8 Days Left 1/2
Następnego dnia pogoda znacznie się pogorszyła. Nad Detroit zawisły ciemne chmury zwiastując nadciągający deszcz, a nawet i burzę.
Stałam z samego rana przy oknie, opierając ręce na chłodnym parapecie. Westchnęłam głośno i przeciągnęłam się. Zaczęłam trzeci dzień mojego pobytu na Ziemii. Pogoda nie napawała mnie optymizmem, wręcz przeciwnie. To rzadkość, żeby w środku lipca pogoda tak diametralnie się zmieniła.
Ubrałam się cieplej, narzucając czarną marynarkę na siebie i wyszłam z hotelu, nie chcąc siedzieć tam dłużej. Recepcjonisty nie było przy ladzie. Zostałam w holu odrobinę dłużej, chcąc go odnaleźć, popytać, jednak go nie odnalazłam.
Czułam zapach śniadania z cateringu, jednak nie skierowałam swoich kroków w tamtą stronę. Bałam się konfrontacji z tym chłopakiem, którzy przyglądał mi się zeszłego dnia. Zapewne planował cały dzień, jak do mnie zagadać, czy się przysiąść, czy nie. Wolałam zjeść gdzieś na mieście, nie pojawiać się w miejscach, gdzie ludzie mogą mnie zapamiętać.
Wszyscy pieszy trzymali w rękach parasole, będąc pewni, że tego dnia nastąpi oberwanie chmury. Patrząc w górę, na niebo byłam dokładnie tego samego zdania. Nie ma możliwości, aby nie zaczęło lać.
Odetchnęłam parę razy, ponieważ powietrze zrobiło się orzeźwiające, a nie takie duszne, jak zwykle, kiedy temperatura przekracza osiemdziesiąt sześć stopni Farenheita.
Przemierzałam najbliższe okolice centrum Detroit, powoli, nie spiesząc się, obierając sobie punkt, gdzie postanowię zjeść dzisiejsze śniadanie.
Nie ujrzałam nikogo znajomego, jakby wszyscy nagle poszli tam, gdzie mnie nie ma. Pomimo złej pogody, miasto dalej tętniło życiem. Pełno było zwłaszcza mężczyzn w garniturach i aktówkami w rękach. Spieszyli się cały czas, albo do metro, albo do czarnych matowych samochód lub wchodzili prosto do budynku, uprzejmie kiwając głowami portierom, którzy już pamiętali twarz tych ludzi.
Chciałam tak kiedyś pracować, w takim biurze, chodzić po mieście zawsze w szpilach, obcisłej czarnej spódnicy i koronkowej białej bluzce. Wyglądałabym jak Pani Prezes, właściwie, byłabym tą Panią Prezes. W ciele Belli wyglądałabym jeszcze lepiej, jak modelka, albo i lepiej.
Gdyby były gdzieś staże na parę dni, aż bym poszła. Nakupiłabym sobie tyle spódnic, że przebierałabym je po dwadzieścia razy dziennie, aby tylko je założyć na siebie.
Skręciłam do restauracji, znajdującą się niedaleko mojego hotelu. Ceny były przystępne, ale jedzenie wyglądało jak wykonane przez Gordona Ramseya. Śniadanie było tak dobre i sycące, że poczułam, jakbym nie musiała jeść już nic do końca następnego dnia.
Wszyscy w restauracji mieli na stołach telefony. Zrobiłam to samo. Myślałam, że może trzeba tak zrobić, bo inaczej szef kuchni się obrazi. Czy nie tak było kiedyś? Że jeżeli komuś się nie odbije po posiłku, to jest obraza, bo się nie przyjęło? Wydaje mi się, że tak.
Telefon był mi zbędny, cały czas wadziłam o niego ręką, ale stwierdziłam, że lepiej będzie jak zostanie. Nie chciałam mieć potem kłopotów. Dziesięć lat temu telefony były schowane w bocznej kieszeni toreb i plecaków i nikt z nimi nie chodził, jakby to było część odzienia.
W kiosku obok kupiłam parasol za parę dolarów. Był przezroczysty i w czarne kwiatki. Spodobał mi się, a pogoda wymaga tego, aby go przy sobie trzymać.
Kobieta, która mnie obsługiwała była naprawdę miła i nawet chwilkę sobie z nią pogawędziłam. Była to taka przysłowiowa przekupka, z którą można porozmawiać dosłownie o wszystkim. Kiedy spadły pierwsze krople deszczu, obie się rozdzieliłyśmy.
Ruch na ulicach drastycznie się zmniejszył, wszyscy pochowali się przed ulewą w sklepach lub domach. Zwiększyło się zaś natężenie samochodów na ulicach, bo jedyne, co słyszałam, to donośne klaksony samochodów, w których niecierpliwi kierowcy stale wymuszali pierwszeństwo.
Złapałam pierwszą lepszą taksówkę, która właśnie stała w korku. Wsiadłam do niej i zajęłam miejsce na miękkim fotelu z tyłu pojazdu.
- Gdzie jedziemy, panienko? - zapytał mnie na oko czterdziestoletni mężczyzna, wyglądającego na arabskiego pochodzenia. Jednak pogodnie się uśmiechał i jego kulawy akcent brzmiał zabawniej niż głupio.
- Wyspa Belle - powiedziałam cicho, powtarzając sobie w głowie, że musiałam tam w końcu jechać i nie mogę odwlekać tego w nieskończoność.
Taksówkarz kiwnął głową i lekko pogłośnił radio, gdzie leciały skoczne kawałki, których nie znałam.
Nie musząc prowadzić z mężczyzną rozmowy, wpatrywałam się na widoki zza okna samochodu. Taksówka chodziła cicho, była chyba jednym z nowszych samochodów. Dziesięć lat temu wcale nie były złe, jednak różnica była wykrywalna gołym okiem. Nie mogłam wyjść z zachwytu, jak bardzo technika zmieniła się przez ten czas.
Droga nie była długa, wyspa znajdowała się bardzo blisko mnie. Widziałam ją nawet z okna hotelowego. Ona zaś nie zmieniła się w ogóle przez czas, kiedy mnie tutaj nie było. Te wszystkie piękne obiekty, które znajdowały się na terenie tej niemal 400 hektarowej wyspy.
Jednak ja nie zamierzałam zwiedzać żadnych naukowych obiektów, nie ciągnęło mnie nad zoo, ani w żadne inne miejsca. Taksówkarzowi nakazałam, aby pojechał pod sam koniec wyspy, gdzie znajduje się zatoka Blue Heron. Nie ma tam żadnych ławek, sztucznych udogodnień dla ludzi. Zwykła natura. Różnorakie drzewa, szumiąca woda, trawa i ten spokój, który otacza człowieka, jak ciepły koc w zimne noce.
Dlatego właśnie tak bardzo uwielbialiśmy przychodzić z Melvinem w to miejsce. Bardzo miła odskocznia od zgiełku miast i chorobliwego spieszenia się gdzieś. Tutaj nie istniał czas, nie istniały troski. Był tu tylko on i byłam tu tylko ja. Nic więcej się nie liczyło.
W gardle urosła mi wielka gula, kiedy zaczęłam sobie o tym przypominać, ale to było silniejsze ode mnie.
Odprawiłam taksówkarza, wręczając mu daną kwotę, mówiąc, że powrót załatwię sobie w inny sposób. Nie kazałabym mu czekać, nie mam pojęcia, ile tu zostanę. Odprowadziłam samochód wzrokiem, który podskakiwał jadąc po ledwo uklepanej ścieżce.
Dziesięć lat temu pogoda w tym miejscu była przepiękna. Świeciło słońce, ptaki śpiewały pięknie swoje ulubione melodie, a człowiek czuł się, jakby był idylliczną duszą.
Dzisiaj to wyglądało zupełnie inaczej. Jakby to miejsce umarło razem ze mną. Szare niebo, krople deszczu wpadające do zatoki i ta melancholijność wydobywająca się z każdego cala tego miejsca.
Czułam się, jakbym na powrót umarła. To miejsce działało na mnie bardzo negatywnie. Mogłabym porównać mój stan do umierającej baterii w telefonie. Dosłownie czułam, jak procent mojego naładowania obniża się drastycznie w dół.
Doszłam do wniosku, że nie powinnam tutaj być. Ciągło mnie bardzo do wody, aby zamoczyć nogi w tej samej wodzie, która odebrała mi kiedyś życie. Jakby Matka Natura doszła do wniosku, że jej ład został zachwiany i chciała zrobić wszystko, aby przywrócić wszystko do stanu, jaki stworzyła.
Nieświadomie, podeszłam do tafli wody i uklękłam przy niej. Wstrzymałam oddech, zdając sobie sprawę, że wcale nie muszę teraz oddychać. Zamieszałam ręką zimną wodę.
Do mojej głowy przybyły nagle najczarniejsze myśli. Moje ciało wypływa na powierzchnię z rozszerzonymi ustami, zastygłe w przerażeniu. Ciało unosi się po powierzchni, a ja patrzę jak na bezwładne ciało opadają krople deszczu. To już nie byłam ja, to były zwłoki, nie będące niczym więcej jak tylko tym, co zaczęło należeć do natury, nie do mnie. Dokoła ciała zaczęły pływać ryby, powoli zaczynając je konsumować. Nie wypływała krew, po prostu ciało zaczęło znikać.
Ocknęłam się z tego horroru, będąca już po pas w wodzie. Zaczęłam trząść się ze strachu i szybko chciałam się wydostać, z obawy, że woda pochłonie mnie tak jak wtedy. Nie miałam pojęcia, jak się tam znalazłam, ale byłam pewna, że za niedługo mogłabym stracić życie po raz drugi, jeżeli jest to możliwe.
Zaczęłam się zastanawiać. Co jeżeli teraz uderzyłaby we mnie ciężarówka? Umarłabym? Czy wstałabym, otrzepała ręce niczym Batman i ruszyłabym w dalszą drogę nie przejmując się tym, że gdybym żyła już byłabym martwa? Nie miałam pojęcia. Ale nie miałam zamiaru się o tym przekonywać. Dostałam tylko te dziesięć dni. Nie chciałam jeszcze bardziej tego skracać.
Kiedy odzyskałam już trzeźwość myślenia, zaczęłam chodzić po polanie, słysząc w głowie śmiechy. Moje i Melvina. Widziałam oczami wyobraźni nasze uśmiechnięte twarze, oczy wpatrujące się w siebie z miłością. Stałam teraz naprzeciwko miejsca, gdzie siedzieliśmy. Pod wielkim drzewem, z wielką dziurą w korze. Przykucnęłam, patrząc, jak para zakochanych cieszy się sobą nawzajem. Z oczu poleciała mi pojedyncza łza. Za nimi poleciały kolejne. Oni nawet tego nie zauważyli. Klęczeli przed sobą, a chłopak właśnie składał na jej ustach pocałunek.
- Każdy piątek mógłbym spędzać w ten sposób... - rzekł Melvin, ujmując moją dawną twarz w ręce i po raz kolejny dając mi kolejnego buziaka. Uśmiechnęłam się wygięłam lekko szyję, po łaskotał mnie swoją brodą.
- Ja również... - wtuliłam się w niego i oboje, patrząc na jezioro, zaczęliśmy rozkoszować się tamtą chwilą.
Poczułam wibracje w spodniach Melvina. To był jego telefon. Dzwonił i dzwonił nieprzerwalnie, łaskocząc mnie. Wybuchłam śmiechem i zapytałam:
- Nie odbierzesz?
- To znajomi. Chcą mnie wyciągnąć na imprezę. Wiesz, dla nich piątek to początek wielkiego chlania, aby w niedzielę trzeźwieć. Mówiłem im dzisiaj, że nigdzie nie idą, bo widzę się z tobą, ale oni dalej tego nie rozumieją - wyjaśnił, ignorując kolejne połączenie.
- Jeżeli tylko chcesz iść, to możesz. Przecież nie chcę Ci ograniczyć kontaktów ze znajomymi... - w tamtym momencie poczułam się niesamowicie winna.
- Ej, kochanie... - szepnął i palcem uniósł mój podbródek do góry - Jakbym chciał iść gdzieś z nimi, to bym poszedł, nie sądzisz? Dzisiaj jesteśmy razem i tylko to się liczy - pocałował mnie w czubek głowy, a ja po raz kolejny przekonałam się o tym, jak on bardzo mnie kocha.
Cały czas mi to pokazywał, a ja z każdym kolejnym razem cieszyłam się tak samo, a może nawet i bardziej. Tego można słuchać całymi dniami. Nie jest tak, że tylko pierwsze słowa kocham Cię tyle oznaczają. Jeżeli ludzie się kochają, to każde powiedzenie tych słów będzie wiązało się z motylkami w brzuchu. Można to powiedzieć na wiele sposobów. Nie tylko poprzez te dwa słowa. Każdy gest, każde zdanie wypowiedziane z uczuciem daje nam pewność, że właśnie mamy do czynienia z kimś, kto darzy nas miłością. Większą i dłuższą niż zwykły okres zauroczenia.
- Kocham Cię, wiesz...? - powiedziałam mu, właściwie tylko szepnęłam, ale ton mojego głosu był odpowiedni, aby Melvin usłyszał to, co mówię.
- Wiesz, że ja Ciebie też? - odparł.
I tak jak sądziłam, znowu powiedział to z takim uczuciem, że byłam tego tak samo pewna, jak wtedy, kiedy powiedział to za pierwszym razem.
Patrzyliśmy na siebie, długi czas, wpatrując się sobie w oczy. Przytuliliśmy się i trwaliśmy w tym uścisku, słuchając jak ptaki umilają nam ten dzień. Ostatni dla mnie, chociaż wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.
Rozmawialiśmy dalej. O nas, o przyszłości, o przeszłości. Lubiliśmy wracać do dnia, kiedy się poznaliśmy, nasze spotkania, które z dnia na dzień robiły się coraz częstsze.
To wspomnienie wydawało się tak realistyczne, jakbym tak była. Po chwili jednak znowu wróciłam myślami do ciała Belli, obserwując wszystko z perspektywy trzeciej osoby.
Wtedy zauważyłam pudełeczko, które wystawało z kieszeni Melvina. Bransoletka.
Natychmiast złudzenie szczęśliwych nastolatków zniknęło. Tak samo zniknęło słońce, ptaki i radość mnie otaczająca.
siPobiegłam do drzewa, przy którym przed chwilą leżałam i zaczęłam grzebać w korze drzewnej. Schowałam tam bransoletkę. Zaczęłam nerwowo przeszukiwać tę dziurę, nie znajdując nic poza butelkami po piwie i opakowaniach z chipsów.
Nie wiem, jaka głupia musiałam być, że myślałam, że tak drogocenny przedmiot zostanie na dłużej w korze.
Kiedyś tutaj nie chodzili pijacy. To było miejsce piękne, a nie takie, żeby młodzi mogli pić bez żadnych obaw.
Bransoletkę mógł zabrać Melvin, kiedy umarłam, bądź jakieś pijusy, które sprzedały cenny przedmiot, aby kupić sobie kolejne flaszki wódki.
Deszcz zaczął padać mocniej, a na niebie pojawiły się pierwsze pioruny. Rozpętała się potężna burza.
A deszcz zlewał się z moimi łzami.
__________________________________
Witajcie <3
Rozdział jest krótki, bo podzieliłam go na dwie części, żeby nie był takim kolosem :p. Dajcie proszę znać, co sądzicie o tej połowie rozdziału :)
Pozdrawiam gorąco,
N.B <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top