One day more 2/2

Mógłbym zacząć opowiadać od tego, że kiedy wyszedłem z hotelu, odetchnąłem świeżym powietrzem. To jednak byłaby bzdura. W Nowym Jorku niestety nie ma świeżego powietrza, a wdychać można jedynie spaliny.

Jednak nie zdajecie sobie sprawy, jak cieszyłem się, że mogę znowu zatruwać moje płuca takim zapachem. Nigdy wcześniej dym samochodowy nie wydawał mi się taki piękny.

Niebo było szare i wiał wiatr. Jednak nie mogłem powiedzieć, że w mieście panowała melancholia. Tutaj zawsze coś się działo. Zwłaszcza na Manhattanie. Nikt jakoś nie wydawał się przejęty tym, że słońce zaszło. Mieli na głowie tyle własnych spraw, że pogoda przestała ich interesować.

Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek wcześniej spotkałem kogoś z tej ulicy. Może przechadzali się po Bronxie albo to ja chodziłem ulicami Manhattanu, wyobrażając sobie, że tak jak oni po prostu żyję, nie musząc liczyć się z trudnościami każdego dnia.

Wyszedłszy z hotelu, skręciłem w lewą stronę, kierując się w stronę najbliższego skrzyżowania. Mijały mnie tłumy ludzi, a nikt nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem. Nikt mnie nie znał, nie wiedział, kim jestem. Ja sam też powtarzałem sobie co po chwilę nowe imię i nazwisko, aby przypadkiem go nie zapomnieć.

Przede mną piął się w górę Madison Square Garden, ozdobiony flagą Stanów Zjednoczonych. Wszystko wyglądało dla mnie jak dawniej. Oczywiście, różnic było wiele, jednak kiedy patrzyłem przed siebie, dalej widziałem tę ogromną metropolię, która zawsze była dla mnie czymś niesamowitym.

7th Avenue ciągnęła się przede mną, a ja nie mogłem się powstrzymać, aby nią nie przejść. Słyszałem wokół siebie różne języki. Japoński, Arabski, jakieś Europejskie, których za żadne skarby świata nie zrozumiem. Nowy Jork zawsze był zlepkiem wielu kultur, jednak teraz zauważyłem przewagę Muzułmanów. Minąłem drugie wejście do mojego hotelu. Po drugiej stronie ulicy znajdowało się wejście do stacji metra, obleganego przez ludzi.

Nie mogłem napawać się ciszą, może nawet tego nie chciałem. Dużo bardziej wolałem słyszeć klaksony tych nowoczesnych aut, które przejeżdżały obok mnie. Radowało mnie, że wszystko wokół mnie było takie żywe i materialne. Miałem ochotę dotknąć każdego słupka po kolei, aby w końcu dotarło do mnie, że naprawdę mogę coś zrobić ze swoim ciałem. Dalej nie mogłem uwierzyć, że naprawdę żyję. Chciałem to wykrzyczeć wszystkim.

W Nowym Jorku było pełno idiotów, nikt nawet nie zwróciłby na mnie uwagi.

Zastanawiałem się, co bym zrobił, gdybym dalej był Dariusem. Co bym robił? Zapewne siedziałbym razem z Erickem i pilibyśmy tanie piwo w...

Eric...

Wspomnienie o nim uderzyło we mnie nagle, jednak dosadnie. Zatrzymałem się na środku ulicy, powodując, że wpadła we mnie młoda dziewczyna, wylewając na podłogę resztki kawy mrożonej ze Starbucksa.

Eric Bell była to jedyna osoba, która pojawiła się w moim życiu i nie zniknęła z biegiem czasu. Wychowani w tym samym domu dziecka. Następnie przyjaciele, którzy dzieli ze sobą wszystkie zmartwienia i troski. Był naprawdę podobny do mnie. Z zachowania, rzecz jasna. Jak mogłoby być inaczej? Spędziliśmy ze sobą niemal całe życie, trudno, żeby dwójka facetów o odmiennych poglądach tyle ze sobą wytrzymała.

Kiedy opuściliśmy dom dziecka, od razu wiedzieliśmy, że nie możemy się rozstać. On trzymał mnie przy ziemi, ja jego. Oboje klepaliśmy biedę, żyliśmy tak naprawdę z dnia na dzień, utrzymując się z zasiłku i dorywczych prac na czarno.

Eric unikał zobowiązań. Szczerze powiedziawszy, unikał dziewczyn. Nie był brzydki, moim męskim okiem oceniłbym go nawet jako osobę przystojną. Wysoki, od pracy na budowie wyrobił sobie pokaźne mięśnie. Zawsze kupował tanie perfumy i wylewał na siebie pół flakoniku. Twarz miał podłużną i był jednym z nielicznych, który nienawidził swojej monobrwi i zawsze ją skubał pęsetką, którą ukradł kiedyś jednej dziewczynie.

Dziewczyny się za nim oglądały, nie to co za mną. Jednak on je spławiał. Nie szukał związku. Szukał przygody. Dziewczyna była dla niego obiektem do zaspokojenia potrzeb seksualnych. W Nowym Jorku nie brakuje prostytutek na ulicach, a Eric często korzystał z ich usług. Też to robiłem, chociaż dużo rzadziej.

Jego nastawienie do kobiet nie wynikało z tego, że ich nie lubił, czy uważał je za problem. Wręcz przeciwnie. Nie chciał się z żadną wiązać, bo wiedział, że nie zapewni im tego, na co zasługują. Nie skazałby żony i – co więcej – dziecka na życie w ubóstwie.

Kiedyś, kiedy upijaliśmy się tanim piwem, mówił mi, że dorobi się fortuny i wtedy zacznie szukać kogoś, kto spędzi z nim resztę życia.

Mówiłem mu, że kocha się nie za pieniądze, ale sercem. Jednak miał trochę racji. Takie małżeństwo narażone byłoby na liczne kłótnie. Mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają. Prawda jest druzgocąco inna. Bez pieniędzy w dzisiejszych czasach można tylko modlić się o kolejny dzień.

Musiałem go znaleźć. Chciałem zobaczyć, jak mu się powodzi, jak wygląda teraz jego życie. Czy wszystkie jego marzenia się spełniły? Jak poradził sobie z moją śmiercią? Był twardy, na pewno zniósł to dobrze. Nie takie trudności w życiu napotkał. Jednak pragnąłem go przeprosić. Zacząłem myśleć o tym, że mógł się załamać, mogło coś mu się stać.

Nie mieliśmy nikogo. Byłem tylko ja i on. Najlepsi przyjaciele, na dobre i na złe, a w naszym przypadku na złe i na gorsze. Jednak tak jak wspomniałem i będę wspominać, naprawdę cieszyłem się z mojego życia. Doceniałem je.

Nie załamywałem się tak bardzo, jak robił to Eric. On wszystko przeżywał gorzej. Każda jego porażka kosztowała go parę dni zdruzgotania. Ja we wszystkim starałem się zobaczyć pozytywy. Jakkolwiek źle było. Eric tego nie potrafił.

Dlatego, tak bardzo bałem się, co się z nim stało. Zniknąłem tak nagle, nikt się tego nie spodziewał.

Od razu złapałem taksówkę w charakterystyczny sposób dla mieszkańców Nowego Jorku. Prócz wystawienia ręki, jedną nogę zawsze przestawialiśmy na jezdnię. Z tego, co wiem, nie wszędzie tak robią.

Taksówkarz się zatrzymał od razu. Skierowałem go na Bronx, tam, gdzie wynajmowaliśmy z Erickiem małe obskurne mieszkanie.

Bronx jest jedną z tych dzielnic, do których nie chce się nigdy wracać. Poza tym kierowca nie był uszczęśliwiony, ponieważ czekało na niego ponad jedenaście mil jazdy. A taka podróż w środku dnia mogła zająć nawet półtorej godziny.

Ta dzielnica stała się symbolem upadku miasta. Tak naprawdę jedyną rzeczą, jaką warto tam zobaczyć, jest Ogród Botaniczny. W tamtym miejscu jest szansa, że nikt nie zaszlachtuje cię nożem bez powodu.

Roiło się tam od niebezpiecznych ludzi, budynki były ściśnięte, a atmosfera szczerze odpychała.

Oczywiście, były miejsca, które wyróżniały się na tle innych w tej północnej dzielnicy, jednak mówię ogólnikowo. Spędziłem tak wiele czasu. Wiem coś o tym.

Jazda minęła mi w bardzo przyjemnej atmosferze. Taksówkarz był bardzo rozmowny, jednak nie przesadzał. Dopuszczał mnie do zdania. Opowiedział mi nieco, co dzieje się w mieście, więc byłem na bieżąco.

– Panie, skąd pan się z księżyca urwał? – zaśmiał się, kiedy nie miałem zielonego pojęcia jak odpowiedzieć na pytania dotyczące drużyn piłkarskich, które ostatnio grały. Mylili mi się politycy. Palnąłem, że prezydentem dalej jest Barack Obama.

– Ciężka noc – skłamałem. W nocy jeszcze w ogóle nie istniałem jeszcze na tym świecie.

– Też bym chciał to powiedzieć. U mnie to tylko praca i praca – westchnął taksówkarz, stojąc w korku, niedaleko miejsca docelowego.

Wszystkie drogi, którymi przejeżdżaliśmy, były naznaczone moimi wspomnieniami. Nie było miejsca, gdzie bym nie postawił kroku w poprzednim życiu. Rozpoznawałem ludzi. Czas ich zaczął zmieniać. Dzieci wyrosły, dorośli stali się starsi. Niektórzy już zmarli. Pamiętałem starsze małżeństwo, które mieszkali w jednym z domków. Dom był już zburzony i jeszcze nic nie postawili na jego miejsce. Bardzo było mi ich szkoda. Zawsze byli mili i uczynni. Zupełnie nie pasowali do klimatu tej dzielnicy.

Śmierć była taka niesprawiedliwa. Zabierała ludzi znikąd, kończąc ich marzenia. Starości niestety obejść się nie da. Człowiek stara się całe życie tylko po to, aby w końcu odejść, zostawić wszystko swoim potomkom. Nikt nie może żyć wiecznie.

Taksówkarz wysadził mnie przy małej, zaniedbanej kamiennicy. Poczułem ukłucie w sercu. Czułem, jakbym wrócił do domu po wielu latach męczącej podróży. Wiatr rozwiał mi włosy. Przypominało mi to, że mój umysł wcale nie płata mi figlów. Ja naprawdę tam byłem.

Budynek wyglądał gorzej, niż pamiętałem. Wandale pomalowali go sprayem wszędzie, gdzie tylko mogli. W niektórych mieszkaniach powybijane były okna. Słyszałem krzyki, płacz dziecka, gwałtowne uderzenie. Codzienność w tej dzielnicy. Przełknąłem ślinę. Wiedziałem, że mój nowy wygląd mógł zainteresować mieszkańców. Z pewnością chcieliby wykraść mi trochę gotówki albo telefon lub inne dobra materialne.

Głęboko westchnąłem i ruszyłem przed siebie, w kierunku wejścia na klatkę schodową. Mijałem roztłuczone szkło na podłodze, deptałem pety. Drzwi były otwarte. Mieszkańcy aż tak sobie teraz ufali? Kiedy ja tam mieszkałem, a zamek przy drzwiach wejściowych się zepsuł, wszyscy spali z nożem pod poduszką, bojąc się o napaść. Co to było dla bandziorów wyważenie drzwi?

W środku pachniało zgnilizną i wilgocią. Nikt już dawno nie sprzątał klatki schodowej. Kurzu było tam więcej niż włosów na głowie. Od razu zachciało mi się kichać, a uczulenia nie miałem. Kiedy tylko mieszkańcy usłyszeli czyjeś kroki, natychmiast zamilkli. Wiedziałem, że zaglądali w wizjer, patrząc, kto ich nachodzi. Nikt mnie nie znał, nie mogli mnie znać. Sam przecież wystraszyłem się mojego odbicia w lustrze. Nigdy kogoś takiego nie widzieli.

Wszedłem po schodach na drugie piętro i stanąłem przed mieszkaniem numer trzydzieści trzy. To tutaj mieszkałem, myślałem nad swoim życiem, spędzałem długie wieczory z Erickiem. Odruchowo pogmerałem w kieszeni spodni, chcąc odnaleźć klucze. Zbyt późno doszło do mnie, że ich nie mam.

Zastanawiałem się, co będzie, kiedy Eric mnie zobaczy. Co pomyśli? Czy w ogóle mnie wpuści? Cały się trząsłem, zaschło mi w gardle. Czułem się tak, jakbym miał iść na najważniejsze spotkanie w moim życiu. Właściwie to tak było. Prócz Erica chciałem spojrzeć w oczy tylko mojemu mordercy.

Zapukałem w drzwi, czując pod palcami, z jak kiepskiego materiału zrobione są drzwi. Wystarczyłoby tylko trochę więcej siły i bez problemu można by wtargnąć do mieszkania.

Usłyszałem, że ktoś przemieszcza się w kierunku drzwi. Serce biło mi jak oszalałe, myślałem, że wyskoczy mi z piersi. Ktoś po drugiej stronie przekręcił klucz w zamku i delikatnie otworzył drzwi.

– Nie mam narkotyków, proszę mnie już nie nachodzić – bąknął gruby głos należący do mężczyzny.

Nawet go nie widziałem, szpara była za mała, aby go dojrzeć, a w mieszkaniu panował mrok. Nie miałem pojęcia, kto stał przede mną. Czyżby to Eric? Głos zupełnie niepodobny. Ale może zapomniałem, jaki miał? Albo aż tak zmienił się przez dziesięć lat?

– Eric, chcę z tobą porozmawiać. To ja, Darius! – Nie dawałem za wygraną. Wcisnąłem but pomiędzy drzwi.

– Nie jestem żaden Eric, odłóż dragi, chłopie! – Głos stał się ostrzejszy, a drzwi zaczęły z coraz większą siłą napierać na mój but.

– Eric? – usłyszałem po chwili drugi głos, tym razem kobiecy, dochodzący z wnętrza mieszkania. – Uspokój się, Mark, on może szuka pana Erica!

Kobieta szybko znalazła się przy drugim domowniku, niemal zmuszając go do otwarcia drzwi szerzej. Kiedy tylko to nastąpiło, poczułem, jak zapach brudnego mieszkania trafia do mych nozdrzy.

Przyjrzałem się gospodarzom. Byli po czterdziestce, oboje zaniedbani. Brudni, mieli tłuste włosy. Kobieta miała zniszczoną cerę, zapewne od papierosów. Mężczyzna zaś wyhodował mięsień piwny, a jego ubrania sugerowały, że jego głównym zajęciem było siedzenie przed telewizorem i oglądanie meczów. Pachniało od niego piwem. Zapewne nikt nie zwraca uwagi na detale tak jak ja. Ja jednak musiałem to robić. Z detali można naprawdę wiele o ludziach się dowiedzieć.

Kobieta miała krótkie i brudne paznokcie. Wszystkie prace domowe wykonywała ona. Mężczyzna zaś paznokcie miał dłuższe, z wyjątkiem wskazującego palca u lewej ręki. To nim najprawdopodobniej zawsze otwierał piwo. Był złamany, bo przy puszkach trudno utrzymać długiego paznokcia.

– Szuka pan Erica Bella? – zapytała mnie kobieta, miłym i ciepłym głosem. Nie pasowała do tego mężczyzny. Wydawał mi się tyranem i krnąbrnym człowiekiem.

– Tak, nie mieszka już tutaj? – Usiłowałem nie patrzeć na faceta, który lustrował mnie wzrokiem. Nie pasowałem teraz do tej dzielnicy.

– Już długi czas. Wprowadziliśmy się tutaj może... Z pięć, sześć lat temu... – Zmarszczyła brwi, myśląc o dokładnej dacie. – Coś takiego. Mieszkanie kupiliśmy w okazyjnej cenie. Niestety, pan Eric już nigdy więcej się tutaj nie pojawił.

– Jak się miał? To znaczy... Kiedy pani go widziała? Jak się zachowywał... – Plątałem się w słowach. Nie wiedziałem, jak inaczej ująć troskę o przyjaciela, który żyje beze mnie już dziesięć lat.

– Mało o nim wiem, bo mało go widziałam. Było to może ze dwa, trzy razy. A pan to co? Jakiś detektyw prywatny, czy z policji? A może z telewizji?

– Przyjaciel z dawnych lat – uściśliłem.

– Widać, dawno go pan nie widział.

– Dzisiaj mija dziesięć lat – przyznałem.

– To kupę lat. Co ześ sobie teraz pan o nim przypomniał? – odezwał się w końcu mężczyzna, ukazując, na jakim poziomie jest jego język. A może po prostu był pijany.

– Czy wiedzą państwo, gdzie teraz znajdę Erica? – Ominąłem pytanie i zadałem własne. Nie mogłem wdawać się w żadne dziwne dyskusje. Nie miałem tyle czasu.

– Jeżeli nigdzie się od tego czasu nie wyprowadził, to wiemy. – Kobieta ruszyła do mieszkania i zaczęła czegoś szukać, uprzednio włączając lampę stojącą, która ledwo co oświetlała zaniedbane mieszkanie.

– Pan chyba nie stąd – zauważył mężczyzna, dalej bacznie mi się przyglądając.

– Stąd – odparłem.

– Doprawdy? Nikt z naszych nie nosi takich ubrań jak pan. Versace, sracze – prychnął. – Na czym się pan tak dorobiłeś? Na narkotykach, co?

Zacisnąłem lekko zęby, nie dając się sprowokować. Ludziom z bronxu nie dużo trzeba było, aby rzucić się na drugiego z pięściami, bez podania konkretnego powodu.

– Znalazłem te ciuchy w szafie – bąknąłem zgodnie z prawdą, lecz wiedziałem, że zabrzmiało to sarkastycznie.

– I może tą wypucowaną gębę też ześ pan znalazł?

– Mark, dajże spokój! Pan przychodzi, grzecznie pyta, a ty zawsze swoje trzy grosze musisz wtrącić! – Między nami stanęła kobieta, trzymając jakąś zgniecioną karteczkę.

– Grzecznie pyta, grzecznie pyta, sra, a nie pyta. – Podniósł głos mężczyzna. – Lalusie popieprzone. Myślą, że są lepsi od innych.

Westchnąłem. Wiedziałem, że gdybym nie umarł, najprawdopodobniej dalej siedziałbym w tym mieszkaniu. Zachowywałbym się pewnie tak, jak Mark. Winiłbym każdego o to, że mi się w życiu nie udało.

– Na karteczce jest adres. – Kobieta serdecznie się do mnie uśmiechnęła i wręczyła mi plik. Miała zimne dłonie i bardzo szorstkie. Widać było, kto zarabiał na życie w ich związku. – Proszę pozdrowić pana Erica od Marka i Sary. Przepraszam za męża. Wypił dzisiaj za dużo.

– Proszę się nie martwić, rozumiem. – Uścisnąłem jej dłoń, pragnąć chociaż trochę pokazać jej, że doskonale wiem, co to jest za zachowanie. Jej mąż po prostu stracił wiarę w siebie i w swoje życie, nie miał planów i marzeń, a jedyne, co mu zostało, to zapewne długi i problemy. – Życzę pani wszystkiego, co najlepsze.

– Dziękuję. Panu również. Wygląda pan na porządnego człowieka. Aż dziwię się, co robi pan tutaj...

– Tutaj spędziłem parę lat mojego życia. – Wzruszyłem ramionami.

– Jest pan żywym dowodem na to, że można odbić się od dna. – Uśmiechnęła się do mnie.

Chciałbym nim być. Naprawdę chciałbym. Jednak nie byłem dowodem, o którym mówiła Sara. Chciałbym jej pokazać, że coś w życiu osiągnąłem, ale to byłoby kłamstwo.

Odszedłem, czując się winny. Być może niepotrzebnie. Niemniej jednak coś mnie ściskało w żołądku, kiedy myślałem o tym małżeństwie. Czy ja teraz tak bym wyglądał? Może miałbym żonę i oboje nie potrafilibyśmy połączyć końca z końcem? Moja śmierć sprawiła, że chociaż przez chwilę mogłem poczuć się jak osoba, której życie było coś warte.

_________________________

Miał być tydzień, wyszedł miesiąc :(. Przepraszam :(. Natłok pracy i kłopoty zdrowotne mojej osoby z rodziny skutecznie odciągnęły mnie od pisania :(. Ale naprawdę, obiecuję, że dam z siebie teraz wszystko, aby pisać częściej :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top