| Rozdział 17 |

Obudziłam się parę minut wcześniej, jednak nie zamierzałam otwierać oczu. Trwałam w błogiej ciemności, otoczona ciepłem i miłością. Miękki materac przylegał do mojego ciała, a ja miałam ochotę się w nim zatopić. Dopiero ciche westchnięcie po mojej lewej utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie umarłam i nie trafiłam do raju.

Uchyliłam lekko powieki. W pomieszczeniu było stanowczo zbyt wiele światła. Zmrużyłam oczy, starając się rozpoznać elementy przede mną. Rysy twarzy były coraz bardziej wyraźne, aż ukazała mi się uśmiechnięta lekko twarz Bruce'a. Odpowiedziałam tym samym, przeciągając się jednocześnie. Moja lewa ręka zahaczyła o klatkę piersiową mężczyzny i tam już została.

- Cześć - przywitałam się, ziewając. - Długo tak się gapisz?

- Niewystarczająco. - Leżał na plecach, a ja na brzuchu, więc miał łatwy dostęp, aby chwycić mnie w talii i przysunąć do siebie bliżej. Teraz właściwie na nim leżałam. - Chyba nigdy nie będę mógł się na ciebie napatrzeć. Ciągle mam wrażenie, że nagle znikniesz.

Zaśmiałam się cicho. Przejechałam palcami wzdłuż jego twarzy, po czym pochyliłam się i wtuliłam twarz w zgięcie jego szyi. Objął mnie mocniej.

- Chyba nie uwierzyłeś jej, że umarłam? - wymamrotałam, nie odrywając od niego twarzy. Milczał, więc kontynuowałam. - Nie tak łatwo mnie zabić.

Niestety - rozległ się głos w mojej głowie. Zignorowałam Rogue. Od wczoraj nikt nie podał mi już leków, ani sama ich nie wzięłam, więc wiedziałam, że ona wróci. Tym razem już się tak nie bałam. Teraz ja miałam kontrolę i mogła tylko pomarzyć o przejęciu jej. Dodatkowo, odłożenie leków równało się z nieumieraniem. Taką przynajmniej miałam nadzieję.

- Wiem - odpowiedział Bruce. Przez chwilę trwaliśmy w takiej pozycji, po prostu ciesząc się swoim towarzystwem. Nie miałam ochoty wstawać, ale zdawałam sobie sprawę, że jestem winna wyjaśnienia wielu osobom.

Przypomniałam sobie sytuację z poprzedniego dnia. Rozmowę z Rogue w umyśle, które dzieliłyśmy. Była taka pewna siebie. Myślała, że może wszystko. Ale nie spodziewała się, że ja tylko czekałam na chwilę wahania. A potem? Nigdy wcześniej nie widziałam jej takiej. Jej głos drżał, kiedy zaczęła orientować się, co się dzieje. Wiedziałam, że nie powinna się bać. Była w końcu bytem, który nie mógł czuć strachu. A jednak.

Po przebudzeniu byłam nieco skołowana, ale szczęśliwa. Jej głosu przez jakiś czas nie było w mojej głowie. Wreszcie mogłam spojrzeć własnymi oczami. To była jedna z najbardziej niesamowitych rzeczy, jakich doświadczyłam. Właściwie, zaczynałam rozumieć, dlaczego tak zależało jej na zemście. Tamto miejsce - ten pokój z telewizorem - było okropne.

Red Hood szybko zorientował się, że nie jestem kobietą, z którą się zaprzyjaźnił. Zbiegł w chwili zamieszania, kiedy wszyscy byli mną zajęci. Bruce zabrał mnie do domu i zdjął ze mnie ten paskudny kostium, którym tak szczyciła się Rogue. Chciałam go spalić, sprawiłoby mi to wiele radości. Powstrzymywał mnie jedynie fakt, że - bądź, co bądź - strój był wytworem Eda, który nieźle się nad nim napracował. Nie mogłam po prostu go zniszczyć. Tak czy inaczej, potem nadeszła pora na szybką kolację, prysznic i poszłam spać.

- Wiesz, że już po dziewiątej? - usłyszałam łagodny głos Bruce'a przy uchu. - Chyba czas zejść na śniadanie. Alfred na pewno chciałby się z tobą przywitać.

- Zabawne. - Prychnęłam cicho. - Pewnie cieszył się jak głupi, kiedy zniknęłam.

- Daj spokój. Naprawdę cię polubił.

Uśmiechnęłam się pod nosem i uniosłam głowę. Złożyłam szybko pocałunek na policzku mężczyzny zanim podniosłam się do pozycji siedzącej. Ześlizgnęłam się z łóżka, zakładając jednocześnie szlafrok rzucony poprzedniego dnia na podłogę.

Zaczęłam grzebać w mojej części szafy, poszukując jakichś przyzwoitych ubrań. Wayne w tym czasie dalej leżał na łóżku i przyglądał mi się z uwagą. Rzuciłam w jego stronę krzywe spojrzenie, ale nie skomentowałam. Ostatecznie wybrałam luźne, czarne spodnie i szarą koszulkę. Ubrałam się szybko, a następnie ponownie zerknęłam na Bruce'a. Okazało się, że w tym czasie bezszelestnie zdążył mnie ominąć i również był już gotowy. Uniosłam brwi.

- Jak ninja - skomentowałam.

Wzruszył tylko ramionami. Wyszliśmy z pokoju i skierowaliśmy się schodami w dół do kuchni. Zauważyłam, że wnętrze Wayne Manor nie było już dla mnie taką tajemnicą, jak kiedyś. Łatwo odnajdywałam się w posiadłości i bynajmniej nie potrzebowałam mapy.

Przy kuchennym blacie siedział Tim, czytając jakąś książkę. Kiedy mnie zobaczył, wyszczerzył się i zeskoczył ze stołka. Rozchyliłam ramiona, pozwalając czternastolatkowi mnie przytulić. Ze śmiechem odwzajemniłam uścisk. Odsuwając go, zmierzwiłam mu włosy.

- Widzieliśmy się wczoraj - przypomniałam mu.

Miał już coś odpowiedzieć, kiedy zobaczył coś - a raczej kogoś - ponad moim ramieniem. Uśmiechnął się pod nosem. Obróciłam się wokół własnej osi.

- Ale my nie - powiedział Alfred, nawiązując do mojej wypowiedzi. Zapadła dłuższa cisza, którą nie byliśmy pewni, jak przerwać. W końcu mężczyzna odchrząknął i złączył dłonie za plecami. - Dobrze cię widzieć, panienko Cobblepot. Dom wydawał się bez ciebie... Pusty.

To były chyba najsłodsze słowa, jakie kiedykolwiek do mnie wypowiedział. Nie wiele myśląc, podeszłam do niego szybkim krokiem (najpewniej, żeby się nie rozmyślić) i objęłam go mocno. Z początku wydał się zaskoczony, ale w końcu lekko poklepał mnie po plecach. Odsunęłam się, szczerząc się szeroko w stronę lokaja.

- Też za tobą tęskniłam, Alfie.

Ponownie odchrząknął i wyraźnie próbował się nie zarumienić. Wreszcie odwrócił się, kierując swoje nogi ku lodówce.

- Życzysz sobie coś szczególnego na śniadanie? - zapytał, prędko zmieniając temat.

- Nie - odpowiedziałam, patrząc na rozbawionego Bruce'a. - Nie proszę o nic szczególnego.

:)

Barbara zapowiedziała, że odwiedzi mnie niebawem. Chciała zrobić to od razu, ale Bruce kategorycznie jej zakazał pod pretekstem tego, że muszę odpocząć. Poza tym, Dick rankiem się rozchorował i musiała teraz zajmować się swoim prawie umierającym - przy 37 stopniach gorączki - mężem. Przewróciłam oczami, kiedy Wayne mnie o tym poinformował.

Gdziekolwiek, bym nie poszła, Bruce szedł za mną. Nie miałam mu tego za złe. W końcu tylko się martwił. Nie zmieniało to jednak tego, że zaczęło być to odrobinę irytujące. Po kilku godzinach bezczynnego siedzenia obwieściłam, że idę się przejść i jeśli spróbuje pójść za mną - rozpowiem całej prasie, że jest Batmanem.

W taki oto sposób znalazłam się zupełnie sama w parku leśnym, który położony był niedaleko Wayne Manor. Mało osób tutaj chodziło - większość osób preferowała ten większy, w centrum miasta. Ten w zaopatrzeniu miał tylko dwie ławki i maleńką, niedziałającą od wielu lat fontannę. Wrażenie robiła, jednak przyroda. Wysokie, gęste drzewa otaczały miejsce, niczym liściasty mur. Dawało to wrażenie izolacji, ale takiej dobrej - kontemplacyjnej. Byłam pewna, że Poison Ivy zachwycałaby się tą bujną roślinnością, ale ja byłam jedynie zadowolona, że mogę wreszcie pobyć przez chwilę sama.

No, może nie do końca.

- Jest zimno - mruknęła Rogue. Usłyszałam jej głos za moimi plecami i odwróciłam się, jakby od nie chcenia. Nie zdziwił mnie jej widok. Być może nie była już najsilniejszym elementem w mojej głowie i była nieco odurzona lekami, ale ciągle miała wystarczającą moc, aby pojawić się przed moimi oczami. Siedziała na jednej z ławek, obejmując się ramionami. Pomimo wypowiadanych przez nią słów, na jej twarzy gościł sarkastyczny uśmieszek. Uśmieszek, pod którym w dalszym ciągu kryła się nutka strachu i żalu z porażki. - Co ci strzeliło do głowy, aby iść na spacer?

Wzruszyłam ramionami. Nie musiałam jej odpowiadać, ale chciałam.

- Mogłoby być lodowato, a ja cieszyłabym się, że cokolwiek czuję - odparłam beznamiętnie. - Wiesz, w sumie cię rozumiem. Byłam tam zaledwie przez kilka tygodni, a chciałam umrzeć. Teraz jest już... Lepiej - mruknęłam, wdychając chłodne, orzeźwiające powietrze. Nie wiedziałam, dlaczego się przed nią otwieram, ale i tak nie mogła mi już zagrozić. Kontynuowałam. - Właściwie, od dawna nie czułam się tak dobrze. Nie jestem już zamknięta we własnym umyśle, moi bliscy są bezpieczni, nie wisi już nade mną widmo śmierci... - zaczęłam wymieniać, ale w pewnym momencie przerwał mi irytujący, głośny śmiech.

Zamilkłam, wpatrując się gniewnie w Rogue, która teraz niemal położyła się na ławce, dosłownie tarzając się ze śmiechu. Najbardziej zastanowiło mnie to, że nie był udawany. O co mogło jej znowu chodzić? Westchnęłam ciężko, czekając na jej opanowanie się. Miałam już serdecznie dość tej pokraki, ale najwyraźniej już na zawsze będzie nam dane żyć "pod jednym dachem".

- Nawet nie masz pojęcia... - wysapała pomiędzy parsknięciami. - Nie masz pojęcia - powtórzyła, starając się opanować drżenie głosu spowodowane swoim wybuchem. - Och, Jackie. Naprawdę jesteś taka głupia? Ktoś ci coś powie i od razu w to uwierzysz?

Przez chwilę nie wiedziałam, o co jej chodzi. Musiało minąć parę długich sekund, zanim wciągnęłam gwałtownie powietrze. Poczułam, jak kręci mi się w głowie. No, ładnie.

- Chcesz powiedzieć...? - chciałam zapytać, ale szybko pokręciłam głową. Tym razem to ja się zaśmiałam. - Nie, nie nabierzesz mnie. Byłam chora. Potwierdzili to lekarze. Byłam osłabiona, czułam w sobie to dziwne coś. Umierałam.

Spojrzała się na mnie jak na największą idiotkę w historii świata. Właściwie, zwykle tak na mnie patrzyła. Ale tym razem nie ugięłam się pod jej spojrzeniem. Będąc tam w środku i planując odwet, obiecałam sobie, że już nigdy nie będę tak słaba.

- Nie, słonko - powiedziała, wymawiając soczyście każdą sylabę. - Nie umierałaś. Ja ci to wmówiłam. Wpoiłam do twojego umysłu wiadomość, że nie dajesz już rady nie tylko psychicznie, ale też fizycznie. A ty, jak to ty, zaczęłaś w to wierzyć. Lekarze również nie mogli powiedzieć niczego innego, ponieważ byłaś tak przekonana, że... - Wzruszyła ramionami. - Powiedzmy, że to odwrotny efekt placebo.

Uniosłam brwi. Chwilowy szok przeszedł. Zresztą, czego mogłam się spodziewać? W końcu była kłamliwą istotą. Mogłam już dawno zorientować się, że wszystko było ze mną w porządku. Najbardziej zastanawiała mnie jedna rzecz.

- Dlaczego mi o tym mówisz? - zapytałam, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. - Teraz mogę zacząć brać tabletki i odciąć cię bez większego zagrożenia na moim zdrowiu.

Uśmiech, który pojawił się na jej twarzy, nie sięgał oczu. Nie wydawała się już być tak rozbawiona. Właściwie... Martwiła się czymś? Nie, to raczej nie było możliwe. W końcu Rogue nie mogła odczuwać głębszych uczuć czy emocji. Tak przynajmniej myślałam.

- To nie ma już znaczenia - mruknęła dziwnie cicho. Przeniosła wzrok na niedziałającą fontannę. Jej wzrok skakał po otaczających ją aniołach w postaci rzeźb. - Zabrałaś mi absolutnie wszystko i nie mogę tego odzyskać. Zabrałaś mi cel, władzę... - Przygryzła wargę. - Przyjaciela.

- Nie wiesz, czym jest przyjaźń - wtrąciłam szybko, chociaż nie byłam tego już całkowicie pewna. Coś w jej słowach zabrzmiało tak smutno i tragicznie, że wbrew sobie zaczęłam jej współczuć. Potem przypomniałam sobie wszystko, co mi zrobiła, a chwilowe odczucie minęło. - Wykorzystywałaś Red Hooda. Nie był dla ciebie nikim więcej niż partnerem w zbrodni.

Prychnęła. Zanim się obejrzałam, zniknęła, pozostawiając ze mną swoje ostatnie słowa:

- Nawet nie masz pojęcia, o czym mówisz.

:)

Cichy pisk poinformował mnie, że na czas mojej nieobecności, w Wayne Manor pojawiła się Barbara. Rudowłosa skierowała swój wózek w moją stronę, uśmiechając się przy tym szeroko. Odwzajemniłam to i nachyliłam się, aby ją przytulić. Trzymała mnie ciut za długo, aż zaczęło mi się robić gorąco. Musiałam się wreszcie odsunąć i zdjąć płaszcz.

- Długo czekasz?

- Zaledwie parę minut. - Machnęła lekceważąco dłonią, chociaż jej wzrok stał się trochę twardszy, kiedy o tym wspomniałam. - Kiedy dowiedziałam się, że Bruce puścił cię całkowicie samą, miałam ochotę go utłuc. Poważnie, Jack. To było strasznie nieodpowiedzialne.

Chwilowa radość i już wróciła stara Barbie, którą znałam i kochałam. Roześmiałam się tylko na jej słowa, chociaż brzmiały poważnie. Nie powiedziała już nic więcej na ten temat, rzucając mi tylko krytyczne spojrzenie. Skierowałyśmy się w stronę salonu. Bruce, Alfreda czy Tima nie było nigdzie widać. Najwyraźniej zostałyśmy same.

Chciałam właśnie coś do niej powiedzieć, przeprosić - cokolwiek - kiedy przeszłam przez drzwi i zatrzymałam się jak wryta. W dużym, przestronnym pomieszczeniu znajdował się przynajmniej tuzin ludzi - mniej lub lepiej mi znanych. Przy ścianie stał spory bufet pełny moich ulubionych potraw i butelek wina. Całość była przystrojona balonami, a nad sufitem wisiał wielki napis "Witaj w domu!". Poczułam łzy pod powiekami, ale szybko je odgoniłam.

- To jest... Wow - wydusiłam wreszcie z siebie. Wszystkie twarze skierowane w moją stronę były uśmiechnięte i radosne. Wreszcie wzrokiem wyłapałam Bruce'a, który zaczął do mnie podchodzić. Objął mnie lekko w talii, składając lekki pocałunek na moich ustach. - Nie wiem, co powiedzieć. Czyj to był pomysł?

- Właściwie to Barbary - odpowiedział, nie przestając się szczerzyć. Zerknęłam na przyjaciółkę, rzucając w jej stronę parę ciepłych słów. W odpowiedzi sięgnęła w moją stronę i ścisnęła mi rękę. - Nie mogłem się zdecydować, co do balonów, więc wybrałem fioletowe i zielone. Mogą być?

- Moje ulubione kolory - powiedziałam, kiwając głową. - To jest naprawdę... Tak bardzo wam dziękuję. - I nie mówiłam tu o przyjęciu. Zerkałam na wino. - Chciałam się dzisiaj napić, ale nie było okazji.

Parę osób zaśmiało się. Muzyka zaczęła grać. Ludzie rozpierzchli się, dopadając jedzenia albo idąc na prowizoryczny parkiet między kanapą, a telewizorem. Podszedł do nas Dick, który wyglądał na całkowicie zdrowego. Oparł dłoń o wózek swojej żony. Rzuciłam mu pytające spojrzenie.

- Ja i Babs całe popołudnie szukaliśmy odpowiedniego transparentu - wyjaśnił. - I żarcia. Przede wszystkim żarcia. I przepraszam za to małe kłamstewko, ale raczej byłabyś podejrzliwa, gdyby Babs bez przyczyny nie poleciała cię przywitać.

- Faktycznie - potwierdziłam, odsuwając się lekko od Bruce'a. - Rany, ludzie. To naprawdę piękne, wiecie? Nie ma słów, które opisałyby, jak bardzo jestem wdzięczna. Jak bardzo was kocham.

- No, nie rozklejaj się nam tutaj. - Dick zmierzwił mi włosy, a ja uderzyłam go lekko w rękę i zrobiłam unik. - Bo zaraz wszyscy będziemy płakać. Zawsze się tak kończę.

- Przecież nie płaczę. - Prychnęłam. Jasne, chciałam, ale przecież tego nie robiłam. Chyba. - To jest po prostu... - Wydałam z siebie bliżej nieokreślony dźwięk i rzuciłam się Bruce'owi na szyję. Odwzajemnił uścisk, wtulając twarz w moje włosy. - Kocham cię.

Zobaczyłam kontem oka, jak Barbie trąca swojego męża i po chwili odeszli od nas. Stałam tak przez dłuższy czas, wtulona w samego Batmana i nie marząca o czymkolwiek innym. Byłam wdzięczna, że po tym wszystkim okazywało się, że ciągle mogłam być szczęśliwa.

Bruce delikatnie głaskał mnie po włosach, kiedy ja wchłaniałam jego zapach i prosiłam Boga, aby ta chwila nigdy nie mijała. Byłam właśnie tam, gdzie chciałam być. W pokoju pełnym dobrego jedzenia, alkoholu i przyjaciół. Jeśli miałabym wybór, tak wyglądałoby moje Niebo.

- Chciałabym, żeby był tu mój tata - wyszeptałam na tyle cicho, że tylko on mógł mnie usłyszeć.

Przez chwilę panowała między nami cisza, ale wreszcie zdecydował się odpowiedzieć.

- Nigdy oficjalnie nie przeprosiłem cię za to, co się stało - odparł równie cicho. - To nie pomoże, ale zadręczam się każdego dnia. Mogłem go wtedy uratować. Powinienem to zrobić.

- Daj spokój. Nie winię cię. No, przynajmniej już nie. - Przypomniałam sobie sytuację sprzed kilku miesięcy, kiedy byłam gotowa zabić przyjaciół. Teraz wiedziałam, że to Rogue kierowała moimi działaniami. Czasami ciężko było mi odróżnić, co robiłam ja, a co ona. - Nosiłam w sobie wtedy wiele gniewu. Już go nie ma, wiesz? Jestem wolna.

- Cieszę się. - Wreszcie odsunął się ode mnie, a ja prawie jęknęłam z zawodu. A mogłam siedzieć cicho. Jego następne słowa przywróciły mnie jednak do błogiego świata. - Na jakie wino masz ochotę?

- Wolę whiskey.

Byliśmy już w połowie drogi do minibarku, kiedy drzwi ponownie się otworzyły. Otworzyłam lekko usta. Weszła przez nie osoba, którą najmniej spodziewałabym się zobaczyć w tym domu.

Edward Nygma odchrząknął lekko. Prawie wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę. Usłyszałam głos Gordona gdzieś z tyłu sali, mówiącego coś zapewne do swojego partnera. Ja stałam jak wryta. Nie spodziewałam się go tak szybko zobaczyć.

W jego spojrzeniu zauważyłam coś smutnego. Prędko domyśliłam się, dlaczego. Był w końcu jedyną osobą poza mną i operującymi mnie lekarzami, która wiedziała, co tamtego dnia stało się dokładnie. Poczułam gulę w gardle. Nie mogłam o tym nawet myśleć.

Ruszyłam w jego stronę szybkim krokiem. Zanim się obejrzałam, wtulałam w swojego drugiego tatę. Dlaczego dostrzegłam to dopiero po śmierci ojca? Ed nie był przecież dla mnie tylko przyjacielem - chłopakiem - taty. Był kimś znacznie więcej. To on mnie wychowywał, bawił się ze mną i znosił moje nastoletnie humorki. Był moim rodzicem.

- Dziękuję. - Uśmiechnęłam się przez łzy, czując jak odwzajemnia mój uścisk. - Że to jesteś. I za wszystko.

- Cieszę się, że jesteś cała - odpowiedział. Wyraźnie starał się brzmieć na spokojnego, ale średnio mu to wychodziło. - Odchodziłem od zmysłów Jack. Parę razy przemknęło mi przez głowę, że ona mogła mieć rację. Że możesz już nie wrócić.

- Ale wróciłam. - Odsunęłam się, aby spojrzeć w jego oczy. - Wróciłam i nie zamierzam nigdzie już iść. Tutaj jest moja rodzina, moi przyjaciele. Będę się was trzymać i nigdy nie puszczę.

Usłyszałam chrząknięcie i odwróciłam się. Podszedł do nas Bruce, który stanął ze mną ramię w ramię i objął mnie lekko.

- Miło, że dotarłeś. - O rany. Wtedy to do mnie dotarło. To on go zaprosił. Mimo tego, że byli wrogami, zaprosił go do swojego domu, aby sprawić mi przyjemność. Nie musiałam wyrażać na głos swoich przemyśleń, aby mu podziękować. On wiedział, co czuję. - Właściwie, jesteś w samą porę na moment kulminacyjny.

Uniosłam brwi na jego słowa. W życiu nie spodziewałabym się, że nagle klęknie przede mną, a w jego dłoniach pojawi się czarne pudełeczko. Poważnie, to był niezły szok. Wybałuszyłam oczy, spodziewając się tego, co chce zrobić.

- Jacqueline Cobblepot, wyjdziesz za mnie?

:)       :)       :)

Także tego... To był już ostatni rozdział. Dziękuję wam za te wszystkie miesiące, gwiazdki i komentarze...

Nie, no. Oczywiście żartuję. Jesteśmy tak jakoś w połowie.

Ale poważnie dziękuję. Pierwszy rozdział "Rogue" dobił ostatnio 40 gwiazdek, a całość przekroczyła 4 tyś. wyświetleń + nie tak dawno również "Disease" dobiło tysiąca. To dla mnie wiele znaczy, że ktoś czyta to małe gówienko, które tak pokochałam. Poważnie, sama myśl tego, że będę musiała kiedyś skończyć "Disease" i pożegnać się z Jack doprowadza mnie do obłędu. Kocham swoje małe poduniwersum, które stworzyłam i jestem mega szczęśliwa, że wam również się podoba (mam nadzieję XD).

No i teraz parę informacji. Ogólnie to już wiem, jakiego one-shota zrobię, ale niech to na razie pozostanie tajemnicą. Btw to napisałabym shocika z perspektywy Eda o tym, jak dowiedział się o śmierci Ozziego. Chociaż pewnie poryczałabym się w trakcie pisania i gówno, by z tego wyszło. Ale zawsze mogę narobić nadzieję pewnym osóbkom.

O, i sorki, że wyszło tak krótko. To miało rozpoczynać raczej nowy rozdział w życiu Jack, dlatego było to raczej w formie wprowadzającej.

Ok. To chyba tyle. Mogłabym się jeszcze rozwodzić nad tym, jak nienawidzę tego sezonu "Gotham", ale tego nie zrobię i udam, że go nie oglądałam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top