Two days more 1/2
Następnego dnia obudziłem się ze znajomym uczuciem, które przypominało mi, że może czas sięgnąć po puszkę piwa i opić swoje smutki. Nie zrozumcie mnie źle, po prostu czasami nic innego nie miałem do roboty.
Chociaż wydaje się, że w Nowym Jorku pracy jest od groma, kiedy przyjdzie jej szukać, okazuje się, że ich liczba diametralnie spada. Nic więc dziwnego, że pracowałem bardzo rzadko, a jeżeli to robiłem, była to praca dorywcza. Czasami cykliczna, w każdy poniedziałek, albo weekend, jednak najczęściej była to robota jednorazowa. Taką robotę mogli podejmować szesnastolatkowie, a nie facet, który powinien myśleć o ułożeniu sobie powoli życia. Stała praca to był kamień milowy w tamtym kierunku.
Razem z Erickiem mieliśmy takie momenty, kiedy po prostu żłopaliśmy to piwo, starając się nie myśleć o tym, że nasze życie tak naprawdę jest takim z dnia na dzień. Nie mieliśmy tej stabilizacji, o której oboje marzyliśmy.
Niektórzy marzyli o życiu imprezowiczów, o takim wiecznym nic nie robieniu i byciu młodym. Ja marzyłem tylko o normalnym życiu, a to się nie spełniało. I nigdy miało się nie spełnić.
Zawsze pomiędzy kolejnymi łykami łapało mnie takie dziwne uczucie. Człowiek czasami myśli, że na coś tak długo czeka, odlicza czas, ekscytuje się tym. Ja nie miałem czegoś takiego. Nie miałem celu, nie miałem na co czekać. Chyba, że na dzień, kiedy przeleją mi pieniądze na konto. I to uczucie sprawiało, że miałem ochotę pić więcej.
Nigdy nie myślałem sobie, jako o alkoholiku. Piwo było dla mnie czymś zupełnie innym. Nie piłem po to, aby się uchlać, tańczyć i śmiać. To był chyba taki ostatni gwizdek przed zwariowaniem. Musiałem robić coś, aby nie siedzieć i nie myśleć nad sobą. Żadne hobby nie wchodziło w grę. Po prostu nie mogłem nad niczym usiąść – zawsze wydawało mi się, że to będzie bezowocne, że i tak nic mi z tego nie wyjdzie.
Każdy nowy dzień był taką nadzieją, że a może będzie lepiej? Może natrafię na jakąś świetną ofertę, wygram jakąś nagrodę w zdrapkach, czy coś podobnego. Tak jak mówiłem, zawsze starałem się znaleźć pozytywy, nieważne, w jakiej sytuacji się znajdowałem.
Może to właśnie Darius odezwał się do mnie tego drugiego poranka. Dawny ja stwierdziłem, że piwo nie zaszkodzi. Napiję się jednego, trochę czasu mi przeleci. Jednak dobrze wiedziałem, że to nie jest czas ani miejsce do wlewania w siebie alkoholu.
Miałem cel i byłem niesamowicie zdeterminowany, aby go osiągnąć.
Przebudziłem się i natychmiast wskoczyłem w jakieś ubrania, które grzecznie czekały na mnie w szafie. Hotel Pensylwania dalej mnie zachwycał, nie mogłem uwierzyć, że się w nim znajduję. Z tyłu głowy cały czas miałem Sarę i Marka, który spotkałem w Bronxie. Zastanawiałem się, jak wyglądał ich poranek.
I co robiłbym ja, gdybym nadal był na ich miejscu.
Nie zapomnę nigdy mojego mordercy. Chociaż go nie znałem i nie wiedziałem, kim był, w pamięci pozostało mi parę faktów, które śniły mi się w nocy. Widziałem go, czułem, jakby stał za mną i trzymał pistolet w moim pobliżu. Odwróciłem się i niemal czułem jego zimny oddech na mojej twarzy.
Ten sen był taki realistyczny. Później spałem spokojnie, jednak zaraz po przebudzeniu, obraz mordercy nie chciał wyjść mi z głowy.
Widziałem go dosłownie chwileczkę, nim pozbawił mnie życia. Była to tylko setna sekundy, jednak trwała dla mnie w nieskończoność. Parę detali jego wyglądu zapisały się w mojej pamięci i nic nie zdołało ich wymazać. Ta łysa głowa, a na jej tyle tatuaż ze skorpionem. Na kostkach palców wytatuowany miał krótki napis: hell yeah.
Przemyłem twarz wodą i spojrzałem na siebie w lustro. Przełknąłem ślinę, wiedząc, że pozostało mi tylko dziewięć dni. A wczoraj, zamiast robić coś pożytecznego, poszedłem do najdroższej restauracji, jaką znalazłem i nażarłem się jak świnia. Nigdy nie było mnie stać na takie luksusy. Jedzenie w lokalach wyższej klasy było w moim życiu rzeczą, o której mogłem tylko pomarzyć. Stać mnie było jedynie na jakieś fast foody. Gdybym poszedł na wykwinty obiad musiałbym nie jeść nic przez kolejny tydzień.
Chociaż przez chwilkę mogłem poczuć się jak normalny człowiek, który nie musi zaciskać pasa, spisywać na karteczce wszystkie swoje wydatki i przed każdymi zakupami dokładnie wyliczyć, ile dolarów może wydać. Mogłem zjeść pyszny obiad bez konieczności patrzenia na cenę.
W moim pokoju znajdowało się wystarczająco dużo pieniędzy, aby przez te dziesięć dni naprawdę poczuć, czym jest życie. Nie oszukujmy się. Bez pieniędzy życie nie ma prawa bytu.
Ku mojemu zdziwieniu, nad Nowym Jorkiem pojawiło się czyste, niebieskie niebo. Wyglądało dla mnie nawet nienaturalnie. Do tego miasta jakoś bardziej pasował mi wszechobecny smog. To tak samo, jakby na tropikalnej wyspie padał ciągle deszcz. Jakoś te rzeczy w ogóle do siebie nie pasowały. W obu przypadkach.
Zamówiłem sobie śniadanie do pokoju. Było to crostini z guacamole i wędzonym łososiem, gorąca kawa i placuszki jogurtowe. Czułem się jak król. Trudno było mi uwierzyć, że ludzie naprawdę tyle jedzą na śniadanie. Ja zwykle musiałem się zadowolić zwykłą kanapeczką z ogrzewanym mięsem, polanym sosem za dwa dolary.
Kiedy wychodziłem z hotelu, na recepcji przygrywała pozytywna, powolna muzyka. Ludzie korzystali z komputerów najnowszej generacji, nie zwracając na mnie uwagi. Jedynie jeden facet spojrzał na mnie, ale to dlatego, że miałem identyczne buty jak on. Byłem ciekawy, czy to dobrze, czy źle.
Na zewnątrz było ciepło i przyjemnie. Ludziom chyba też udzieliło się to słońce, bo w końcu zwolnili i zaczęli się uśmiechać. Wszyscy chodzili z kawą w ręku, trzymali w rękach drogie telefony i ubrani byli w rzeczy, które kosztowały więcej niż ja zdołałbym zarobić w ciągu trzech miesięcy. Ale cóż – przecież to Manhattan. Ludzie, którzy się tutaj utrzymują, muszą mieć pieniędzy pod dostatkiem.
Wyciągnąłem z kieszeni spodni kartkę, którą dostałem od nowej lokatorki zeszłego dnia. Czekałem z przeczytaniem adresu, bo bałem się, że od razu pobiegłbym do przyjaciela z wywieszonym językiem, a głód dawał mi o sobie znać już, kiedy się pożegnałem z małżeństwem.
Usiadłem na jednej z licznych ławek. Jednak, była to nieliczna wolna. Czaiłem się na to miejsce dobre parę minut, zanim się zwolniło.
Pogrzebałem w kieszeni, czując rosnącą ekscytację. Byłem bardzo ciekawy, gdzie też znajdował się teraz Eric. Trochę zacząłem żałować, że z tym zwlekałem, być może zupełnie opuścił Nowy Jork... Zrzuciłem całą winę na mój żołądek, który samolubnie chciał się nasycić.
Trzymałem rozłożoną karteczkę przed sobą, jednak wzrokiem ciągle uciekałem gdzie indziej. Czułem zapach tej karteczki. Tytoń wymieszany z damskimi perfumami.
W końcu niemal się zmusiłem i spojrzałem na zapiski. Pismo Erica. Te same niestaranne litery i cyfry, wiecznie czarny atrament w piórze.
15 Union Square West wraz z dodanym numerem apartamentu.
Przez chwilę coś mi zaświtało, jednak ta myśl prędko zniknęła z mojej głowy. Nowy Jork był za duży, aby pamiętać, gdzie co się znajduje. Często wieloletni mieszkańcy gubili się w okolicach, które poniekąd powinni znać jak własną kieszeń.
Westchnąłem głęboko i wstałem z ławki, zwarty i gotowy, aby ruszyć w drogę, aby spotkać mojego przyjaciela. Schowałem kartkę do spodni, upewniając się, że jej nie zgubię. Nie miałem pamięci do nazw. Paradoksalnie, bo wszystkie inne elementy miały w moim mózgu dla siebie osobną półeczkę.
Wyciągnąłem telefon, który jak się okazało ma całkiem sprawną funkcję nawigacyjną. W dwa tysiące dziesiątym roku telefony również ją miały, jednak nie taką dobrą. Po drugie, jeszcze taki dobry telefon trzeba było mieć. Ja, jak nietrudno się domyśleć, takowego nie posiadałem.
Okazało się, że Eric mieszkał niedużo ponad milę od miejsca, w którym się znajdowałem. Miałem wrażenie, że GPS prowadzi mnie w miejsce lepszej klasy, to dalej był Manhattan. Zmarszczyłem brwi, ale po chwili na moich ustach pojawił się szeroki uśmiech. Czyżby mój Eric mieszkał naprawdę w tej dzielnicy, o której zawsze marzyliśmy? A może tylko u kogoś pracował? Albo wynajmował mieszkanie z kimś, mieszkał u kogoś? Zbyt wiele pytań, za mało odpowiedzi.
Jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić to prędkie dostanie się pod wskazany adres. Korki były niemiłosierne, więc postanowiłem przejść się tam pieszo. Przy okazji mogłem zobaczyć raz jeszcze w jakim pięknym mieście się znajduje. Nowy Jork zawsze był taki piękny, to marzenie, którego można było dotknąć.
Skierowałem się w stronę Empire State Building. Skręciłem w prawo przy Greeley Square. Był to naprawdę malutki park, gdzie akurat znajdował się jakiś plac targowy. Wszędzie było pełno kolorowych, zadbanych kwiatów. Mijałem sklepy, wielkie korporacje, drapacze chmur, pewnie światowej klasy piosenkarzy i aktorów. Nowy Jork wydawał się, jakby był w wiecznym remoncie. Wokoło rusztowania, budowy, odgłosy młotów pneumatycznych.
Prócz parków, trudno było w Nowym Jorku znaleźć zielone miejsca. Wszędzie zabudowania, asfalt i zgiełk. Miałem wrażenie, że podczas tej mojej długiej nieobecności, poziom zieleni spadł jeszcze niżej.
Punkt, który miało być domniemanym miejscem zamieszania Erica Bella było jakby snem. Wieżowiec mieszkalny okalały biurowce ze szklanymi szybami, gdzie swoje siedziby miały wielkie holdingi. Po lewej stronie znajdował się Union Square Park. Chociaż w tym miejscu można było cieszyć się zielenią drzew i śpiewem ptaków. Chociaż ciągle głównie słyszalnym obiektem był nieprzerwalny ruch na ulicach.
Było to na skrzyżowaniu najbardziej pożądanych dzielnic, takich jak East i West Village. Budynek zapierał dech w piersiach. Byłem pewien, że tutaj znajdowały się apartamenty najwyższej klasy. Serce waliło mi jak oszalałe. Stałem na chodniku i patrzyłem w niebo, na wszystkie te rzeczy, które poprzednio mogłem tylko mijać.
Skierowałem się pod wejście do mojego celu. Trochę bałem się tam wchodzić. Nigdy nie byłem w takim miejscu, nie miałem pojęcia, jak się zachować w takiej sytuacji. Czy sam mam poprosić o wskazanie mi danego apartamentu, czy nikt mi w tym nie pomoże?
Odruchowo chwyciłem się za kieszeń spodni. Zawsze dzwoniłem do Erica, kiedy nie byłem pewien co robić. Niestety, byłem w kropce – jego numeru nie znałem, być może dawno temu już go zmienił.
Stanąłem przed tym wejściem i nagle gwałtownie cofnąłem się, panikując.
– Uważaj! – usłyszałem głos osoby, która znajdowała się tuż za mną. Niestety, moja koordynacja nie była na wysokim poziomie. Wpadłem na zdezorientowanego człowieka z impetem, powodując, że oboje wylądowaliśmy na twardym i brudnym chodniku.
Mężczyzna, jak się okazało po chwili, upuścił wszystkie swoje zakupy, a torby rozerwały się, ponieważ zbyt mocno je ścisnął, próbując zachować równowagę. Karton mleka został zdemolowany przez moje ciało, które na nie upadło, a pomidory potoczyły się w stronę jezdni.
– O matko, przepraszam bardzo... – powiedziałem skruszony, próbując wstać o własnych siłach. Spojrzałem na osobę, której prawdopodobnie zniszczyłem poranek.
I powiecie pewnie, że to było to przewidzenia, że to zbyt oczywiste. I wiecie, co Wam powiem? Myślcie, co chcecie. Ja uważałem przez cały ten czas, że los czuwał nade mną i sprowadził na moją ścieżkę osoby, które musiałem spotkać podczas moich dziesięciu dni.
Otworzyłem usta szeroko ze zdumienia i miałem ochotę rozpłakać się ze szczęścia. Naprawdę.
– Eric... – wyszeptałem, zapominając zupełnie, że miałem ochotę pomóc podnieść wszystkie produkty, które nieumyślnie rozwaliłem po drodze.
Patrzyłem na niego, jakby był moją ostatnią deską ratunku. Zmienił się. Bardzo się zmienił. Wydoroślał. Przestał wyglądać jak młodzieniec i nabrał poważnych i eleganckich rysy twarzy. Dalej był umięśniony i jak zwykle, przyjemnie pachniał. Jednak na pierwszy rzut oka widziałem, że zmienił się także jego styl życia. Ubrania miał podobne do moich – szykowne buty, twarzowa koszula, nonszalancko rozpięta u samej góry. Na nosie miał okulary, które tylko dodawały mu powagi. Nigdy nie miał wady wzroku, być może się to zmieniło. Jego brązowe włosy również zaczesane były do góry.
– Przepraszam, ale... Nie wiem, kim jesteś. – Zmarszczył brwi. Były mniej krzaczaste, niż kiedyś. Być może je regulował.
– Eric, to ja! – wykrzyknąłem, może zbyt entuzjastycznie, bo brunet odsunął się ode mnie o krok.
Miałem wrażenie, że na powrót jestem Dariusem, a mój zabawny przyjaciel udaje, że mnie nie zna, bo poprzedniego dnia zrobiłem coś głupiego. Dopiero po chwili doszło do mnie, że Eric nie żartuje.
Nigdy wcześniej nie widział Seana, skąd miał wiedzieć, kim jest ten człowiek. Na jego miejscu też bym się przestraszył. Poczułem nieprzyjemne ukłucie w sercu. Był dla mnie najważniejszą osobą w życiu. To tak, jakby matka nie rozpoznała swojego dziecka. Tak właśnie się czułem.
Nie wiedziałem jak zacząć wyjaśnienia. Bałem się, że wszystko zepsułem i Eric odejdzie w trybie natychmiastowym i już nigdy nie dane będzie mi go zobaczyć.
– Wróciłem, Eric... – wyjąkałem, patrząc przenikliwie w jego oczy.
On też to robił. Spoglądał w moje oczy, jakby doszukiwał się w nich odpowiedzi. Po chwili, kiedy zaczął szybko mrugać, nie dopuszczając do siebie łez wzruszenia, byłem pewien, że znalazł to, czego szukał.
– Darius? – zapytał ostrożnie, dalej trzymając mnie na bezpieczny dystans. Błysk w jego oku od razu zgasł i odezwał się w nim zdrowy rozsądek. – Czy ktoś robi sobie ze mnie jaja? To nie jest śmieszne! – Podniósł głos, zwracając się do wszystkich ludzi na ulicy. – Gdzie jest ta ukryta kamera?! Z takich rzeczy nie wolno żartować!
Wiedziałem, że było to naprawdę trudne do pojęcia. Miałem oczy jedyne w swoim rodzaju. Wszyscy mówili, że są wyjątkowe. Dlatego pierwszą myślą Erica było to, że wróciłem. Poznał moje oczy.
– Eric, to naprawdę ja! – Starałem się uspokoić przyjaciela, którego najwidoczniej powrót do przeszłości wiele kosztował. – To ja, Darius Hudges! Wszystko ci wyjaśnię...
Eric przestał wydzierać się w niebogłosy i znowu zaszczycił mnie spojrzeniem. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała w szybkim tempie. Lustrował mnie wzrokiem, od stóp do głów.
– To niemożliwe. Darius nie żyje, rozumiesz? Od dziesięciu lat! – Tym razem wykrzyczał mi to prosto w twarz. – Kim ty jesteś, że masz czelność żartować z takich spraw?! Życie ci niemiłe?
Przez chwilę zupełnie spanikowałem. Nie miałem pojęcia, jak przekonać go do tego, że nie jestem oszustem, tylko powróciłem do życia w innym ciele na dziesięć dni. To brzmi tak komicznie, kiedy o tym myślę. Sam też bym w to nie uwierzył. Przygryzłem nerwowo wargi, czując, że muszę zacząć prędko działać.
– Eric, kto inny wiedziałby, że w wieku dwunastu lat, kiedy znajdowaliśmy się w sierocińcu, powiedziałeś mi, co stało się z twoim pierwszym zwierzątkiem? Twoją złotą rybką Cosmo?
Brunet na chwilę przystanął. Chodził w miejscu, jednak po moich słowach, zatrzymał się, aby jeszcze raz na mnie spojrzeć. Widocznie wyczekiwał odpowiedzi.
– Chciałeś zmienić mu wodę, jednak nie miałeś pojęcia, jaka powinna być temperatura. Wrzuciłeś nieszczęśnika do wrzątku, a kiedy się przestraszyłeś, bo Cosmo zdechł, stłukłeś akwarium. Biedna ryba została pożarta przez kota.
– Miałem wtedy parę lat, skąd miałem wiedzieć, w jakiej temperaturze żyją ryby? – powiedział żartobliwie, a następnie głęboko westchnął. Jego oczy zapełniły się łzami. – Powiedziałem o tym tylko Dariusowi. Mojemu przyjacielowi.
– Wróciłem, brachu. – Otworzyłem ramiona, aby przyjąć po chwili bruneta w mocny, męski uścisk. Poklepałem go po plecach, a on zaczął mi szlochać do ucha.
– Jak to się stało? – zapytał.
Czułem się, że znowu trzymam w ramionach tego zagubionego dzieciaka, którego poznałem w sierocińcu. Który w moim towarzystwie zwierzał mi się ze wszystkich swoich sekretów, problemów, myślach, które go dręczą. Znowu miałem przy sobie osobę, która była niemal taka sama jak ja.
– Wszystko ci opowiem. To nie jest długa historia... – odparłem, czując się, jakbym po długiej wędrówce znalazł drogę do wytęsknionego domu.
Nic nie mogło się z tym równać. Moment, kiedy odnalazłem Erica był niekwestionowanie jednym z najlepszych momentów w całym moim życiu. Nie wyobrażałem sobie czasu, który został mi dany bez niego.
A niestety, czas ciągle upływał, odliczając czas do chwili, gdy znowu zniknę.
Tym razem na wieczność.
__________________________
Znowu muzyka z Heavy Rain'a, ach, jak ja kocham soundtracki z gier. Najprzyjemniej mi się do nich pisze, a ta szczególnie pasuje mi do klimatu 10DM.
Lubię tworzyć kontrasty w tej części w stosunku do pierwszej - może wyłapiecie jakieś :).
Wybaczcie, że znowu dzielę rozdział - ale chyba krótsze na wattpadzie czyta się znacznie lepiej :).
Uciekam spać, jutro (właściwie dzisiaj) rano muszę iść do pracy :c
Miłych snów/miłego dnia!
N.B
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top