gwałtownie, słysząc głosy policjantów. Zacisnęłam dłonie w pięści. - Musisz uciekać.
Uniósł brwi.
- Wiesz, Jack, jesteś teraz Batgirl i powinnaś im mnie wydać.
- Chcesz żebym cię wydała?
- Nie. - Założył mi niesforny kosmyk za ucho. - Chcę żebyś podjęła decyzję.
Zacisnęłam zęby. Głosy były coraz bliżej. Doszło mnie również szczekanie psa. Skąd tam się wziął cholerny pies?
- Idź. - Odsunęłam się krok w tył. - Rodzina jest ważniejsza, niż ratowanie świata i prawo. Chyba doskonale o tym wiesz.
Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko, jakby chciał przekazać mi, że jest ze mnie dumny. Pragnęłam żałować swojej decyzji, kiedy zaczął się oddalać i w końcu zniknął z pola widzenia. Pragnęłam jej żałować, kiedy komisarz Gordon podbiegł do zmarłych i zaczął sprawdzać im puls. Ale nie potrafiłam. Wiedziałam, że moja decyzja była słuszna.
- Przepraszam. Nie mogłam go zatrzymać - wyszeptałam.
To była prawda.
:)
Godzinę później zamknęłam za sobą gwałtownie drzwi wejściowe Wayne Manor. Zostałam dokładne przepytana przez Gordona, a raczej - miałam zostać przepytana - ale udawałam, że jestem w zbyt ciężkim szoku, aby odpowiadać na pytania. Komisarz z jakiegoś nieznanego mi powodu to zrozumiał i stwierdził, że zrobiłam, co w mojej mocy, aby go powstrzymać, jednak nie byłam na czas.
Ruszyłam na górę do sypialni, gdzie zostawiłam w pośpiechu swój telefon. Zaczęłam się za nim rozglądać, jednak nigdzie go nie zobaczyłam. Przeszukiwałam pościel i szafki, jednak bez skutku. Nagle zatrzymałam się gwałtownie. Poczułam, że nie jestem sama. Odwróciłam się, napotykając spojrzenie Bruce'a.
Stał przy drzwiach, oparty o framugę i trzymał w dłoni moją komórkę. Odetchnęłam lekko. Podeszłam do niego pośpiesznie i sięgnęłam po nią, jednak cofnął rękę.
- Co ty wyprawiasz? - Chciałam ją wziąć po raz kolejny, ale i tym razem się odsunął. - Bruce?
- Zadzwonisz do niego i powiesz, żeby zgłosił się na komisariat. - Chociaż powinno to być pytaniem, nie brzmiało na nie. - Zrobisz to, prawda?
Parsknęłam głośno, odsuwając się krok w tył.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Bruce westchnął ciężko, przymykając powieki. Milczał przez chwile, aż wreszcie otworzył oczy i spojrzał się na mnie zdeterminowany.
- Wiem, że Riddler zabił dwóch policjantów. Wiem, że byłaś przy tym obecna. Jim już mnie o tym poinformował - powiedział powoli. - Nie możesz go chronić.
- Od tego jest rodzina.
- Jest kryminalistą. Mordercą, Jack. - Chciał dotknąć mojego ramienia, jednak się odsunęłam. - Niczym nie różni się od Rogue.
Nie jestem pewna, czy powinnam się wkurzyć, czy...
- Wiem, że to, co zrobił, było złe, ale...
- Tu nie żadnego "ale"! - Zacisnął zęby ze złości. - Musisz zdecydować, po której stronie stoisz.
- Stronie? - Uniosłam brwi. - Strona jest ta sama.
- Wcale nie. - Pokręcił głową. - Wiesz, że nie. Są ludzie dobrzy i źli. Riddler jest zły. Ale ty? Powiedz, Jack, jaka ty jesteś?
Uchyliłam usta, robiąc kolejny krok w tył. Spuściłam głowę, czując nagły ból przepływający mi przez umysł. To było... To było...
- Jest mi niedobrze przez sam fakt, że musisz pytać - wyszeptałam.
- Mi również.
Odwróciłam szybko głowę, nie dając mu rozszyfrować mojego wyrazu twarzy. Prędko wyminęłam go, zapominając już o telefonie, i zbiegłam po schodach. Usłyszałam, jak wołał moje imię, jednak zignorowałam go.
- Panienko Cobblepot! - zakrzyknął Alfred, kiedy przypadkowo go popchnęłam.
Zacisnęłam zęby. Nie zareagował na jego oburzony okrzyk, tylko otworzyłam drzwi wejściowe i wyszłam z Wayne Manor.
Wciągnęłam chłodne powietrze, starając się nie stracić równowagi. Było niedobrze. Bardzo niedobrze. Musiałam wrócić do domu. Natychmiast.
:) 3 os. :)
Edward Nygma był aktualnie najbardziej poszukiwanym człowiekiem w Gotham City i zdawał sobie z tego sprawę. Zabójstwo dwóch gliniarzy było zwyczajnym wynikiem nerwów, a jakoś wątpił, żeby GCPD przymknęło na to oko. Już od dawna szukali powodu, żeby go zamknąć, a Ed nasunął im się jak na tacy. Ale miał przecież powód, prawda?
Zaparkował z piskiem opon przed swoim domem - to znaczy przed posiadłością Cobblepotów, oczywiście. Ale nie oszukujmy się, on również tutaj mieszkał. Znał tę posesję jak własną kieszeń i właśnie dlatego od razu po wjeździe na podjazd wiedział, że coś jest nie w porządku. Wysiadł z auta, trzaskając głośno drzwiami.
Frontowe wejście było uchylone... Właściwie, rozwalone, można powiedzieć. Klamka leżała parę metrów dalej. Riddler przyśpieszył kroku, starając się jednocześnie iść na tyle cicho, żeby potencjalny włamywacz go nie usłyszał. Wciągnął ze świstem powietrze, kiedy wreszcie stanął w holu.
Wszystko dookoła było rozwalone. Książki zostały zrzucone z półek, a niektóre były nawet podarte. Szafki rozwalone, a ich zawartość znajdowała się teraz na podłodze. Zasłony były porwane - a może przypalone? No, i jakaś pokojówka, która miała dzisiaj dyżur leżała martwa na ziemi, jednak to była już sprawa drugorzędna.
Na ścianie znajdował się wielki, zielony znak zapytania, który zdawał się prowadzić w stronę tylnego wyjścia, wyjścia do ogrodu. Oprócz niego było też parę mniejszych, które rozwiały całkowicie wątpliwości Eda - zaczynały się od wielkiego znaku, a kończyły właśnie na oszklonych drzwiach, w których klamka również była wyłamana.
Nygma wolnym, ostrożnym krokiem udał się w tamtą stronę. Ledwo jego stopy zdążyły dotknąć trawy, jego nozdrza zaatakował okropny smród, którego nie dało się pomylić. Podszedł jeszcze w stronę, z której się wydobywał, a potem podniósł głowę.
Poczuł, jak traci oddech. Świat zawirował wokół niego, a Ed zatoczył się się tyłu. Jego pięści zacisnęły się, ale on nawet tego nie zauważył. Nie mógł mrugnąć, nie mógł spuścić wzroku, chociaż tak bardzo tego pragnął. Jego oczy były zwrócone w jedną stronę.
W stronę zwisających z drzewa, powieszonych za szyję zwłok Oswalda Cobblepota.
:) Jack :)
Zmarszczyłam czoło, wpatrując się w wielki znak zapytania. Kurwa, co jest? Przez chwilę myślałam, że to mój żywy tatuś coś odwalił, jednak szybko odsunęłam od siebie taką myśl. Znałam go. Był szalony i nieprzewidywalny, ale nigdy nie zniszczyłby naszego domu. Kochał to miejsce, cała nasza trójka - teraz już dwójka - je kochała. Pachniało nami, pachniało rodziną. Pachniało tatą, którego już z nami nie było.
Udałam się w kierunku, który wskazywała prowizoryczna ścieżka z pytajnikami. Wyszłam do ogrodu i pierwszym, co zauważyłam, był Ed stojący w bezruchu. Pierwszym, co poczułam, był odór, którego nigdy jeszcze nie czułam i liczyłam, że już nigdy więcej nie poczuję.
- Co się dzieje? - zapytałam, podchodząc do niego. - Co się sta...? - urwałam w połowie wypowiedzi, zmieniając resztę słów w cichy jęk, kiedy moje oczy dostrzegły drugiego tatę. Martwego tatę.
Kurwa.
Przygryzłam wargę, prawie do krwi, starając się nie rozpłakać. Jego ciało gniło. Było pokryte ziemią, robactwem. Nigdy wcześniej nie widziałam nic tak obrzydliwego. To był najgorszy widok w dziejach, a fakt, że wiszącym trupem był mój własny ojciec, tylko pogarszał sprawę. Ale ktoś musiał być rozsądny. A Ed najwyraźniej stracił cały rozsądek.
Cholera, Jack. Beznadziejna sprawa. Przykro mi. Proszę, nie rzygaj.
Nie miałam nawet czasu, żeby przemyśleć tą odrobinę empatii od Rogue. To nie miało znaczenia. Ona wyjątkowo nie miała znaczenia.
- Kurwa - mruknęłam, podchodząc bliżej i spuszczając spojrzenie. Nie mogłam. Nie mogłam patrzeć w puste, zimne oczy. To było ponad moje siły. - Tato - powiedziałam cicho. Z początku miałam wrażenie, że zwracam się do niego, jednak po chwili zorientowałam się, że wpatruje się w plecy Riddlera. Podświadomie musiałam go uspokoić. Musiałam się uspokoić. - Tato - powtórzyłam, kładąc dłoń na jego ramieniu. Drgnął pod moim dotykiem, ale nie poruszył się. - Tato, spójrz na mnie. Tato. - Ścisnęłam lekko jego bark. Wreszcie odwrócił gwałtownie głowę, a potem odwrócił się w moją stronę. Jego oczy były przekrwione, jakby nie mrugał od dłuższego czasu. Były pełne strachu - nie, przerażenia. Nigdy go takiego nie widziałam. - Musimy stąd iść. Nie możemy...
Przerwałam, ponieważ do ogrodu wbiegło nagle z dziesięciu policjantów, a każdy celował w naszą stronę. Kiedy zauważyli zwłoki, zaczęli cicho przeklinać, a parę z nich wydało wymiotopodobne odgłosy. Poczułam, jak rośnie we mnie złość. Byłam cholernie zła. Nie mieli prawa tu być. Nie mieli prawa oglądać mojego taty w takim stanie. Nie mieli prawa...
- Jacqueline - odezwał się komisarz Gordon, który jako jedyny w nas nie celował. - Proszę, odsuń się od Riddlera.
Poważnie? Na drzewie wisi zgniły trup naszego ojca, a oni chcą teraz aresztować naszego drugiego ojca? Pojebańcy.
Zgodziłam się z nią w myślach.
- Dajcie nam czas! - krzyknęłam, kierując swoje słowa głównie do Gordona. - Dajcie nam ogarnąć sytuację. Proszę tylko o tyle.
- Nie rozumiesz. - Pokręcił głową. Wyglądał niemal smutno, kiedy jego spojrzenie przesunęło się po wiszącym nad nami ciele, a potem wróciło do nas. - To jego sprawa.
- Co? - syknęłam, nie wierząc, że mogą oskarżać Eda o take coś. On sam nie okazał żadnej reakcji, wpatrując się tępo w ziemię. - Chyba sobie żartujesz!
- Przykro mi. Stwierdzam tylko fakty. - Podszedł krok bliżej, jednak na tym poprzestał. - Na cmentarzu znaleźliśmy wiele zagadek, znaków zapytania i wszystkich innych dowodów, które mogłoby nam sugerować, że to on jest winny. Chyba nie przegapiłaś też znaku zapytania w waszym salonie, prawda? To jego podpis, Jack. Wiesz o tym.
- To mógł być każdy! Naprawdę wierzysz, że zrobiłby coś takiego? Naprawdę myślisz, że wykopałby zwłoki mężczyzny, którego kochał?
- Mógł to zrobić podświadomie. Robił podświadomie już wiele rzeczy.
- To było kiedyś!
- Co nie zmienia faktu...
- Poddaję się - przerwał mu Ed. Spojrzałam się na niego z szokiem. Odwzajemnił spojrzenie, uśmiechając się smutno. Ujął moją twarz w dłonie i złożył pocałunek na moim czole. - Tak będzie lepiej, skarbie. I tak już muszą mnie zamknąć za zabójstwo tamtych gliniarzy. Znajdź tego, kto naprawdę to zrobił. - Pochylił się na tyle, że tylko ja go słyszałam. - Znajdź go i zemścij się. Myślę, że oboje wiemy, kim on jest.
Mowa o Jokerze, prawda?
Komisarz skinął w stronę dwóch policjantów. Ed odsunął się, a oni podeszli do niego. Jeden z nich dosyć brutalnie założył jego ręce za plecy i chciał zacząć już zakładać kajdanki, ale się odezwałam.
- Nie - powiedziałam stanowczo, a wszystkie spojrzenia zostały zwrócone w moją stronę. - Nie znajdę go. Ty to zrobisz.
- Chyba nie wiesz, jak to działa, kochanie - mruknął Ed z pobłażliwym uśmiechem.
- Och, doskonale wiem. - Podeszłam bliżej. Nikt nie widział, że moja dłoń powędrowała w kierunku broni jednego z trzymających go oficerów. - Nauczyliście mnie.
Wyrwałam pistolet i uderzyłam trzymającego Nygmę policjanta w głowę, jednocześnie kopiąc tego drugiego w klatkę piersiową. Komisarz Gordon najwyraźniej przeżył już swoje najbliższe lata, ponieważ wykręcenie jego ramienia i przyłożenie mu lufy do skroni było banałem.
- Idź - rozkazałam tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Uciekaj stąd i już. - Zerknęłam na policjantów, którzy teraz celowali we mnie bronią. - Jeśli któryś z was czegoś spróbuje, możecie pożegnać się z waszym komisarzem.
- Blefuje - oznajmił Gordon. - Nie zastrzeli mnie. Nie jest taka.
Odbezpieczyłam pistolet, aby pokazać, że nie żartuję. Najwyraźniej on tego nie wiedział, ale dla rodziny zrobiłabym wszystko. Nawet jeśli równałoby się to z morderstwem ojca mojej najlepszej przyjaciółki.
Moja krew.
- Nie wiesz, jaka jestem. - Spojrzałam ponownie na tatę, który zastygł w bezruchu. - No, idź! Znajdź go! Ja sobie poradzę.
- W to nie wątpię.
Po tych słowach ruszył w kierunku wejścia do domu. Usłyszałam, jak przebiega hol, a potem jego kroki ucichły. Następnym, co dobiegło moich uszu było uruchomienie samochodu z przodu posiadłości. Po tym odczekałam jeszcze chwilę, aż wreszcie puściłam Gordona.
Uśmiechnęłam się słodko do policjantów, ale już wiedziałam, że to nie podziałało, kiedy zwykle uprzejmy komisarz majtnął mną o ziemię, a moje nadgarstki zostały zakute w kajdanki.
- Jacqueline Cobblepot, masz prawo zachować milczenie. Wszystko, co powiesz, może być użyte przeciwko tobie. - Westchnął ciężko. - Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo masz teraz przesrane, dziewczyno.
Och, wiedziałam.
:)
Ścisnęłam obiema dłońmi kraty tymczasowej celi na komisariacie policji w Gotham. Bardzo wściekły Bruce i jeszcze bardziej wściekła Barbara podążali właśnie w moim kierunku. Uśmiechnęłam się w ich stronę krzywo. Ponownie słodki uśmieszek nie podziałał. Najwyraźniej traciłam swój urok.
- Rozmawialiśmy z Jimem - zaczął Bruce.
- Czyli przechodzimy do konkretów - mruknęłam, przewracając oczami. - Cudownie.
- Rozmawialiśmy z Jimem - powtórzył, wyglądając na jeszcze bardziej zirytowanego. - I jest gotów dać ci drugą szansę, jeśli...
- Zawsze jest jakieś "jeśli". - Prychnęłam głośno. - Niech zgadnę, mam pomóc wam pojmać Eda? Przykro mi, skarbie, ale dzisiaj już odbyliśmy tę rozmowę.
Barbara pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Gdybyś posłuchała samej siebie. Rozumiem, że masz jakiś kryzys moralności...
- To nie jest żaden kryzys moralności! - oburzyłam się, waląc w kraty tak mocno, że zabolały mnie ręce. - Każecie mi stawiać swoje dobro ponad dobro kogoś mi bliskiego. A doskonale wiecie, że ja nigdy tego nie robię.
Bruce odwrócił głowę, uśmiechając się sarkastycznie.
- Właściwie, Jack... Robisz. Właśnie teraz. - Przybliżył się nieco, a ja odsunęłam się o krok, chociaż dzieliła nas krata. - Riddler jest teraz na wolności i szuka swojej wyimaginowanej zemsty. Dużo osób może zginąć. Tim, Alfred, Barbara, ja. Ale ciebie to nie obchodzi, prawda? Moglibyśmy wszyscy zginąć, a ty przejmowałabyś się tylko tym, żeby twój tatuś pozostał na wolności.
- Nie rozumiesz - wycedziłam przez zaciśnięte zęby, a w oczach zakręciły mi się łzy. - Ma kuratora na karku. Jak go złapią, nie trafi do Arkham. Wywiozą go ze stanu, gdzie dokonają na nim kary śmierci. To nie jest pewne, ale już tym mu grozili. Nie mogę tak ryzykować. Nie mogę stracić drugiego taty.
- Rozumiem. - Westchnął. - Wiem o tym, Jack.
Uchyliłam lekko usta, robiąc kolejny krok w tył.
- Wiedziałeś... A mimo to wciąż prosisz mnie, abym pomogła wam go schwytać? Schwytać i prawdopodobnie zabić?
Patrzyłam się mu prosto w oczy. Prosto w oczy, w których była już odpowiedź. Nie musiał nawet używać słów.
Odwróciłam się, wciągając gwałtownie powietrze.
- Jak sama powiedziałaś, to nie jest pewne. Będziemy walczyć o to, aby pozostał w Arkham.
Pokręciłam głową, dalej się nie odwracając. Usłyszałam za plecami ponowne westchnięcie. Barbara oddychała ciężko, jednak nie powiedziała już nic więcej. Fakt, że pozwoliła Bruce'owi przejąć pałeczkę, nie wróżył dobrze.
- Obawiam się, że nie masz wyboru - powiedział mój narzeczony. Jego głos był delikatny i ostrożny, ale dla mnie każde następne słowo było jak nóż wbijany w serce. - Jeśli nam z tym nie pomożesz, trafisz do więzienia. A jeśli trafisz do więzienia... Odbiorą ci Iceberg Lounge.
Odwróciłam się gwałtownie.
- Ale to jedyne, co zostało mi po tacie.
- Wiem. - Wyciągnął dłoń, żeby mnie dotknąć, jednak odsunęłam się gwałtownie. Zobaczyłam mały przebłysk bólu w jego oczach, ale nie po chwili został zasłonięty kamienną maską. - Powtarzam tylko słowa twojego prawnika. Jesteś osobą uznaną za stuprocentowo zdrową, więc jeśli trafisz do więzienia, odbiorą ci wszelkie prawa do Iceberg Lounge. Zostanie ono prawdopodobnie zamknięte na stałe. Ale jeśli nam pomożesz... Zrobimy wszystko, aby uchronić Nygmę przed śmiercią. Ja zrobię wszystko. Mogę ci to obiec. - Uśmiechnął się lekko. - Jest w końcu moim przyszłym teściem, prawda?
Nie odwzajemniłam uśmiechu.
- Tak - powiedziałam, przymykając lekko oczy. Kiedy je ponownie otworzyłam, były pełne zdecydowania. - Dobra. Pomogę wam go złapać.
- To najlepsza decyzja, jaką mogłaś podjąć, Jack. - Skinął głową w stronę jakiegoś policjanta, aby przyszedł z kluczami.
Nie zamierzasz naprawdę im pomóc, prawda?
Och, nie zamierzałam.
:) :) :)
Oto pierwszy rozdział maratonu, jak widać zresztą. Będą pojawiać się w godzinnych odstępach, także o 16 - rozdział 23, a o 17 - rozdział 24. Wiem, że się naczekaliście, dlatego ponownie przepraszam i mam nadzieję, że w jakimś stopniu przeczytanie tych rozdziałów (w sumie wszystkich, jakby się bardziej zastanowić) sprawi/sprawiło wam przyjemność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top