| Beloved |

Oglądanie telewizji nigdy nie należało do ulubionych metod spędzania czasu wolnego Edwarda Nygmy. Stanowczo wolał przeczytać jakąś książkę lub utrudnić Batmanowi dzień swoimi zagadkami. Ale tym razem, kiedy przechodził ulicą obok witryny sklepu RTV, jego spojrzenie mechanicznie powędrowało w stronę włączonego odbiornika za szybą. Leciały właśnie wiadomości, a prezenterka mówiła o czymś z przejęciem.

- Parę minut temu w centrum miasta doszło do śmiertelnego wypadku - mówiła, co chwila zerkając na kartkę z podpowiedziami. Za jej plecami pojawiło się nagranie z miejskiej kamery przedstawiające dwie walczące ze sobą postacie. Obraz był zbyt zamazany, aby rozpoznać ich tożsamość. - Batman po raz kolejny zmierzył się ze swoim wrogiem, niebezpiecznym i bogatym bossem mafijnym Pingwinem. Tym razem potyczka zakończyła się dla gangstera tragicznie. Szczegóły są nieznane, ale według świadków Pingwin spadł z wieżowca liczącego trzynaście pięter. Czyżby nasz mroczny obrońca odrzucił swoje dotychczasowe, rycerskie zasady i postanowił pozbyć się swoich wrogów raz na zawsze? Oglądacie nasz program po więcej szczegółów. A tymczasem...

Ale Ed już nie słuchał. Właściwie, niczego już nie słyszał poza biciem własnego serca. Żołądek ścisnął mu się w nieznany mu dotychczasowo, upiorny sposób. Co to za głupoty opowiadali teraz w tej telewizji? Przecież nie było możliwe... Nie było.

Doskonale wiedział, że Oswald będzie brał dzisiejszego wieczora udział w jakiejś akcji. Nie pytał o szczegóły - nie były mu potrzebne. Na pożegnanie pocałował go tylko w policzek i potwierdził ich randkę następnego dnia. Cobblepot uśmiechnął się szeroko na chwilę zanim wyszedł z rezydencji. Ten własnie obraz - radosnego, żywego Ozziego - pojawił się przed oczami Nygmy.

Nawet nie dostrzegł, kiedy dłonie zaczęły mu drżeć. Dygotał gorzej, niż kiedy w przeszłości bywał na głodzie po swoich tabletkach. Jego oddech stał się cięższy. Nie mógł zaczerpnąć powietrza. Cały świat kręcił się, serce biło, nogi załamywały się. Sięgnął dłonią, aby oprzeć się o witrynę sklepu. Gdyby tego nie zrobił, jeszcze chwila i upadłby.

Stał tak przez zaledwie parę sekund, ale wydawało mu się, że trwają wieczność. W końcu wyprostował się, poprawił swoją zieloną marynarkę i z duszą na ramieniu ruszył przed siebie. Łatwo rozpoznał miejsce, które pokazali w wiadomościach. Było to zaledwie przecznice od ulicy, na której się teraz znajdował. Musiał to sprawdzić. Sprawdzić, czy telewizja nie kłamała. A musiała. Musiała kłamać.

Każdy krok był coraz trudniejszy. Miał wrażenie, jakby szedł na śmierć. Jakby przechodził przez korytarz pełen strażników wpatrujących się w niego z nutką rozbawienia. Jakby na końcu tego korytarza znajdował się pokój z krzesłem, które miałoby być ostatnią rzeczą na jakiej usiądzie. Ostatnią, jaką zobaczy. Tyle, że na końcu korytarza w głowie Eda wcale nie znajdowało się krzesło. Znajdowała się tam uradowana twarz Oswalda - ostatni uśmiech, jaki mu rzucił.

Wreszcie dotarł na miejsce. Roiło się tam od policjantów, dziennikarzy, gapiów. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, kiedy przedzierał się przez tłum. Dotarł do żółto-czarnej taśmy, za którą stali gliniarze i uspokajali ludzi. Wśród nich dostrzegł Harveya Bullocka, swojego dawnego kolegę z pracy, który również odpowiedział mu spojrzeniem. Wpatrywał się w Eda przez chwilę, aż w końcu skinął głową. Nieme pozwolenie na wejście na zablokowany teren. Nygma nie był gotowy. Ale wszedł.

Po lewej stronie kątem oka dostrzegł Jamesa Gordona i Bruce'a Wayne dyskutującego o czymś żywo. Młodszy z mężczyzn, co chwila zerkał na... Zaraz, czy to była Jack? Kobieta siedziała na krawężniku i wpatrywała się w przestrzeń pustym wzrokiem. Jej oczy były zaczerwienione. Uniosła głowę, jakby wyczuła jego spojrzenie.

Ed już wiedział, że telewizja nie kłamała. Nigdy nie widział swojej córki tak załamanej, jak w tym momencie. Wtedy jeszcze nie wiedział, że obraz ten wchłonie się w jego mózg i pozostanie tam już na zawsze, nie pozwalając mu nigdy dopuścić do podobnej sytuacji. Do podobnego widoku. Jack zerwała się z miejsca i szybkim krokiem pokonała dystans pomiędzy nimi. Nic nie musiała mówić. Żadne z nich nie musiało.

Poczuł, jak ramiona jego córki owijają się wokół jego szyi. Usłyszał głośny szloch. Jego marynarka była coraz bardziej mokra od jej łez. Ale on nie mógł się ruszyć. Nie mógł jej objąć, pocieszyć. Nie, kiedy spojrzał w dal i dostrzegł przykryte szarą płachtą ciało. Wystarczyło jedne spojrzenie na wystającą zza niej dłoń. Tylko tyle i cały świat Edwarda Nygmy rozpadł się w jednym momencie.

Wreszcie uniósł dłonie. Położył je na plecach Jack. Swojej małej dziewczynki, którą zdążyło już spotkać tyle złego. Jak mógł na to pozwolić? Nie zauważył, że płacze do momentu, aż ciężkie, ciepłe łzy nie opadły na jego policzki. Nie pozwolił sobie na histeryczny wybuch emocji, którą ogarnął teraz Jack. Musiał być silny. Udawać silnego. Dla swojej małej dziewczynki.

- Przepraszam, przepraszam, przepraszam - łkała, wtulając nos w klatkę piersiową mężczyzny. Jej oddech był urwany, nierówny. - Byłam tutaj, mogłam coś zrobić. Mogłam coś zrobić, ale nie zrobiłam nic. To moja wina.

- To nie j-jest... - przerwał, kiedy usłyszał, jak drży mu głos. Odchrząknął i spróbował ponownie. Z większą pewnością. Jakby jego oczy wcale nie świdrowały właśnie przykrytego ciała leżącego parę metrów dalej. - To nie jest twoja wina. Nie mów tak.

Właściwie, młoda Cobblepot nie odezwała się już wcale. Płakała w ciszy, wsłuchując się w niespokojny oddech swojego opiekuna. Ed mógł tylko głaskać ją po włosach, patrzeć w dal i myśleć, że życie już nigdy nie mogło być takie samo.

- dwa dni później -


Edward Nygma przełknął ślinę, wychodząc z samochodu. Zaparkował tuż pod bramą centralnego cmentarza w Gotham City. Siedział w aucie od dobrych dwudziestu minut, obserwując wychodzących przez bramę żałobników. Nie zdobył się na odwagę, aby wysiąść i uczestniczyć w ceremonii pochówku. Wśród ludzi ubranych na czarno zauważył Jack, idącą pod ramię z Bruce'm Wayne'm. Wsiadła do jego samochodu i odjechała. Dopiero wtedy Ed mógł wysiąść. Potrzebował być sam.

Ominął żelazną bramę i zaczął wędrować między nagrobkami, szukając tego jednego. Kiedy wreszcie go odnalazł, łzy same cisnęły mu się na oczy. Szybko wytarł je wierzchem dłoni, przez co jego okulary nieco zjechały. Nie przejął się nimi.

- Jack była w kostnicy, prawda? Nie trzeba było potwierdzać twojej tożsamości, ale poszła. Ja nie - dodał, przełykając ślinę. Czy żałował tego? Nie. Nie mógłby znieść widoku martwego ciała swojego ukochanego. - To całkiem zabawne. Kiedyś chciałem twojej śmierci. Nawet po tym, kiedy wyznałeś mi swoje uczucia.

Nagrobek milczał. Ale czego mógł się spodziewać? Że Oswald nagle pojawi się obok niego i pocieszy go w tej ciężkiej chwili? Nie, nie mógł. Ponieważ to on był zakopany tam głęboko, otoczony ziemią i robactwem. Ed prędko odepchnął od siebie tą myśl.

- Przepraszam, że nie przyszedłem na pogrzeb - powiedział cicho, wpatrując się w swoje dłonie. Czuł się z tym źle, ale wiedział, że ponownie podjąłby taką samą decyzję. - To chyba przez moją arogancję. Chciałem pożegnać cię osobiście. I przepraszam też, że nie byłem przy naszej córce, kiedy mnie potrzebowała. - Westchnął ciężko, wpatrując się w nazwisko wygrawerowane na kamieniu. - Mieliśmy stanowczo za mało czasu, ty i ja. Te lata były niesamowite, ale żałuję, że tak długo zwlekaliśmy. W pewnym momencie toczyliśmy niezłą wojnę, pamiętasz? - Uśmiechnął się smutno. - Zamroziłeś mnie. To nie było miłe, ale przynajmniej potem puściłeś mnie wolno. Powiedziałeś wtedy, że lepszą karą dla mnie będzie żyć w świadomości, że nie mogę cię pokonać. Ale ja gdzieś w środku wiedziałem, że robiłeś to, ponieważ gdzieś w środku ciągle mnie kochałeś. - Ponownie spuścił wzrok, jakby czymś się zmieszał. - Wiesz, że na początku tego nie odwzajemniałem, prawda? Musiało zająć to mnóstwo czasu i parę prób zabicia cię, abym zorientował się, co czuję. Nie ma słów, które opisałyby, jak przykro mi, że to trwało tak długo.

Przed oczami przeleciały mu sceny z ich życia. Te dobre i te złe. Pierwsza próba zabicia Oswalda, pierwsze wyznanie uczuć, pierwsza złość na niego, pierwszy pocałunek. To wszystko było sentesencją ich miłości. Bez żadnego z tych elementów nie byłoby ich - Edwarda Nygmy i Oswalda Cobblepota. Dwójki złoczyńców, którzy odkryli w sobie bratnie dusze i przeżyli razem parę szczęśliwych lat. Lat, które właśnie się zakończyły.

- Jestem wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. I nie tylko. Jestem też wdzięczny za Jack. Bez niej nasze życie nie byłoby takie samo. Ale przede wszystkim jestem wdzięczny za to, że mnie pokochałeś. Bez tego uczucia, byłbym jedynie wrakiem człowieka. To ty mnie stworzyłeś. Dobrze o tym wiedziałeś. - Przełknął łzy, ale łagodny uśmiech nie schodził z jego ust. Był taki szczęśliwy. Tak dobrze przeżył swoje życie. Teraz nie wiedział już, jak będzie mógł dalej żyć bez niego. Nie ma Eda Nygmy bez Pingwina. - Żegnaj, Oswaldzie. Kocham cię.

Odwrócił się i odszedł. W kościach czuł, że nigdy już nie będzie mu dane zaznać spokoju. Teraz miał tylko Jack - jedyną wartościową spuściznę, która pozostała po jego ukochanym. I prędzej dałby się zabić, niż pozwolić, aby cokolwiek się jej stało.

- Kocham cię - powtórzył, krocząc przez mgłę do samochodu. 

:(      :(      :(

Czemu ja to napisałam? Nie mam pojęcia. Coś mnie dzisiaj po prostu wzięło i wyszło jak wyszło. Przyznam się bez bicia, że jestem mega zadowolona z tego one-shota. I przyznam również, że sama uroniłam parę łez pisząc go, soo... Chyba wyszedł. Uznajmy go za taką super-niespodziankę. 

Btw to czy tylko mi nie wyświetla się rozdział 17? Sprawdźcie proszę, bo na 99% go opublikowałam. Ale watt ma teraz jakąś jebaną aktualizację i już idk o co chodzi. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top