| Rozdział 1 |

Nie mogłam się powstrzymać od zirytowanego westchnięcia, kiedy drzwi za mną otworzyły się. Do środka wszedł, jak zawsze spóźniony, William "Billy" Monroe. Przeprosił cicho - ach, jakiż to on był nieśmiały - i zajął swoje miejsce dwa krzesła ode mnie. Prowadząca sesję, terapeutka imieniem Hannah, odetchnęła z ulgą. Wreszcie mogła przejść do tematu, a nie zabawiać nas nieśmiesznymi żartami i historiami z jej życia. 

- Billy, następnym razem prosiłabym cię, abyś się nie spóźniał. - Uśmiechnęła się w jego stronę szeroko. Hannah miała to do siebie, że była jedną z nielicznych osób w Arkham Asylum, które tryskały pozytywną energią. Niestety, chciała nas nią zarażać. Jak można było się łatwo domyślić, uzyskiwała odwrotny efekt. - Zacznijmy może od pracy domowej, którą wam ostatnio zadałam. Dla gap przypomnę, że prosiłam, abyście na kartce papieru wypisali jak najwięcej swoich pozytywnych i negatywnych cech. Kto chciałby zacząć?

Sześć osób - łącznie ze mną - siedzących w kole ułożonym z krzeseł, zgodnie milczało. Postanowiłam ukrócić to, podnosząc rękę.

- Świetnie, Jacqueline! Co dla nas masz? 

- Chętnie podzieliłabym się moją pracą domową - specjalnie podkreśliłam w swojej wypowiedzi te dwa słowa - ale jeśli się nie mylę, nie wolno nam przechowywać ostrych narzędzi. Nawet ołówków czy długopisów. 

- To prawda, ale przecież możecie użyć wyobraźni! - podsunęła, nie przerywając ze mną kontaktu wzrokowego. - Wyobraź sobie, że na tej kartce napisałaś swoje wady i zalety. Co tam widzisz, Jacqueline?

- Kartki też nie mam.

Miała ode mnie plus za to, że nie mogłam jej zdenerwować. Jej cierpliwość była ogromna, jeśli chodziło o pacjentów. W sumie lubiłam ją głównie za to.

- Wyobraź sobie - zachęciła mnie.

Spojrzałam na swoje dłonie, jakbym miała znaleźć na nich odpowiedź. Hej, kiedy mówisz takie rzeczy dziewczynie z wykrytą schizofrenią, to nie dziw się, jeśli naprawdę zobaczy kartkę. Ale moje dłonie ciągle były puste, więc postanowiłam improwizować. 

- Cóż, moją pozytywną cechą jest... Hm, nawiązuję dobrze znajomości. - Odchrząknęłam, a Hannah pokazała mi gestem, abym mówiła dalej. - Jeśli kogoś polubię, dbam o rozwój relacji. Dla przyjaciół i rodziny zrobiłabym absolutnie wszystko. - Urwałam na moment, zastanawiając się nad swoimi wadami. - A jeśli chodzi o negatywne cechy...

- Królowa ich nie ma! - krzyknął jeden z pacjentów, a następnie stanął na krześle. - Nie ma! Nie ma! Uratuje nas od...!

- Usiądź, Patricku - poleciłam mu. Tak zrobił, a ja pochyliłam się w jego stronę. - Nie mów o tym głośno, przyjacielu. Porozmawiamy później.

Pokiwał gorliwie głową. Reszta uśmiechała się, jakby podzielała jego zdanie. Żaden już, jednak się nie odezwał, skoro uciszyłam Patricka. 

- Niestety - kontynuowałam - mam pewne wady. Moją główną jest Rogue, jak wiecie. Druga świadomość czająca się w mojej głowie, obecnie milcząca przez leki. Ale wróćmy do moich osobistych wad. - Założyłam nogę na nogę, starając się wyglądać profesjonalnie. Nie musiałam zresztą robić wiele. Wszyscy i tak patrzyli się na mnie jak cielę na malowane wrota. - Zawsze byłam leniwa, dlatego nigdy nie miałam specjalnej chęci walki o swoje. Bywam naprawdę niemiła, czego niezmiernie żałuję. - Przyłożyłam dłoń do serca. - Po stracie swojego kochanego taty stałam się niezwykle słaba i podatna na negatywne uczucia. Ale teraz, będąc tu z wami, odnalazłam swój sens życia. - Uśmiechnęłam się szeroko, patrząc się po pacjentach. - Nareszcie czuję, że mogę zrobić coś dobrego. Dla was.

Zaczęli bić brawo. Nawet Hannah, która wcale nie była zdziwiona rozwojem wydarzeń. Przybijałam piątki tym, którzy wyciągali do mnie swoje ręce i cały czas uśmiechałam się do nich radośnie. Ci ludzie byli naprawdę niesamowici. I wielbili mnie niczym boginię. 

- Nigdy nie byłam tak szczęśliwa jak w Arkham Asylum. 


:)      8 miesięcy wcześniej      :)


- Nie cierpię tego miejsca! - krzyknęłam, uderzając pięścią w ścianę. Wewnątrz mnie rozległ się szyderczy śmiech Rogue. Zignorowałam ją i usiadłam na swoim posłaniu, którego nawet nie można było nazwać łóżkiem. - Nie cierpię tego koloru ścian, szaleńców otaczających mnie, smrodu dobiegającego z toalet... A przede wszystkim, nie cierpię ciebie. 

Siebie, chciałaś powiedzieć - poprawiła mnie złośliwie. - Według mnie, narzekasz. Jesteś tu dopiero od doby i już zachowujesz się nie lepiej jak ci obok. Chyba nie chcemy trafić do izolatki, prawda? 

- Może pierwszym krokiem, aby nie trafić do izolatki jest wyzbyć się wkurwiającego głosu w mojej głowie, któremu wydaje się, że jest sumieniem? - Ściszyłam głos, kiedy obok mojej celi przeszli ochroniarze doglądający pacjentów. A raczej więźniów. - Mogłyśmy być teraz w świetlicy razem z osobami cierpiącymi na depresję i kolorować obrazki dla sześciolatków. Ale oczywiście musiałaś załatwić nam pobyt w tym przeklętym, piekielnym...

Nie zwalaj wszystkiego na mnie. Siedziałybyśmy teraz w domu i pobijałybyśmy martini, gdybyś tylko pozwoliła mi zabić Bruce'a Wayne'a i jego wesołą kompanię. 

- Nigdy nie pozwoliłabym ci tego zrobić. Jeśli nie zauważyłaś...

Tak, tak. Kochasz go. To bardzo dramatyczne.

- Panno Cobblepot, proszę przestać gadać do siebie - usłyszałam nieznajomy głos i odwróciłam się w stronę szyby. Za nią stał lekarz w średnim wieku, którego włosy były już nieco siwawe. Trzeba było mu, jednak przyznać, że nieźle się trzymał. Przeczytałam jego plakietkę i dowiedziałam się, że nazywa się dr. Pablo Cabarraci.

Hm, lubimy emigrantów, prawda? 

Zignorowałam ją na rzecz bezmyślnego wgapiania się w seksownego psychiatrę. Uśmiechnęłam się do niego lekko, a on odpowiedział tym samym. 

- Czeka na panią pierwsza terapia osobista. Będzie pani grzeczna i pójdzie ze mną czy mam zawołać dodatkową ochronę?

Mrugnęłam do niego i poczułam, jak w moje słowa wkrada się Rogue.

- Będę taka, jaką sobie zażyczysz, doktorze - wymruczałam, po czym odzyskałam panowanie i pokręciłam mocno głową. - Przepraszam. To ta druga.

- Hm - nie brzmiał na zdziwionego. Bardziej na zainteresowanego moją przypadłością. - Czytałem o tym. Ale proszę za mną. Porozmawiamy o tym w gabinecie. 

Ochroniarze podeszli do drzwi i je przede mną otworzyli. Miałam wychodzić, kiedy ręka jednego z nich powstrzymała mnie. Rzuciłam im pytające spojrzenie, ale ci tylko chwycili mnie za nadgarstki i w milczeniu założyli na nie kajdanki. Przewróciłam oczami, nie komentując. No, przynajmniej nie ta ja ja

- Zalecenie lekarza? - Zamrugałam, odzyskując kontrolę. - Ponownie przepraszam. Jeszcze nad nią nie panuję. 

Czekam na moment, w którym zaczniesz. 

To się robiło naprawdę niebezpieczne. Jeśli Rogue mogła przejmować moje ciało, kiedy tylko chciała... Bóg jeden wiedział, co mogła zrobić. 

W drodze do gabinetu udało mi się utrzymać ją w ryzach. Najwyraźniej ochroniarze tego nie zauważyli, ponieważ przez całą drogę wpatrywali się we mnie czujnie. No, rany. Aż taka groźna to ja przecież nie byłam. Rogue może trochę bardziej, ale ciągle daleko nam było do takiego Lexa Luthora albo Profesora Zooma. Chociaż ich ochrona nie ograniczała się pewnie do kajdanek i trzech ludzi.

Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Spodziewałam się raczej przytulnego gabineciku z kwiatkiem w kącie i beżowymi zasłonami. To, co zobaczyłam, idealnie wpasowywało się w klimaty Arkham. Ściany były blade, okien brak, a jedynymi meblami było drewniane biurko w środku pomieszczenia i kozetka na przeciwko niego. Nie zamierzałam narzekać i zajęłam swoje miejsce. Mimo że ochroniarze nas opuścili, kajdanki zostały. 

- Będę nagrywać, jeśli pani nie ma nic przeciwko. - Jednak nie ruszał się, jakby faktycznie czekał na moją odpowiedź. Uniosłam brwi i w końcu jej udzieliłam.

- Serio? To znaczy, jasne. Nie mam nic przeciwko. 

- Świetnie. - Włączył czerwony przycisk na swoim dyktafonie i zajrzał do notatek, a następnie zaczął czytać. - Jacqueline Cobblepot. Córka Oswalda Cobblepota, zwanego również Pingwinem. Drugim prawnym opiekunem jest Edward Nygma, Riddler. Można było spodziewać się, że w takiej rodzinie szydło prędzej czy później wyjdzie z worka. 

- Co to niby miało znaczyć?

Zabij go, skoro się wkurza. Ale najpierw się z nim prześpijmy. 

- Nic, proszę mi wybaczyć. Gdzie się podziały moje maniery? - Upił łyk kawy z kubka stojącego tuż obok dyktafonu. Czytał dalej. - W młodości miewała pani częste ataki agresji, a brak interwencji doprowadził ostatecznie do tego, że zamordowała pani swoją matkę. I nigdy nie okazała żalu z tego powodu. Czy to prawda?

- Była suką. Zasłużyła. 

W tym się akurat zgadzamy.

- Czy ma pani kontakt ze swoją przyrodnią siostrą, Madeline Blanchard? I czy wie ona o pani przewinieniach?

Wow, naprawdę nas lubi. Brutalne morderstwo naszej matki nazywa przewinieniem. 

- Dosyć niedawno nawiązałam z nią pierwszy kontakt, ale nie mam zamiaru go zrywać. Mimo krótkiego czasu, który razem spędziłyśmy, bardzo się zżyłyśmy. I tak, wie ona o tym, co zrobiłam. Wybaczyła mi.

- Musi być pani jej za to niezwykle wdzięczna - stwierdził.

- Tak - odpowiedziałam lakonicznie.

Przez chwilę panowała cisza, a doktor Cabarraci wczytywał się w moje akta. W końcu ponownie podniósł głowę i spojrzał się na mnie.

- Po śmierci matki, Pingwin najwyraźniej zgodził się na czasowe wysłanie pani do Arkham. Tam wykryli tylko schizofrenię, ale obydwoje wiemy, że jej pani nie ma, prawda? Pani przypadłość to rozdwojenie jaźni. Wydaje się pani, że dzieli się pani na dwie osoby. Jacqueline Cobblepot i osobę z imieniem Rogue. Przyjęła pani ten pseudonim pracując jako płatna zabójczyni, nieprawdaż? 

- Ona mnie do tego zmusiła. A raczej... Popchnęła mnie w tamtą stronę. Wtedy jeszcze nie miała imienia, ale ciągle pragnęła chaosu i destrukcji. A najbardziej na świecie chce...

- Czego, panno Cobblepot? 

- Rogue pragnie dokonać tyle złego moimi rękami, aby dobić mnie psychicznie i sprawić, że wyzbędę się wszelkich emocji. Żebym była taka, jak ona. Ma to sprawić, że ostatecznie nie będzie żadnej różnicy między mną, a nią. Będę tylko ja, ale ta gorsza wersja. - Druga połowa coś gadała w mojej głowie, ale udawało mi się ją ignorować. - Czy to możliwe?

- Nie mam pojęcia. Pierwszy raz słyszę o czymś takim. Nie o rozdwojeniu jaźni, oczywiście, ale o tak dziwnych pragnieniach. 

- Pozostaje pytanie: Która z nas jest prawdziwa? Ona czy ja?

- Obawiam się, że obydwie jesteście tak samo prawdziwe. Panno Cobblepot, Rogue nie jest jakimś demonem, który panią opętał. To choroba zarażająca pani umysł. Przypiszemy pani leki, które ją uciszą. 

- Skoro jesteśmy tak samo prawdziwe... To czemu ja mogę stać się taka jak ona, ale ona nie może stać się taka jak ja? Dlaczego nie można tego odwrócić? Oddać jej część moich uczuć i miłości do rodziny oraz przyjaciół, aby faktycznie pozostała tylko jedna osoba. Lepsza, nie gorsza.

Uśmiechnął się smutno z nad papierów.

- Na to pytanie będzie już musiała sobie pani odpowiedzieć sama, panno Cobblepot.


:)


Terapia trwała ponad czterdzieści minut. W końcu doktor Pablo Cabarraci powiedział, że czas nam się skończył i kazał ochroniarzom doprowadzić mnie do mojej celi. Na miejscu miałam ochotę po prostu paść i zasnąć, ale zauważyłam coś interesującego na przeciwko mnie. A raczej kogoś w celi na przeciwko mnie. 

Uśmiechnęłam się do Poison Ivy i pomachałam w jej stronę. Albo dopiero ją tutaj sprowadzili, albo wcześniej pozwolono jej połazić po spacerniaku, więc nie miałam okazji się z nią zobaczyć. Teraz byłam naprawdę zadowolona, widząc jakie będę mieć towarzystwo.

- Hej, hej, Ivy! - Postukałam w szybę, aby mnie zauważyła. Zarobiłam tym sobie groźne spojrzenia strażników. - No, co? Witam się z przyjaciółką.

- Nie jestem twoją przyjaciółką - warknęła, wstając ze swojego posłania. - Ostatnią moją przyjaciółkę potraktowałaś jej własnym młotem. 

- Och, chyba nie słyszałaś. To nie do końca byłam ja. - Postukałam się w głowę. - To była Rogue, druga osobowość...

- Daruj sobie - przerwała mi. - Miałam już ten zaszczyt przeczytać o tobie w gazecie. To było do przewidzenia, że jesteś chora. Ale nie sprawia to, że ci wybaczyłam. Pamiętaj, że jeśli kiedykolwiek stąd wyjdziemy, zawsze będę cię ścigać, aż wreszcie moje rośliny cię wypatroszą.

- Panie ochroniarzu! Ona mi grozi! - poskarżyłam się sarkastycznie. - Już to widzę. Wcześniej jakoś dałam sobie z tobą radę, Green Forage

Roześmiała się głośno.

- Ty? Gdyby nie Batman, już dawno byś nie żyła. 

- Nie tak to pamiętam. - Strząchnęłam nogą, ponieważ lewa nogawka moich luźnych spodni więziennych podjechała nieco do góry. - Zresztą, nawet mnie to nie obchodzi. Może po prostu o tym zapomnimy i nie będziemy żyć przeszłością?

- Nie będziemy żyć przeszłością? - oburzyła się. - Jak śmiesz? Zamordowałaś z zimną krwią moją najlepszą przyjaciółkę!

- Teraz tylko przyjaciółkę, co? - mruknęłam do siebie, ale ona chyba to usłyszała, ponieważ fuknęła groźnie. Uniosłam ręce w geście obrony. - Przepraszam, naprawdę. Wiem, jak to jest. Ostatnio sama kogoś straciłam.

Uspokoiła się nieco i nawet spuściła odrobinę głowę.

- Słyszałam. - Chyba po raz pierwszy spojrzała na mnie bez wykrywalnej nienawiści. Uznałam to za chwilowy sojusz. - Naprawdę przykro mi z powodu twojego ojca. Lubiłam go.

Pokiwałam głową. Pomyślałam, że lepiej się nie odzywać, aby nie niszczyć tego cienia porozumienia między nami. Ivy jeszcze będzie miała czas, aby oderwać mi głowę.

Nie żegnając się, ułożyłam się na swoim prowizorycznym łóżku. Ostre światła Arkham były nie do przetrawienia. Musiałam mocno zacisnąć oczy, aby mi nie przeszkadzały. Jednak nie był to jedyny problem. Lampy głośno brzęczały, przez co nie mogłam skupić się na zaśnięciu. Ostatecznie spędziłam noc gapiąc się w sufit i myśląc nad tym, co tu się porobiło. Wiedziałam, że jeśli czegoś nie zrobię, nie przeżyję tu długo.

Nie chciałam, jednak odchodzić. Jeszcze nie teraz. Liczyłam na to, że może uda im się wypędzić z mojej głowy Rogue na stałe. Bałam się, że jeśli zaczęłabym przyjmować leki, ona zrobiłaby to, co za pierwszym razem i podświadomie wmawiała mi, że nie działają. 

Nie możesz już zasnąć? Obydwie jesteśmy tak samo zmęczone, a twoje myśli dobijają mnie coraz bardziej. 

Zakończyłam jej jojczenie nieco niecenzuralnymi słowami.


:)


No, Jackie tej nocy w końcu udało się zasnąć. Idealnie. Mi to było jak najbardziej na rękę, ponieważ rano mogłyśmy śmiało stwierdzić, że obudziłyśmy się jako zupełnie inna osoba. Roześmiałam się i wskoczyłam na łóżko, wyciągając się przy tym jak kot. 

- Nowy dzień, nowa ja! - zakrzyknęłam, aż parę głów z cel na przeciwko poderwało się gwałtownie. - Jutro wrócimy na stare tereny, Jack. Masz moje słowo. 

Twoje słowo nic nie znaczy. Jakbyś nie zauważyła, oczywiście.

- Daj spokój. Przecież my nie jesteśmy kłamliwe. - Ponownie się zaśmiałam. - Dobra, to trochę było kłamstwo. Wiesz, może nie przeżywam tych całych emocji i uczuć. Ale za to nie masz pojęcia, jaką odczuwam teraz euforię. Dzisiaj podbijemy to miejsce, dziewczyno, mówię ci.

Już się boję. - Jack brzmiała na odrobinkę zdegustowaną. Niby czym? - Błagam cię, nie rób niczego głupiego, bo obydwie za to zapłacimy. 

- Y-y. - Pokiwałam przecząco palcem. - Dzisiaj ja rządzę, a nie ty. Ja ustalam zasady. Jeśli powiem, że robimy coś głupiego, to właśnie zrobimy. - Zeskoczyłam z łóżka i podeszłam do szyby, przy której już stał ochroniarz, wpatrując się we mnie jak debil. - Przepraszam, darlin', która godzina?

- W pół do drugiej - opowiedział, uśmiechając się przy tym sztucznie. - Wracaj do tyłu i zamknij się, darlin', bo zaraz tam do ciebie wejdę.

- Czekam. - Mrugnęłam do niego zalotnie, ale wróciłam grzecznie na swoje łóżeczko. - No, super. Jednak trochę przespałyśmy. Niedługo zaczynają się zajęcia z doktorkiem Sexy

Zajęcia? - Moja gołąbeczka uroczo prychnęła, pokazując jak bardzo ma gdzieś moje zdanie. - To terapia psychiatryczna, a nie jebana plastyka. Spróbuj czegoś z nim, a przysięgam, że to będzie ostatnia rzecz, którą zrobisz.

- Musi być ci dziwnie grozić samej sobie? - Oparłam się o ścianę, oczekując przybycia lekarza. Jacqueline wydawała się taka zabawna. Szczególnie, kiedy była na mnie wkurwiona, czyli zawsze. - Od twojego gadania głowa mi pęka. Też tak masz?

Za każdym razem, kiedy się odzywasz.

- Ja też cię kocham.

- Przestań wreszcie! - Ochroniarz, który wcześniej podał mi godzinę, uderzył teraz swoją pałką w szybę. Uśmiechnęłam się do niego zadziornie. - Wstawaj. Czas, aby doktorek doprowadził cię do porządku. Przynajmniej częściowo. 

- Nareszcie. - Wstałam i podeszłam do szyby, czekając, aż ci durnie założą mi te kajdanki. Jednak oni mieli o wiele lepszy pomysł. Cofnęłam się do tyłu, widząc kaftan bezpieczeństwa. - A co to ma być?

- Procedury. Jacqueline mogła nosić tylko kajdanki. Ale skoro na światło dzienne wyszła Rogue, musimy dać ci coś innego. 

- Co za dyskryminacja! Ja i Jackie jesteśmy tą samą osobą. - Nie protestowałam, jednak kiedy zaczęli zakładać mi kaftan. Uznałam, że może być z nim niezła zabawa. - Ciaśniej proszę - mruknęłam do ucha jednemu z ochroniarzy. Uśmiechnął się lubieżnie, ale nie odpowiedział na mój komentarz. 

Znałam już drogę do gabinetu doktorka, ale i tak przypatrywałam się otoczeniu. Szczerzyłam zęby do pacjentów, których mijaliśmy. Już miałam do nich pomachać, ale przypomniałam sobie o kaftaniku. No, nic. Trzeba będzie się witać mimiką.

W końcu dotarliśmy. Psychiatra był nieco zdziwiony, widząc mnie tak opatuloną, ale prędko zrozumiał. Kazał mi usiąść na wczorajszym siedzeniu. Ochroniarze ponownie wyszli. Jednak czułam, że czają się pod drzwiami. 

- Najwyraźniej dzisiaj mam do czynienia z Rogue - powiedział na przywitanie i włączył dyktafon.

- Przyjemność, chciałeś powiedzieć. - Mrugnęłam do niego zalotnie. - Jak się czujesz, poznając lepszą wersję mnie?

- Powinniśmy rozmawiać o tobie, panno Cobblepot.

- To nie jest moje imię - poprawiłam go. - Rogue. Zapamiętaj sobie.

- Skoro tego sobie pani życzy. - Skinął głową. - Wracając do tematu...

- Mogę się założyć, że jesteś dużo ciekawszy, niż ja - przerwałam mu. - Proszę, chcę się czegoś o tobie dowiedzieć. Wolisz być na górze czy na dole?

Dobry Boże...

Zaśmiałam się.

- Jack jest nieźle zawstydzona - poinformowałam go. - Bidulka.

- Nie dziwię jej się. - Uniósł brwi. - Czy mógłbym z nią porozmawiać?

- Nope - syknęłam szybko. - Nie ma takiej opcji. - Udałam zmartwioną. - Dlaczego wszyscy chcą zawsze rozmawiać z nią? Przecież to ja mam problem. Jakaś uczuciowa, zakochana idiotka przyczepiła się do mnie od moich pierwszych chwil i teraz nie mogę się jej pozbyć. Czy jest na to jakieś lekarstwo?

Nie odpowiedział na pytanie. 

- Widzę, że w takiej sytuacji terapia jest niemożliwa. Widzisz, potrzebuję chęci obydwu stron. Rogue, domyślam się, że nie jesteś raczej osobą otwartą. Ale istniejesz. Przez co potrzebuję rozmawiać nie tylko z Jacqueline, ale też z tobą. 

- To już nie per pani? - Przygryzłam wargę. - Szybko się spoufaliliśmy, zauważyłeś?

Westchnął zrezygnowany i potarł czoło. 

- Wymyślę, co z tobą... Z panią zrobić - szybko się poprawił - a potem chętnie porozmawiamy. Na razie, jednak wolałbym towarzystwo Jacqueline Cobblepot. Nie liczę, że przekaże jej pani kontrolę, dlatego proszę już udać się do swojego pokoju.

- Pokoju? - Prychnęłam. Dwoje strażników weszło i podciągnęło mnie do góry. - Niech ci będzie, kochanie.

Postawił na biurku żółty pojemniczek z tabletkami.

- Dopilnować, aby brała je codziennie rano i wieczorem. I nie może być wtedy pod kontrolą drugiej osobowości. Nie wiem, co mogłoby się wtedy stać.

- Czuję się urażona. - Ruszyłam, wypychana przez mężczyzn. - Mam nadzieję, że wkrótce ponownie się zobaczymy!

Nie usłyszałam jego odpowiedzi. Zagłuszył ją mój śmiech.


:)      Obecnie      :)


Jadłam jogurt truskawkowy siedząc na wspólnej sali, a wszyscy pacjenci przypatrywali mi się z zazdrością. Uśmiechałam się do nich lekko. W końcu jeden podszedł bliżej.

- Chcesz troszkę? - zapytałam go.

- Po-poproszę. - Był taki uroczy. Oddałam mu całość. - Jesteś taka dobra, Królowo. 

- E, tam. - Machnęłam lekceważąco dłonią. - Chciałabym po prostu, aby wam wszystkim było tu ta dobrze, jak mi. - Pomachałam do strażnika. - Hej, słodziaku, mógłbyś przynieść jogurciki dla wszystkich?

- Już się robi! - odkrzyknął i ochoczo pobiegł do kuchni.

Ach, Arkham Asylum stawało się naprawdę rajem, kiedy miało się wszystko na wyciągnięcie ręki. Parę miesięcy temu wpadłam na niesamowity pomysł, aby z góry opłacić wszystkich pracowników. Od tamtej pory wykonywali moje polecenia. Dawałam im więcej, niż normalnie zarabiali. Nie sądziłam, że sprawy mogą obrać nieco inny kierunek.

Zaczęło się niewinnie. Za pomocą przyjaciół-strażników godziłam się pomagać w ucieczkach. Robiłam im mnóstwo miłych przysług, posyłałam serdeczne uśmiechy, a oni sami w końcu zaczynali być posłuszni jak pieski kanapowe. Nie miałam nic przeciwko. No, i minęło te parę miesięcy, aż wreszcie dotarliśmy do tego momentu.

Nie wiem, jak to się stało, kiedy po raz pierwszy zostałam ogłoszona Królową Arkham. Na początku nazwa ta wydawała mi się głupia, ale prędko zobaczyłam, co ze sobą niesie. A konkretnie bezwarunkową lojalność pacjentów, strażników, lekarzy i każdego, kto miał styczność z tym miejscem. W zasadzie, mogłam stąd wyjść już dawno temu. Najzwyczajniej na świecie nie miałam na to ochoty.

Bo to chciałby opuszczać tak niesamowite miejsce?



:)      :)      :)


Witam w drugiej części! :D 
Miałam zacząć dodawać rozdziały nieco później, ale skoro napisałam, sprawdziłam i chyba nie ma błędów, to czemu nie? Tym razem rozdziały będą pojawiać się w miarę regularnie. Powinnam dać radę pisać przynajmniej raz na tydzień. Szczególnie, że popisałam już sobie trochę rozdziałów do przodu, które tylko czekają, aż je edytuje. Możecie się, więc spodziewać ich zawsze pod koniec tygodnia albo w weekend. Zobaczy się.

Tak z zupełnie innej beczki, byłam wczoraj na "Wonder Woman" i o rany - ten film ratuje DCEU. Po niezbyt udanych trzech pierwszych produkcjach ("Man of Steel" jakoś przeżyję, ale reszta... ugh) to bardzo miła odmiana. No, i pierwszy film superbohaterski z kobietą w roli głównej. Gal Gadot wypadła, według mnie, naprawdę dobrze. Nigdy jakoś nie przepadałam za samą postacią (to pewnie przez Injustice i Flashpoint), ale ta wersja była niesamowita. To teraz pozostaje czekać tylko na "Justice League", ale po trailerze można się spodziewać czegoś niezłego. 
Zresztą, czy JL da się zepsuć? 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top