$17

    Luke i ja rozumieliśmy się czasem bez słów. Słuchaliśmy podobnej muzyki, podzielaliśmy poglądy polityczne, smakowało mu moje jedzenie, wymienialiśmy się ubraniami, a nawet podzieliliśmy się obowiązkami domowymi po połowie. I jeśli to nie była prawdziwa przyjaźń, nie mam pojęcia co innego powinienem prawdziwą przyjaźnią nazwać. Potrzebowaliśmy siebie nawzajem, by choćby psychicznie było w porządku. Niesamowite, jak człowiek ceni drugiego człowieka, kiedy nie ma praktycznie nic. Nie oferowałem mu pieniędzy, ani luksusu. Oddałem odrobinę swojego serca, w zamian dostając niemalże sto procent braterskiej miłości. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że rodzina to nie więzy krwi, to zależność emocjonalna. Zatem śmiało mogłem nazwać Luke'a swoją rodziną, bo mu ufałem, bo mi na nim zależało, bo stał się najważniejszą osobą mojego małego, nowojorskiego światka. I jak to bywa w rodzinie, szczególnie pomiędzy rodzeństwem, waśnie i spory nie są niczym obcym. Właściwie kłótnie stały u nas na porządku dziennym, byśmy chwilę potem mogli śmiać się z nich w głos. Tym razem jednak, postanowiłem strzelić legendarnego "focha", za głupotę której Luke raczył się dopuścić. 

    Ślęczałem przy garnkach kolejną godzinę, skupiony, by nie zniszczyć ulubionego dania Michelle, przy okazji sprawdzając, czy placek czekoladowy - faworyt Hemmingsa - jest już gotów do wyjęcia. On w tym czasie zdążył wysprzątać każdy zakamarek naszej klitki, włącznie z odkurzeniem i wytarciem podłogi, a nie robiłem tego nawet na święta. Mimo wszystko nie odzywałem się do niego, prócz odpowiedzi na "widzę, że jesteś zły!", "nie nie jestem". I koniec. W rzeczywistości natomiast kipiałem wściekłością. 

    Nie miał pojęcia co wydarzyło się w moim domu rodzinnym, nie znał relacji z siostrami, a już tym bardziej z rodzicami, ale na upór musiał zaprosić Mary na obiad. Gawędzili przez moment i finalnie gotowałem dla pięciu osób. Dla siebie, Luke'a, Mary, Madeline oraz Michelle. Miley i Marylin nie wyprowadziły się jeszcze od Karen i Daryla, a ich gościć w swoich progach nie chciałem. To chyba jednak wciąż zbyt długa historia, by ją opowiadać. 

   - Mikey, jak długo będziesz się jeszcze boczył? - Wzruszyłem niewinnie ramionami, podcierając czoło bandaną. Doprawiłem risotto. Luke również je uwielbiał. - Rodzina jest ważna, a Mary wydawała się zdesperowana, by z tobą porozmawiać. - Westchnąwszy ciężko, usiadł na stołku przy blacie, a potem wyciągnął ananasa z puszki. - Nie wiem, co miało miejsce kiedyś, ale wiem, że burzenie mostów jest rzeczywiście destrukcyjne. 

   - Kto ci to powiedział, gosposia? - Uniosłem jedną brew.  

   - Nie bądź chamem, bo tego nie znoszę. 

   - Taka moja natura, Hemmings. - Luke tylko wywrócił oczami. 

   - Zachowujesz się, jak obrażona na cały świat księżniczka, chciałem dobrze, chciałem, żebyś nauczył się rozmawiać z bliskimi. 

   - Niesamowity wybawca ciot społecznych, idź ratować świat z Ashtonem. 

   - Michael! - Uniósł się wreszcie, na co aż podskoczyłem. - Mam dwóch braci, z czego jeden grzeje tyłek na Malediwach, a drugi robi interesy w Australii, wyjechali kiedy skończyłem z dziesięć lat, miałem chyba cztery macochy, z czego żadna nie zapamiętała prostego L u k e, mój ojciec siedzi w więzieniu, a matki nie znam. Z całym szacunkiem, ale gdybym mógł zamienić pieniądze na rodzinę, zrobiłbym to od tak. - Pstryknął palcami. - Ty ją masz, wydzwaniają do ciebie, próbują się skontaktować, ale uciekasz od nich. Nie zmarnuj tego, co otrzymałeś od losu. 

   Przez chwile po prostu wpatrywałem się w jego buzię w milczeniu. Luke chyba nie oczekiwał echa, bo zamiast świdrować mnie spojrzeniem, zabrał się za przelewanie wody z puszkowanych ananasów do szklanki, gdzie wetknął kolorową słomkę. Ale nie ukrywam, że zaimponował mi swoimi słowami. Może sprawiał wrażenie i w pierwszej chwili, gdy go zobaczyłem, podpiłąem Hemmingsa do grupy średnio wartościowych osób, lecz kiedy się poznaliśmy, zdecydowanie mogłem stwierdzić, jak wiele ma w głowie. Choćby mądrości życiowej, lecz w innym zakresie. Bo inaczej zostaliśmy wychowani. Zacząłem dostrzegać fakt, by nie oceniać ludzkich opinii. Przecież wywodzimy się z innych środowisk, mamy inne priorytety, inny światopogląd...

   Uśmiechnąłem się blado.

   - Wybacz, zachowałem się jak dziecko. 

   - Jest okej. - Chłopak sięgnął do swojej kurtki zimowej. - Masz, kupiłem ci płytę, żebyś przestał się gniewać. 

   - My Chemical Romance... - Przegryzłem wargę. - Miałem ją kiedyś, ale się zniszczyła, ja... 

   - Wiem, zawsze o tym opowiadasz, gdy przeglądamy płyty. 

   - To mój ulubiony zespół...

   - O tym też czasem wspominasz. Błąd, o tym czasem nie wspominasz. - Oberwał ode mnie klepnięcie w ramię. 

   - Dziękuję, Luke. 

   - Nie ma sprawy, Michael. 

   Spojrzeliśmy po sobie znacząco. 




    Mary Clifford, choć teraz już Mary Johnson, miała na utrzymaniu tylko jednego darmozjada, a był nim mały Joey, czyli mój jedyny aktualnie bratanek. Tamtego popołudnia natomiast, użerała się z trójką dzieciaków, z czego jedno miało prawie dwadzieścia trzy lata. Mowa o Michelle, mojej siostrze bliźniaczce, ostatnia okazała się być urocza Madeline, pomagająca Mary z wózkiem, by wciągnąć go jakoś na piętro. Michelle więc, z Joeyem na rękach, wpadła do mieszkania jako pierwsza. Nie trudziła się by zapukać. Ubrana w koszulę w kratę, krótszą czarną bluzkę i stare jeansy, poprawiła czapkę na włosach. Niebieskich włosach. W takim samym odcieniu, jak mój własny dokładnie, a że nie zmówiliśmy się na kolor, synchronicznie zmarszczyliśmy czoło widząc swoje fryzury. 

   - Michelle... 

   - Michael. 

   - Luke!

   - Joey!

    Wtedy nasze zielone oczy pełne politowania, skierowały się na Hemmingsa. 

   - Przepraszam, ale... Jesteście niesamowicie podobni, to znaczy... Wasza mimika. Wow, hej, jestem Luke, rozmawiałem z waszą siostrą Mary... 

   - Ze mną. - Udało się. Wreszcie wtaszczyły wózek na górę. - Cześć, Mary, bardzo miło wreszcie cię poznać, to jest mój synek Joey. - Uścisnęli sobie dłonie, później Luke zrobił tak jeszcze z Michelle i z Maddie, która natomiast nie mogła spuścić z niego wzroku. Doskonale wiedziałem, co świta w jej blond główce. 

    - Także super, że wszyscy się już znamy, Jo pójdzie do wujka Michaela, a wy się rozsiądźcie. - Odebrawszy dzieciaka z rąk siostry, uśmiechnąłem się do niego słodko. Ostatnim razem widziałem malucha chyba na chrzcinach, wiec dawno. Miał już prawie trzy latka... 

   - Mikey, jesteś niebieski, jak Michi. - Pociągnął moje włosy. - Luke jest blondi jak mama i Maddie. 

   - No widzisz, tak wyszło. 




    Po pierwszym wrażeniu atmosfera była raczej napięta, dopiero gdy podałem obiad, zrobiło się weselej, a wszyscy przy stole, prócz z natury nieśmiałej Madeline oraz... mnie, rozmawiali na najróżniejsze tematy. Mary pytała Luke'a o pracę, a on opowiedział za czym się rozgląda, Michelle była ciekawa jego gustu muzycznego i preferencji dotyczących pizzy. Potem wspominali coś o rodzinie, o wakacjach, obecnej sytuacji w Białym Domu, o małżeństwie Mary, o chłopaku Michelle, o samotności, aspołeczności oraz uzależnieniu od telefonu Maddie i oczywiście o Joeyu. Chłopiec jakby wyłączył się z sytuacji. Zauważywszy kota, bawiącego się pluszową myszą, koniecznie musiał zbadać jego łagodność. Na szczęście Chandler okazał się być towarzyskim i leniwym stworzeniem. Momentalnie więc odnaleźli wspólny język, zwłaszcza, że Joey cichaczem wypluwał dla niego swoje jedzenie. Odnośnie, zostałem również pochwalony za swoje umiejętności kulinarne, dzięki czemu przez parę minut znalazłem się w centrum uwagi. 

    - Wciąż pracujesz w pizzerii? - zapytała wreszcie Michelle, a ja przytaknąłem. - Wciąż chcesz zagrać na Wembley? 

   - Sięga już Madison Square Garden - odparł Luke, a pozostałe uczestniczki obiadu zaczęły chichotać. - Ale to dobrze bo ma chłopak talent, kibicuję mu. 

   - Chociaż ktoś. 

   - Właściwie moja znajoma bierze niedługo ślub i potrzebuje kateringu na wesele. - Temat zmieniła Mary. - Jej babcia ma restaurację więc jeśli... 

   - Laski, biorę cokolwiek, żeby zarobić.

   - Prześlę ci jej numer, powiedz, że jesteś moim bratem. - Luke posłał mi uśmiech, jakby odnosił się do swoich wcześniejszych słów. 

   - Będę wdzięczny. - Pogrzebałem w talerzu. 

    Nie miałem ochoty jeść. Mimo wszystko to spotkanie jakoś tak mnie stresowało, sam nie wiedziałem dlaczego. Choć nie, bałem się, że ktoś palnie jakąś głupotę i tak rzeczywiście stało się już po chwili. 

   - Luke, masz dziewczynę? - zapytała najwidoczniej zainteresowana Madeline. Przez cały czas wpatrywała się w niego, jak w święty obrazek, więc nikogo to nie zdziwiło. 

   - Maddie. - Skarciła ją Michelle, a potem spojrzała po nas. - Oni są... - Luke zmarszczył czoło. 

   - Wiecie co, może podam placek, Lukey szaleje na jego punkcie, prawda, Lukey? - Stary, nie pomagasz sobie - pomyślałem, a potem szybko zebrałem talerze i zamieniłem obiad na deser. 

   Blaszka placka była tylko jedna, dlatego Hemmings westchnął zawiedziony widząc ilu jest na niego chętnych, nawet Joey podbiegł do mamy, by nałożyła mu kawałek. 

   Wtedy w epicentrum wszechświata stanął właśnie dzieciak. Luke pytał Mary o przedszkole, o pieluszki, o naukę mówienia i chodzenia. Rozczulał się nad nim, chłopcu również zadawał pytania, aż wreszcie usiadł z Chandlerem i Joeyem na podłodze, wiernie towarzysząc kotu w rozśmieszaniu dziecka. 

   Nie umiałem powstrzymać uśmiechu. Lubiłem go takiego... opiekuńczego i łagodnego. Dołączyły do niego Maddie z Mary, Michelle natomiast pomogła mi zmywać. Podśpiewywaliśmy pod nosem piosenki My Chemical Romance, ja niwelowałem bród, ona wycierała naczynia na sucho. 

    - Trochę nam ciebie brakuje, wiesz? - palnęła ciszej, jakby chcąc by ta rozmowa została między mną, a nią. - Szczególnie mamie. 

   - Wiem, ale nie wrócę do domu, tu mi dobrze, Michi. 

   - Mógłbyś czasem przestać udawać, że nie istniejemy. 

   - To skomplikowane. 

   - Bycie gejem jest skomplikowane? Może ojciec tego nie rozumie, a ona za bardzo się go słucha, ale Luke jest świetnym facetem, mama na pewno go pokocha, kiedy już go pozna. 

   - Mama go nie pozna, bo zablokowałem jej numer. - Westchnąłem. - I nie jestem gejem. 

   - A to wtedy z Derekiem? - Przetarłem twarz dłońmi. 

   - Chodź. - Pociągnąłem Michelle za nadgarstek. - Idziemy zapalić. - Oznajmiłem reszcie, która i tak nie zwracała na nas szczególnej uwagi, bo "kot & dzieciak" okazało się zabójczym połączeniem dla dwóch mamusiek... i Maddie. 

   Zarzuciłem na ramiona kurtkę Luke'a, swoją podałem siostrze, bo ich rzeczy zaniosłem do sypialni. Po chwili staliśmy już przed blokiem, a podpaliwszy papierosy, wróciliśmy do rozmowy, której wolałbym nigdy nie odbyć. 

   - Więc jesteś gejem, czy nim nie jesteś? 

   - Nie jestem, Luke tak, ale on ma chłopaka, a ja nie chcę się na razie wiązać, to był... jeden raz, ludzie w szkole zrobili wielkie halo, naprawdę wolę kobiety. 

   - Michael, z całą miłością i szacunkiem. - Dziewczyna założyła rękę na biodrze. - Ale widzę, jak na niego patrzysz i od półtora roku z Mary próbujemy się do ciebie dobić, żebyś zrozumiał że akceptujemy cię właśnie takim, jakim chcesz być. To nie ma znaczenia. 

   - Dziękuję, Michelle, naprawdę wielkie dzięki, ale Luke to tylko mój przyjaciel. 

   - Do dziś nie znałyśmy twojego adresu, mama tak bardzo się martwi, walczyłeś tyle czasu i nagle pojawia się gość, który całkiem zmienia twoje patrzenie na rzeczywistość, jest cholernie przystojny i naprawdę nie widzi świata poza tobą. 

   - Ale ja nie jestem gejem. - Wywróciłem oczami i znów zaciągnąłem się dymem, by nie musieć się tak emocjonować. 

   - Dobra, spójrz na to w inny sposób, nie nazywaj tego, gdybyśmy wszyscy stali się po prostu ludźmi, nie kobietami i mężczyznami, świat byłby piękniejszym miejscem. 

   - Michelle, nigdy nie byłem i nigdy nie będę...

   - Dlaczego spałeś z Derekiem? 

   - Bo mi się podobał! - Krzyknąłem wreszcie. - Dostałem w dupę, a gość okazał się być strasznym idiotą... A ja nie jestem pedałem! 

    Drzwi od klatki schodowej otworzyły się z łoskotem, a w nich stanął zupełnie zmieszany Luke. Spojrzał najpierw na mnie, później na Michelle...

   - Luke... 

    - Dick zalał cały parter, muszę mu pomóc, przepraszam. Michelle, naprawdę miło było cię poznać. 

   - Jasne... ciebie również, jesteś super. 

   Luke spojrzał na mnie, a potem pokręcił głowę. 

   - Średnio. Jestem pedałem. - I poszedł, zatrzaskując za sobą drzwiczki Charlotte. 

   Nie martwcie się, nie będzie z tego wielkiego dramatu,
Michael i Luke muszą po prostu porozmawiać.
 Zrobić jakiś mały maraton? 

   Bo tak właściwie wjeżdżam :-( 

   Ale biorę laptop, mwah, więc będę pisać, a teraz koniecznie 
powiedzcie, czy jesteście ciekawi, co dalej.

Btw, przepraszam fanów Halsey, że nie wymieniłam jej z nazwiska.
Obiecuję poprawę xx Dzięki skarbie za zwrócenie uwagi Olivia-Liv ;* 

   

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top