Brawo Vicat!

Pik, pik, pik. Obudziło mnie to miarowe pikanie i jakieś dziwne odgłosy. Powoli otwierałam oczy, które bolały mnie od jasnego światła. Wszystko było zamazane. Poruszyłam się i to był błąd bo poczułam okropny ból w boku. „Brawo Vicat! Boli czyli jeszcze nadal żyjesz" pomyślałam sobie.

- Obudziłaś się nareszcie! - usłyszałam i popatrzyłam w stronę, z której dobiegał głos, wprost w błyszczące choć zmęczone oczy Zacka. Ciemne jak moja ukochana czarna kawa i czekolada, jak można więc nie kochać takich oczu?

Spróbowałam się odezwać ale miałam tak zaschnięte w gardle, że zdołałam tylko wyszeptać jedno słowo:

- Cześć.

Chłopak podskoczył jak oparzony i wybiegł z sali wołając do kogoś, że się obudziłam i żeby wezwali lekarza.

Wkrótce drzwi mojego szpitalnego pokoju nie zamykały się. Przychodzili kolejni lekarze, pielęgniarki, Clair, Colemanowie, policja... Kiedy już wszyscy sprawdzili, że żyję udało mi się wkońcu wyrzucić Clair i Zacka do domu bo z tego co słyszałam tkwili tu przy mnie cały czas. A leżałam nieprzytomna jakieś dwie doby. Poinformowano mnie również, że mam wstrząs mózgu, złamane dwa żebra, osiem szwów w boku i cholernie dużo szczęścia bo ani żebra nie przebiły płuc, ani nóż nie naruszył organów wewnętrznych. No i zdążyli zanim się wykrwawiłam, chociaż bez transfuzji się nie obyło.

- Boli cię? Bardzo? Może chcesz spać? - pytała mnie z troską Hannah.

- Dostałam metamizol i spałam już dość długo, na razie mi wystarczy - uspokoiłam ją.

- Trzymam cię za słowo.

Widziałam, że Hannah chce coś jeszcze dodać ale bije się z myślami.

- O co chodzi? Coś cię gryzie? - zapytałam.

- Dlaczego mi o niczym nie powiedziałaś? Nie ufasz mi? - wyrzuciła z siebie.

Westchnęłam.

- Ufam! Ja tylko nie chciałam z nikim o tym rozmawiać.

- Ale Zack o wszystkim wiedział.

- Dowiedział się sam. Z nagrań, które wykradł ojcu...

- No ale... Ty mi pomogłaś, wysłuchałaś a ja... Ja czuję się teraz taka niepotrzebna.

- Hannah przecież ci już mówiłam, że ty i twoja obecność bardzo mi pomogła. Wiele razy zatrzymałaś mnie w momentach kiedy miałam wybuchnąć. Twoje szczebiotanie wyciągało mnie nie raz z marazmu i tych wszystkich dołów, w które ciągle wpadam, odwracało uwagę od ponurych wspomnień z przeszłości. Wierz mi, próbowałam ci powiedzieć ale co by to zmieniło? Po co miałam ci wyliczać ile razy i jak próbowałam ze sobą skończyć a o gwałcie... Chciałam o tym zapomnieć a ty mi w tym pomagałaś każdego dnia. Weszłaś do mojego życia z buciorami a właściwie tymi swoimi markowymi szpikami, ale to najlepsze co mi się mogło przytrafić. - Zrobiłam pauzę i uśmiechnęłam się do niej. - Dzięki, że nie dałaś się spławić.

- Nie ma za co, polecam się. Ale zapamiętaj sobie, że od teraz już nie mamy przed sobą żadnych tajemnic! Tak?

Potwierdziłam kiwając głową.

- I tak ma pozostać! A więc wytłumacz mi jeszcze do cholery jasnej co to jest z wami? Z tobą i Zack'iem, bo tak przerażonego i prawie ryczącego to nie widziałam go już nie wiem odkąd. - Dziewczyna zamyśliła się na chwilę. - Chyba ostatnio jak mu się zgubił jego ukochany Golden retriever Roki. Wiesz, że szukaliśmy cię przez całą noc. Zmobilizował wszystkich. A kiedy cię już znalazł... Monica nie rób nam tego więcej! I nawet przyniósł ci kwiaty. – Kiwnęła głową wskazując bukiet stojący w wazonie na oknie. - On żadnej nie kupił kwiatów – dodała nachylając się i ściszając głos konspiracyjnie. - Kurwa! Zakochał się jak nic!

*

"Sto lat, sto lat niech żyje, żyje nam..." odśpiewali fałszującym chórem wszyscy moi goście.

To były moje ostatnie urodziny z jedynką z przodu. Nie przypuszczałam, że ich doczekam a już na pewno tego, że będę je obchodzić w tak dużym gronie ludzi, którzy coś będą znaczyć w moim życiu. Zdmuchnęłam szybko świeczki w towarzystwie Clair i naszego gospodarza Steva. Byli tu też Hannah, Ethan, Mike z Kate, Carter ze swoją nową dziewczyną, ojciec Zacka ze swoją już oficjalną partnerką Wei. Na moim urodzinowym obiedzie nie zabrakło też pani Brown z panem Woodem, Rosalie z mężem, Rubio, Paula, przyszywanego wujka Billa i obecnie najważniejszej osoby w moim życiu czyli mojego chłopaka Zacharego Colemana, który jako pierwszy złożył na moim poliku soczystego, urodzinowego cmokacza.

- Dobra dość już tego fałszowania bo wystraszycie wszystkich klientów Stevenowi! - krzyknęłam do rozbawionego i lekko już podchmielonego towarzystwa, nie potraktowali wina do obiadu jako dodatek ale nieco poważniej. - Dzięki Steve. Naprawdę nie musiałeś nam udostępniać całego dachu.

Rozstawili tu dla nas długi, pięknie nakryty stół, udekorowany kolorowymi kwiatami. Biały namiot łopotał nad naszymi głowami i chronił przed nadmiarem sierpniowego słońca. Błękitne niebo i lekka bryza dodawały klimatu.

- E tam przestań! Nie miałem pomysłu na prezent – zaśmiał się. Szef mojej cioteczki był naprawdę w porządku i miałam nadzieję, że Clair wkońcu zauważy jakim maślanym wzrokiem za nią wodzi. No przecież w przypadku Hannah i Ethana się nie pomyliłam, byłam już więc ekspertem w tej materii.

- Nie no mógłbym się przyzwyczaić do takiego życia – oznajmił Carter popijając kieliszek niezidentyfikowanego dla mnie trunku, który zamówił przed chwilą przy barze. - Ale do tego to za cholerę nie mogę... - wskazał na mnie trzymanym w ręku kieliszkiem.

- O co ci chodzi? - udałam głupią.

- No, że ty, że w sukience? Nie żeby mi się nie podobało ale nie przypuszczałem, że czegoś takiego dożyję.

- No cóż, ja też dopóki nie spotkałam mojej prywatnej stylistki – zaśmiałam się pokazując na Hannah.

- Jak tam twoja pierwsza dziara młoda? Już powinna się zagoić? - Mike zagadnął swoją nową klientkę Hannah.

Tydzień temu odwiedziłyśmy obie salon chłopaków, bo obiecałam Hannah, że załatwię jej wymarzonego motylka. U mnie w miejscu kolejnej blizny powstawał fenix, który miałam nadzieję, że stanie się symbolem odrodzenia, mojego nowego początku. Uczciłam nim też fakt, że mimo starań Tony'ego i jego pomagiera nadal żyję. Policja też zrobiła mi prezent i niedługo przed moimi urodzinami udało im się złapać obu.

Stałam przy balustradzie popijając mrożoną kawę. Zack podszedł do mnie i przytulił się kładąc brodę na moim ramieniu.

- O czym myślisz? - zapytał.

- O niczym specjalnym, patrzę sobie i podziwiam widoki – odparłam spokojnie.

- Jesteś wolna za tydzień?

- A co? - zaciekawił mnie.

- Masz zaproszenie na rocznicę ślubu moich dziadków. Stary Coleman cię polubił i powiedzieli mi z babcią, że bez ciebie mam się nie pokazywać.

- Zaczynam się czuć jak w starym małżeństwie. To dziwne – przyznałam.

- Hej, co jest? Nie podoba ci się?

- A tobie?

- Jest mi dobrze, jestem szczęśliwy i nie chcę tego popsuć. Zawsze myślałem, że przez te moje niekontrolowane wybuchy agresji tylko zagrażam najbliższym, więc będzie lepiej jak pozostanę samotny. Ale pracuję nad sobą. Wiem, że już sporo się nauczyłem cierpliwości i pokory - głównie to przez ciebie. I nie chcę już być sam. Mówiłem ci już, że cię kocham? - zapytał przekornie.

- Po kilka razy dziennie. Coś za łatwo ci to przychodzi. Przystopuj bo mi się znudzi - ostrzegłam.

- To nic, jak to ci się znudzi to wymyślę coś nowego.

- Co na przykład? 

- A nie wiem, może zacznę prosić cię o rękę?

*

Wróciliśmy podchmieleni do pokoju hotelowego, w którym odbywało się przyjęcie państwa Coleman. Dziadek Colemana chyba lubił towarzystwo młodych ludzi a nasze wyjątkowo mu odpowiadało, bo kiedy już przyjęcie dogasało przysiadł się do nas na dobre, racząc alkoholem i sprośnymi dowcipami. Przyznaję, że staruszek miał mocną głowę i cięty język i zrobiłby furorę na niejednej młodzieżowej imprezie. Uśmialiśmy się i upili przy nim tak, że ledwo znaleźliśmy nasz pokój.

Wzięliśmy wspólnie prysznic, żeby oczywiście oszczędzić wodę. A przynajmniej tłumaczyliśmy to sobie tym, że jesteśmy eko.  W końcu z przyjemnością zatopiliśmy się w pachnącej świeżością hotelowej pościeli.

- Wiesz co? Dziadkowie to tak cię polubili, że chyba specjalnie załatwili nam pokój żebyśmy zrobili sobie jakieś prawnuki i żebyś została z nami na zawsze...

- Ale ty bredzisz pijaku! Jesteśmy za młodzi na dzieci – szybko mu przerwałam te durne rozważania.

- Mów za siebie.

- Ty chyba żartujesz, jeszcze nie tak dawno zaczynałeś się jąkać na samą myśl o zakochaniu a teraz rzucasz deklaracjami jak z rękawa.

- Eee tam mów co chcesz a ja i tak cię kocham.

- A za co? Ciągle to powtarzasz, uzasadnij chociaż!

- A za wszystko. Za twoją niewyparzoną gębę, złośliwość, nieustępliwość... - zaczął ziewać.

- I co jeszcze? - uwielbiałam się z nim przegadywać, to jedno chyba nigdy mi się nie znudzi.

- I ten twój jędrny tyłeczek, te miękkie cycuszki i te pieguski na... - zatopił twarz w poduszce znów ziewając.

- Nie mam pojęcia co mówisz Coleman ale brzmi to tak seksownie, nie przerywaj – zaczęłam się śmiać. I usłyszałam jak zaczyna chrapać. Westchnęłam i odgarnęłam mu włosy z czoła i zaczęłam głaskać po głowie, tak jak to lubił. - Skreśliłam ostatni punkt na liście, ty jesteś moim ostatnim punktem - wyszeptałam. - Myślałam, że kiedy już wypełnię wszystkie punkty to będzie koniec a teraz czuję, że jesteś moim nowym początkiem. Ja też cię kocham.

*

W tobie jak w tańcu słońca znalazłam pociechę

Siłę by zerwać ze smutkiem by zerwać z grzechem

W blasku zanurzyć i oczyścić w nim duszę

By ruszyć dalej a więc dziś w drogę tą wyruszę

Nim wydam z mych trzewi ostatnie tchnienie odszukam nadzieję

I obiecuję że w sercach naszych obficie rozleję.


Nie umiałam się żegnać. Nie wiedziałam jak mam to zrobić, więc zanim wzeszło słońce wymknęłam się, tak po prostu. Zabrałam z domu przygotowaną wcześniej walizkę i wsiadłam do pierwszego autobusu jadącego na południe. Tam znajdował się mój uniwersytet, moja przyszłość. Tak jak to sobie wcześniej zaplanowałam.

Byłam gotowa na to, że może będę musiała wrócić, jeśli sąd zażyczy sobie żebym jeszcze złożyła jakieś dodatkowe wyjaśnienia. Ale jednego byłam pewna, jak tylko zobaczyłam Lestera zajmującego miejsce dla oskarżonych i zakutego w kajdanki Tony'ego, że to już koniec. Po raz pierwszy poczułam jakbym zrzuciła ze swych bark ogromny ciężar kłamstw. Jakbym wreszcie oddychała swobodnie. Poczułam, że mogę to wszystko pozostawić za sobą a Lester zostanie zapomniany jak i cała zła przeszłość z nim związana.  

Nareszcie dotarło do mnie to czego potrzebowałam, a potrzebowałam tylko i aż wybaczenia, nie od Boga czy rodziców a swojego własnego. Zrozumiałam, że przez te wszystkie lata to ja nie potrafiłam sobie wybaczyć. Każdego dnia zamiast żyć dalej, karałam się i nakładałam na siebie pokutę, jak moją przepastną starą bluzę aby poczuć się bezpiecznie, bo nie znałam innego bezpieczeństwa, spokoju, dzieciństwa i nie miałam już marzeń.

Tłumaczyłam sobie, że przez ostatnie lata przy życiu trzymała mnie obietnica złożona Shelly i ciekawość tego jak się skończą te wszystkie rozpoczęte przeze mnie książki czy seriale, muzyka której jeszcze nie słyszałam. Teraz wreszcie jestem ciekawa siebie i swojej przyszłości. Nie tej w objęciach dozgonnie wyznającego mi swoją miłość Zacka, nie żeby to nie było miłą perspektywą, ale obawiałam się, że się nam kiedyś znudzi. Musiałam najpierw poskładać i wymyślić na nowo siebie. Wykoncypować kim chciałam i mogłam być, jeśli nie mogłam być już tancerką. Bo czułam, że takie życie bez pasji i celu, na dłuższą metę nie miałoby dla mnie sensu.

Jechaliśmy już chwilę i nagle usłyszałam głośne trąbienie. Poznałam samochód, który nas ścigał i próbował wyminąć. "Co on do cholery wyprawia?! To niebezpieczne!" zamartwiałam się. Zack wyprzedził autobus i zajechał mu drogę. Kierowca zaczął go wyzywać od najgorszych debili i zatrzymał się. Tymczasem Coleman wyskoczył z samochodu i zaczął dobijać się do drzwi autobusu, które otwarły się przed nim z syczeniem.

- Co jest? Co ty wyprawiasz człowieku?! - krzyknął na niego kierowca.

Zack zbliżył się do niego i coś mu przez chwilę tłumaczył, po czym zaczął mnie szukać wzrokiem.

- Jesteś! - zawołał kiedy nasze oczy się spotkały.

- Ty wariacie! - byłam jeszcze w szoku ale pośród ludzi, więc nie wypadało mi użyć gorszych słów na to co wyprawiał.

- Przepraszam państwa za utrudnienia – odezwał się kierowca do pasażerów. – Dajmy temu zakochanemu dzieciakowi dwie minutki a obiecał, że nie będzie już sprawiał problemów i nie będziemy mieli opóźnienia.

- Przepraszam! Przepraszam! – ocknęłam się i powtarzałam dookoła do szemrających współpasażerów. - Przestań robić mi wstyd – syknęłam do niego kiedy już do mnie podszedł. - Skąd wiedziałeś...

- Od Clair – domyślił się o co chcę zapytać. - Jak mogłaś tak uciec? 

- Nie umiałam się pożegnać. Zadzwoniłabym przecież, tylko nie chciałam cię budzić tak wcześnie.

- Przecież bym cię odwiózł. Wystarczyło powiedzieć. Weź swój bagaż.

- Nie! Nie chcę - przerwałam mu szybko. - Wolę jechać sama. Tak to będziemy wałkować wszystko przez całą drogę. Robić jakieś ustalenia, składać sobie jakieś obietnice i nie wiadomo co...

- Boisz się, że będę cię chciał zatrzymać?

- Też - przyznałam uczciwie.

- Nie zrobiłbym tego wiedząc jak bardzo chcesz jechać. Przecież cię kocham, zaczekam na ciebie. A jeśli będziesz chciała pozwolę ci w każdej chwili odejść, choćby mi miało pęknąć serce zrobię jak będziesz chciała...

- Przestań! Nie chcę odchodzić ale potrzebuję trochę czasu. Muszę pobyć trochę sama ze sobą, bo dopiero co zaczęłam się akceptować i poznawać. Muszę sobie poukładać życie na nowo - ściszyłam głos próbując mu wyjaśnić.

- Rozumiem.

- Na pewno? - upewniłam się.

Pokiwał głową na potwierdzenie.

- To nie tak, że ja cię nie... Ja też cię... - nie dokończyłam bo zamknął mi usta pocałunkiem.

- Wiem, słyszałem w nocy – powiedział. Odwrócił się i wyszedł z autobusu pozostawiając mnie oniemiałą. Kierowca zamknął za nim drzwi i ruszyliśmy dalej.

*

Stałem na drodze patrząc jak się oddala i zacząłem się śmiać. A niech sobie jedzie! Dam jej ze dwa miesiące, jak już tak bardzo chce pobyć sama. Niech zatęskni. Jeszcze nie wie, że tam gdzie się wybrała mają niezły wydział architektury, na który tak się składa, że się dostałem.

- Nie oddam cię światu tak łatwo kochanie!

* KONIEC *

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top