| Rozdział 2 |
Przełknęłam swoje wieczorne tabletki idealnie na moment, kiedy usłyszałam pukanie do pokoju. Zainwestowanie w prawdziwą sypialnie z łazienką było chyba moim najlepszym pomysłem, ponieważ nie wiedziałam, ile wytrzymałabym jeszcze w szklanej celi. Odeszłam od biurka, przy którym wcześniej czytałam książkę, a następnie poszłam otworzyć drzwi.
Uśmiechnęłam się uprzejmie do pracownika szpitala stojącego przed drzwiami.
- Ma pani gościa - powiedział, odwzajemniając uśmiech.
Podziękowałam mu i ruszyłam za nim. Niby znałam drogę, ale musieli tu chociaż stwarzać jakieś pozory, że ciągle obowiązuje mnie zakaz samodzielnego przemieszczania się. Znałam już większość pracowników, a oni uwielbiali moje pieniądze, więc byliśmy w przyjaznych stosunkach.
Weszłam na salę odwiedzin i mój wzrok od razu skierował się w stronę mężczyzny siedzącego przy oknie. Kąciki ust Bruce'a uniosły się na mój widok. Podszedł do mnie i pocałował mnie lekko w policzek.
- Co robisz o tak późnej godzinie? - zapytałam, kiedy zajęliśmy miejsca przy stoliku. Ściszyłam głos, mówiąc: - Nie masz przypadkiem jakiś złoczyńców do złapania?
- To Gotham, Jack. Zawsze się jacyś znajdą. - Dotknął mojej dłoni ponad blatem. - Musiałem ci wynagrodzić to, że wczoraj nie przyszedłem.
- Nie musisz bywać tu codziennie - oznajmiłam. - Mam tutaj całkiem niezłe towarzystwo, a ty ciągle dorzucasz kolejnych.
Przewrócił oczami.
- Błagam, nie mów o grupie szaleńców, jak o dobrych znajomych.
- Nie wszyscy są tacy źli, wiesz? Uwielbiam ich, a oni uwielbiają mnie. - Zabrałam rękę. - To miejsce nie jest takie beznadziejne, jak może się wydawać.
- Tak, słyszałem - mruknął opryskliwie. - Królowa Arkham.
- Daj spokój. Przecież nie ja to wymyśliłam. - Wzruszyłam ramionami. - Po prostu jestem dla nich miła i robię im drobne przysługi. A oni się odwdzięczają. Ot, cała historia. - Uniosłam kącik ust. - Proszę, porozmawiajmy o czymś innym.
- W porządku. Kiedy wychodzisz? - Założył ręce na klatce piersiowej.
- Nie mam pojęcia - skłamałam gładko. - Na razie się na to nie szykuje.
Westchnął ciężko. Na jego twarzy było widać zmęczenie. Najwyraźniej przesiedział w firmie cały dzień, teraz mnie odwiedzał, a za parę minut będzie skakać po budynkach, łapiąc kryminalistów. Poważnie, kiedy ten człowiek śpi?
- Po prostu chciałbym, abyś wróciła już do domu - powiedział po chwili ciszy.
- Do domu? - mruknęłam sarkastycznie. - Masz, oczywiście, na myśli Wayne Manor?
- Prawda, wolałbym cię mieć przy sobie. Tak tylko na wszelki wypadek. - Rzucił mi ostrożne spojrzenie. - Ale jeśli wolałabyś wrócić do domu swojego ojca, nie miałbym nic przeciwko.
- Mojego domu - poprawiłam go. - Przepraszam, Bruce, ale kiedy wrócę wolałabym nie zostawiać już więcej Eda samego.
- Och, świetnie daje sobie radę. - Ponownie powrócił mu głos przesiąknięty ironią. - Przedwczoraj dał niezły pokaz. Na moje nieszczęście, zwiał.
Roześmiałam się głośno, chociaż wiedziałam, że nie powinnam po spojrzeniu, jaki chwilę później rzucił mu Bruce.
- Przepraszam. - Wstałam i usiadłam po jego stronie, obejmując go ramionami. - Po prostu już o tym słyszałam. Ale z jego strony brzmiało to bardziej radośnie.
- Byłbym radosny, gdybyś mi powiedziała, gdzie jest - zaproponował.
Pokręciłam głową.
- Jeszcze czego? - Musnęłam nosem jego policzek. - Wolę grać na dwa fronty. Naprawdę, powinieneś się cieszyć, że jestem tu zamknięta i mu nie pomagam.
- Nie cieszę się z tego, że jesteś tu zamknięta - odpowiedział szczerze, zdejmując niesforny kosmyk z mojej twarzy.
Postanowiłam szybko zmienić temat.
- Przynajmniej ciesz się, że Riddler już nie zabija. - Odsunęłam się na kilka centymetrów. - Z tego, co słyszałam, robi ci za niezłą przeszkadzajkę.
- Jest naprawdę irytujący, ale - podkreślił mocno ostanie słowo - jestem ci naprawdę wdzięczny, że go o to prosiłaś. Aż dziw, że się zgodził.
- Daj spokój. Mówimy o moim drugim tacie. Zrobiłby dla mnie wszystko. - Spuściłam lekko głowę, przypominając sobie o tym pierwszym. - W końcu ma tylko mnie.
Szturchnął mnie lekko, jakby chciał, abym się przez to uśmiechnęła.
- Minął już prawie rok, Jack. Z doświadczenia wiem, że ból tak szybko nie przechodzi, ale wiedz, że nie możesz się też w nim zatracić. Musisz obrać jakiś cel.
- Wow. - Uśmiechnęłam się wymuszenie. - Czyżby została mi właśnie przedstawiona geneza Batmana?
- Jest o wiele bardziej skomplikowana - przyznał. Zerknął na strażników stojących przy drzwiach i innych pacjentów znajdujących się w tym pomieszczeniu. - Jeśli chcesz, mogę porozmawiać z dyrektorem, aby cię stąd wypuścił.
- Nie - odpowiedziałam trochę za szybko i trochę zbyt stanowczo. - Znaczy się, nie trzeba. Dam sobie radę. Jak mówiłam, tu nie jest tak źle.
- Jeśli boisz się, że znowu możesz stwarzać zagrożenie...
- Nie boję się - przerwałam mu. - Arkham to cudowne miejsce i nie chcę z niego wychodzić.
- To brzmi jak mantra, którą sobie powtarzasz - mruknął, nieprzekonany. - Jeśli chcesz ze mną o czymś porozmawiać, jestem do twoich usług.
- Dziękuję, ale odmówię. - Uśmiechnęłam się lekko i pocałowałam go w skroń. - Leć. Gotham cię potrzebuje. Jak zawsze.
Musnął lekko moje usta swoimi i wyszedł bez pożegnania. Cały Bruce. Przynajmniej nie zniknął nagle po mrugnięciu oka.
:) 8 miesięcy wcześniej :)
Nie byłam zbytnio zadowolona, kiedy dowiedziałam się, że Bruce Wayne czeka na mnie w sali odwiedzin. Minęły dopiero dwa dni, a ja nie miałam ochoty widywać nikogo znajomego. Racjonalne myślenie zagłuszało huczenie moich wyrzutów sumienia. Nie wiedziałam, jak mogłabym spojrzeć bliskim w oczy po urządzonej przeze mnie masakrze.
Obydwie ręce zostały mi solidnie skute. Strażnik, trzymając mocno moje ramię, doprowadził mnie do stolika, przy którym czekał już mój były chłopak. Opuściłam wzrok i usiadłam. Nikt nie odezwał się, dopóki strażnik nie odszedł w stronę drzwi. Jednakże nie wyszedł. Stanął pod ścianą i bacznie mnie obserwował.
- Jacqueline... - zaczął powoli Bruce.
- Przestań - przerwałam mu warknięciem. - Wiem, co chcesz powiedzieć. Dziwię się, że w ogóle tutaj przyszedłeś. Wolałabym, abyś tego nie robił.
- Jacqueline - powtórzył, bardziej stanowczo. - Jack. - Wreszcie na niego spojrzałam. Z jego oczu można było wyczytać zmartwienie. Niepokoił się o mnie czy o trupy, które za sobą pozostawiłam? - To nie byłaś ty.
Roześmiałam się gorzko. Mężczyzna przy drzwiach poruszył się niespokojnie.
- Oczywiście, że to byłam ja. - Uniosłam skute dłonie. - Dokonałam tego tymi rękoma. Te ręce zepchnęły burmistrza, odbierając mu przy tym życie. Te ręce trzymały pistolet i strzelały do niewinnych ludzi na ulicach. Tam były dzieci, Bruce! Niemowlęta! - Łza spłynęła mi po policzku i uderzyła o kajdanki. - Teraz nie będą miały nawet szansy dorosnąć.
Boo-hoo! Jakaś ty nagle wrażliwa.
Zacisnęłam mocno szczękę. Co prawda, tego poranka dostałam leki, ale było chyba jeszcze za wcześnie, aby zaczęły działać. Aby mój organizm się na nie przestawił. Teraz przez najbliższe dni miałam być skazana na obecność tej suki we mnie.
- Masz rozdwojenie jaźni - powiedział, jakby to była odpowiedź na wszystko. Potarł dłonią czoło, zastanawiając się nad czymś gorączkowo. - Wiem, jak to brzmi, ale taka jest prawda i ty o tym wiesz. Jesteś chora, Jack. Ale wiem, jaka jesteś dobra.
Parsknęłam sarkastycznie, kręcąc głową.
- Sama doskonale wiesz, że nie kontrolowałaś swoich odruchów - kontynuował. - Ty nigdy nie zrobiłabyś takiej rzezi. I nawet nie wiesz, jak ciężko w ogóle mi o tym myśleć. Żałuję, że nie zrobiłem nic, aby cię powstrzymać. Że nie zauważyłem...
- To nie twoja wina - mruknęłam. - Nie możesz zadręczać się wszystkim. Nie jesteś Jezusem, żeby dźwigać na sobie grzechy innych.
Uśmiechnął się lekko na to porównanie.
- Nie będę starał się do ciebie dotrzeć, dopóki sama sobie nie wybaczysz. - Mimo ostrych spojrzeń strażników, wyciągnął dłoń i dotknął nią moich skutych. - Ale wiedz, że ja nie mam czego ci wybaczać. Nikt nie ma.
- To nie do końca prawda i sam o tym wiesz. - Prychnęłam. - Cholera, powtórz to rodzinom martwych i przemyśl to jeszcze raz.
- Nie mogę pomóc osobom, które zabiła... Rogue. - Ścisnął pokrzepiająco moje palce. - Ale mogę pomóc tobie. I tak zrobię. Jak już ci wspominałem, kocham cię. I nie mam zamiaru rezygnować z ciebie przez jakąś drugą osobowość.
- Będę musiała skontaktować się z Two-Face'm. On coś o tym wie - zażartowałam, ciągle utrzymując ponury wyraz. - Wiesz, że to nie skończy się dobrze, prawda?
Wzruszył ramionami.
- A co się kończy? - Zabrał swoje ręce i oparł je o blat. - Przy tobie tracę niemal całkowitą rozwagę i nie mam zielonego pojęcia, co dalej.
- Hm, słyszałam jak sobie z tym radzić - zaczęłam całkowicie poważnie. - Kiedy dzieci w Gotham są w kropce i nie wiedzą, co robić, zadają sobie pytanie: "Co zrobiłby Batman?". Myślę, że też powinieneś spróbować tej taktyki.
- Obawiam się, że w tej sytuacji Batman zrobiłby niewiele.
- Myślę, że wiem, co by zrobił. - Nachyliłam się lekko w jego stronę. - Wyskoczyłby stąd przez okno, złapałby paru złych ludzi... A czasami wracałby, aby zobaczyć swoją ukochaną.
- Czy to zaproszenie?
- Jeśli chcesz. - Już miałam go pocałować, kiedy drzwi niespodziewanie się otworzyły. Odsunęłam się widząc, jak do środka wchodzi Riddler w swoim pełnym uniformie. Garniturze, nie spandexie. Te czasy już dawno minęły. - Cóż, ta chwila musiała nadejść.
- Mówisz jakbyś się nie cieszyła. - Podał strażnikom dwa pliki banknotów. - Jak coś, nie wiedzieliście mnie tu. - Podszedł do nas, rzucając nieprzyjemne spojrzenie Bruce'owi, po czym wcisnął się obok niego. - Mam plan, jak cię stąd uwolnić.
Bruce odchrząknął znacząco.
- No, racja. Nie powinienem omawiać kryminalnych wyskoków przy Batmanie - tu ściszył głos i zaśmiał się szaleńczo. - Właśnie, mógłbyś pomóc. Chyba przez przypadek zostawiłem coś przy twoim sygnale. Bodajże Foxy wisi tam sobie od kilku godzin, ale nie jestem pewien.
- Blefujesz. - Zmrużył gniewnie oczy.
- Nie dowiesz się, jeśli nie sprawdzisz. - Uśmiechnął się do niego przyjaźnie. Nieszczerze, ale przyjaźnie.
Bruce westchnął ciężko, a ja pokazałam mu gestem, żeby poszedł. Skinął głową, ale zwrócił się jeszcze do Eda przed odejściem.
- Jeśli mówisz prawdę, równie dobrze możesz już stąd nie wychodzić.
Po tych słowach wyszedł z pomieszczenia, a Ed zaniósł się głośnym śmiechem. Chcąc, nie chcąc, zawtórowałam mu. Pacnęłam go lekko w ramię.
- Naprawdę to zrobiłeś?
- Coś ty. Chciałem tylko spędzić czas ze swoją córką. - Ucichł, ciągle się uśmiechając. - Jak mówiłem, mam plan...
- Yhm, odmawiam - powiedziałam za nim zaczął.
- Co? - zdziwił się.
- No, odmawiam. Wiem, że dla ciebie to nieważne, jaka będę. I dziękuję ci za to, naprawdę. Ale... Potrzebuję wyzdrowieć. Inaczej chyba nie będę mogła z tym żyć.
- Zdajesz sobie sprawę, że to nie jest to samo, co katar, prawda? Leczenie może zająć lata, a i tak jest szansa, że się nie powiedzie. - Kręcił stanowczo głową, jakby nie mogąc tego do siebie przyjąć. - Proszę, nie ryzykuj w taki sposób.
- Nawet jeśli, nie chcę żyć jako kryminalistka. To życie być może było dobre dla taty i dla ciebie. Ale ja potrzebuję czegoś więcej. Do tej pory tą częścią mnie, tą jak wy, była Rogue. Ale to ja was kochałam. Czy mógłbyś zaakceptować...?
- Oczywiście, że tak. - Spojrzał się na mnie jak na idiotkę i jednocześnie z ojcowską troską. - Dla mnie mogłabyś zostać nawet policjantem albo superbohaterem.
- To miłe. - Uniosłam kąciki ust. - Chyba nie zasługuję, aby być przez was tak... No, wiesz. Po tym, co zrobiłam...
- Daj spokój. - Machnął dłonią. - Dużo osób nie umarło.
- Nawet jedno życie byłoby wielką stratą. - Skrzywiłam się. - Nie oczekuję, że zrozumiesz, ale to dla mnie naprawdę ciężkie. Dlatego wolałabym tu zostać, aż będę mieć pewność, że ta pokraka zniknie na stałe.
Auć.
- W porządku. Czegokolwiek byś nie postanowiła, zawsze będę cię wspierać.
:)
Następnego dnia miałam jeszcze jedną wizytę u doktora Cabarraci. Przystojny psychiatra przyjął mnie z uśmiechem, jak zwykle. Rozmowa szła jak po maśle. Rogue siedziała wyjątkowo cicho, on nie zadawał niewygodnych pytań, ogóle wszystko było w porządku. Cóż, najwyraźniej takie rzeczy działy się tylko po to, aby uśpić moją czujność.
Ponownie poczułam to dziwne uczucie w środku, które przejęło nade mną kontrolę parę dni temu przed terroryzowaniem miasta. Zacisnęłam zęby i przekrzywiłam się na fotelu. Byłam niemal pewna, że Rogue milcząco stara się wyrwać ze środka.
- Wszystko w porządku? - zapytał lekarz.
Pokiwałam głową, ale nie odpowiedziałam.
- Wyglądasz, jakby głowa miała ci zaraz eksplodować. Czy to Rogue? - Ponowne skinięcie. - Czy do ciebie przemawia?
- Nie, nie - mruknęłam. - To coś... Innego.
- Co konkretnie? - Przysunął się bliżej, kiedy milczałam. - Mów do mnie, Jacqueline.
Chwila siłowania się z drugą osobowością i wreszcie wygrałam. Uśmiechnęłam się szeroko. Jackie najwyraźniej kiepsko znosiła ten pobyt. Dopóki tabletki nie zaczną działać, będę musiała się nieco wyszaleć.
Uniosłam lekko dłoń, starając się uspokoić doktorka.
- Wszystko w porządku - powiedziałam radosnym tonem. - Naprawdę, już dobrze.
- To... Dobrze. - Zerknął na mnie z nutką podejrzliwości. Spojrzałam na niego niewinnie, a on zdjął swoje okulary i odłożył je na bok. - Na pewno?
- Oczywiście. Rogue poszła precz. Przynajmniej na jakiś czas. - Udałam całkowicie wyzwoloną od rządów, no... samej siebie... i założyłam nogę na nogę. Potarłam lekko nadgarstkami, grzechocząc jednocześnie kajdankami. - Strasznie trą. Nie dałby się nic zrobić?
- Obawiam się, że nie - odpowiedział. - Mogę jedynie poluzować.
- Poproszę. - Ponownie rzuciłam mu przyjacielski uśmiech.
Odetchnął, najwyraźniej uznając mnie za moją drugą połówkę. Doprawdy, jak na psychiatrę był nieźle ślepy, ale nie zamierzałam narzekać. Teraz potrzebowałam tylko zezłościć Jackie w jak najbardziej konkretny sposób.
Doktor Cabarraci wstał i podszedł do mnie z kluczykiem w dłoni. Zaczął majstrować przy moich kajdankach, a ja uniosłam dłonie, kiedy poczułam, że zapięcia się rozluzowały. Dotknęłam ostrożnie jego policzka i złączyłam nasze usta.
- Proszę... Jestem tu taka samotna - wyszeptałam, po czym ponownie go pocałowałam. Na początku starał się opierać, ale w końcu mi się poddał. Na dobre zdjął mi kajdanki, abym mogła założyć ręce na jego szyję. Sam chwycił mnie w biodrach i uniósł, aby następnie posadzić na swoim biurku. Mruknęłam gardłowo, jednocześnie ciągnąc zębami za jego ucho. - Dziękuję, doktorze. To bardzo pomocne.
- Nie powinienem... - zaczął, ale przerwałam mu następnym pocałunkiem. Oddał go z zachłannością. No, proszę. Ktoś tu najwyraźniej, jednak był na mnie napalony. Nie mogłam narzekać. Facet był przystojny. - Jacqueline...
- Ciii... Niedługo nie będziesz musiał już wcale mówić - wymruczałam, przenosząc dłonie na jego szyję. Najwyraźniej mu się to spodobało, ponieważ wsadził dłonie pod moją więzienną koszulę. Zachichotałam cicho, po czym popchnęłam go na podłogę i usiadłam na nim okrakiem. Gość był szybki, nie powiem. Zdążył już ściągnąć spodnie i leżał przede mną w samych bokserkach i koszuli. Zacisnęłam dłonie na jego szyi nieco mocniej i pochyliłam się, aby musnąć lekko jego usta swoimi.
- Trochę boli - powiedział, starając się odsunąć moje dłonie. Tylko się roześmiałam i zwiększyłam moc nacisku. Cabarraci zaczął się dławić. - Proszę... Przestań... Jacqueline.
- Nie, nie. - Ponownie wybuchnęłam śmiechem. - Nie Jacqueline. Rogue.
Nie zdążył już więcej nic powiedzieć. Widziałam, jak powoli traci przytomność pod naciskiem moich rąk. Starał się szarpać, ale kopnęłam go kolanem w krocze. Jęknął z boleści, starając się przy tym łapać oddech. Moje paznokcie wbijały się w jego szyję. Spod nich wypływały już wąskie stróżki krwi. Doktorek zaraz miał być martwy...
...ale na moje nieszczęście otworzyły się drzwi, a do środka wleźli strażnicy. Prychnęłam, kiedy jeden z nich podciągnął mnie do góry, a drugi ponownie założył kaftan. Pokazałam im język, ale posłusznie dałam się odprowadzić do izolatki.
Spędziłam tam prawie dobę.
:) Obecnie :)
Obiady nie były w Arkham najgorsze. Szczególnie, jeśli płaciło się kateringowi. Ed dobrze spisał się, wprowadzając do mojego menu nico więcej wykwintnych dań. W końcu jako córka bogacza i dziedziczka ogromnego spadku nie mogłam sobie pozwolić na żarcie papki dla psów.
Z początku byłam z tego powodu zadowolona, ale potem zaczęłam dostrzegać zazdrosne spojrzenia innych pacjentów. Ich nienawiść i głód. Wielu wymiotowało po szpitalnych posiłkach, przez co nie mogli sobie pozwolić na zbyt częste jedzenie. Było mi ich żal. Nie bardziej, niż małych murzynków w Afryce, ale tutaj faktycznie mogłam coś zrobić. I zrobiłam.
Teraz mogłam oglądać z poczuciem satysfakcji, jak inni zajadają się swoimi ulubionymi potrawami. Ed uznał, że jestem dla nich zbyt pobłażliwa, ale skoro uważali mnie za swoją królową - czemu miałam trzymać ich w niedoli? W końcu, im więcej będą mi winni, tym chętniej ten dług spłacą.
- Co oglądasz? - zapytałam, siadając na kanapie obok Poison Ivy. Kobieta przewróciła oczami i nie odpowiedziała, a ja spojrzałam na telewizor. - No, tak. Programy przyrodnicze. Spodziewałby się kto?
- Nie jesteśmy przyjaciółkami, Jack - powiedziała hardo. - Ile razy mam ci to powtarzać? Nie zabiję cię tylko dlatego, że właściwie rządzisz tym miejscem. Ale kiedy tylko stąd wyjdziemy...
- Tak, wiem, wiem. Twoje roślinki posiekają mnie czy co tam zwykle robią. - Machnęłam lekceważąco ręką. - Powinnaś się cieszyć. Mogłam porozmawiać z kimkolwiek, ale wybrałam ciebie. To tutaj niemal zaszczyt.
- Masz stanowczo zbyt wysokie mniemanie o sobie. Chyba po tatusiu. - Prychnęła. - Nie potrzebuję uznania ze względu na znajomość z tobą. Ci idioci się mnie boją. - Pochyliła się nieco w moją stronę. - Idź sobie.
Wzruszyłam ramionami, podniosłam się i odeszłam. Skoro miała taki problem, nie zamierzałam się upierać. Aż tak bardzo na jej wybaczeniu to mi nie zależało. Zresztą, Harley Quinn nie ciążyła mi na sumieniu tak bardzo. Jej śmierć była tylko teraz kolejnym nieprzyjemnym wypadkiem spowodowanym przez Rogue. Niemiłym wspomnieniem widzianym, jakby przez mgłę.
- Panno Cobblepot! - usłyszałam i odwróciłam się w kierunku drzwi. Zmierzała do mnie grubsza pielęgniarka i szerokim, nieszczerym uśmiechem. - Zaraz przegapi pani terapię.
- Miałam wczoraj.
- Tak, ale to była grupowa - wyjaśniła. - Dzisiaj miała pani poznać swojego nowego, osobistego psychiatrę.
- A doktor Sabine? - Ta kobieta towarzyszyła mi od wypadku z Rogue i pewnym przystojnym lekarzem. Bardzo ją polubiłam. Nie była tak sztuczna jak inni.
- Na zwolnieniu lekarskim. To chyba grypa.
- W porządku.
Ruszyłam za kobietą. W ciągu ostatnich miesięcy, poznawałam dużo psychiatrów. W Arkham nic nie było stałe. Ludzie przychodzili i odchodzili. Rzadko zostawali dłużej, niż kilka miesięcy. Mimo że ciężko było spamiętać te wszystkie twarze, szpital był naprawdę przyjaznym miejscem. Prawda, w nocy było słychać krzyki niedoli torturowanych pacjentów, ale przecież...
Arkham Asylum było rajem, prawda?
:) :) :)
Przepraszam, jeśli Jack może się teraz wydawkać rozchwiana emocjonalnie i przez to nieco irytująca. Prawda, mnie też wkurwia (szczególnie w 3 rozdziale, ale to sami sobaczycie). Długo taka raczej nie pobędzie i już wkrótce powinnam wrócić do stylu tej bardziej fajniejszej wersji Jack. Na razie bidulka wszystkim się zadręcza.
Uwaga, autoreklama!
Jeśli lubicie mniej więcej mój styl pisania to zapraszam na mój zbiór opowiadań "Fajerwerki". Na razie są tam zaledwie króciutkie one-shoty z serii gier "Outlast" i coś z "Gotham", co napisałam pod wpływem impulsu po ostatnim odcinku. [Rany, zabijcie mnie. Co się tam odpierdala.] Dodatkowo trwają pracę nad oryginalnym opowiadankiem w klimatach high fantasy, po którym być może będziecie rzygać tęczą, bo planuje coś okropnie przesłodzonego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top