7 days left


Następnego dnia z przyjemnością odkryłam, że kaca nie miałam. To chyba jedna z przyjemniejszych rzeczy, jakich doświadczyłam w ciągu tych paru dni.

Trzeci dzień życia – pozostało jeszcze siedem. Jeden, cały, krótki lub długi, zależy jak kto to ocenia tydzień. Czas nie mijał mi szybko. Szczerze mówiąc, czułam się, jakbym w ciele Belli spędziła już dużo więcej dni. Nawet tygodni.

Patrząc na niebo, które znowu było błękitne, uśmiechnęłam się na ten dzień. Miałam takie poczucie, że Caroline będzie szczęśliwsza, kiedy odczepi się od niej Edward. Wiedziałam, że zawaliłam tym, że wróciłam przy nim do przeszłości. Jednak skutecznie go odsunęłam od mojej siostry. Liczyłam teraz tylko, że znajdzie kogoś, kto będzie jej godzien.

Przebrałam się w luźne ubrania i wyszłam z hotelu. Trochę później niż zwykle. Musiałam sobie odespać te parę godzin, które spędziłam w Blue Detroit.

Ledwo zdążyłam na porę śniadaniową w jednej z restauracji. Poszłam do innej, nie chcąc przebywać w tym samym miejscu więcej niż raz. Ktoś mógłby uznać mnie za charakterystyczną, wyczekiwać mnie. Wolałam pozostać w cieniu. Ostrożności nigdy za wiele.

Po skończonym posiłku, zaczęłam jak zwykle przechadzać się po mieście, dalej nie mogąc się napatrzeć, jakie to miasto jest piękne. Zwłaszcza takiego dnia. Ciepło, przyjemnie i nawet było słychać śpiew ptaków pomimo zgiełku wielkiej metropolii.

Patrzyłam się na Detroit, chcąc zatrzymać ten widok jak najdłużej w pamięci. Wiedziałam, że kiedy skończę pobyt tutaj, nie będę mogła odtwarzać go w pamięci. To po prostu niemożliwe. Jednak chciałam chociażby w tamtym momencie napawać się jego pięknem, skupić wzrok na każdym calu miasta, który dla mieszkańca jest czymś nieważnym.

Szłam dokoła centrum, nie kryjąc, że rozkoszuję się tym widokiem. Wtedy minęłam sklep jubilerski, gdzie kupiłam kiedyś mamie naszyjnik na urodziny.

Spojrzałam w stronę sprzedawcy. Ciągle ten sam stary człowiek. Nazywał się chyba McFluffin czy coś takiego. Zawsze był zrzędliwy i coś mu nie pasowało. Doprawdy, nie wiedziałam, co on robi w takim pięknym, pozytywnym miejscu. Nigdy, ale to nigdy nie zdarzyło się, że odpowiedział komuś dzień dobry, a co dopiero życzył miłego dnia. Wydawało mi się, że tak naprawdę nikomu nie życzy, aby jego dzień był lepszy.

Nigdy nawet nie zastanawiałam się, co było przyczyną jego oschłego zachowania w stosunku do klientów. Nie miałam kiedyś nawet ochoty o nim myśleć. Tamtego dnia zaś zaczęłam się nad tym zastanawiać. Nic mądrego jednak nie przychodziło mi do głowy.

Postanowiłam przekroczyć próg sklepu i weszłam do środka. Poczułam znajomy zapach cynamonu, który nie wiedzieć dlaczego od zawsze rozprzestrzeniał się w tym budynku.

Sam sklep nie zmienił się w ogóle. Te same gabloty, to samo zbyt jaskrawe światło i skrzypiąca podłoga. Jednak sam McFluffin zmienił się. Pewnie nikt nie zauważyłby tej zmiany, bo nie była z pewnością gwałtowna. Spadł na wadze i zmizerniał. Palce miał już sine, a jego zrzędliwa mina była jeszcze bardziej naburmuszona, niż kiedykolwiek wcześniej.

– Dzień dobry – powiedziałam z przyzwyczajenia, pomimo tego, że otrzymanie odpowiedzi graniczyło z cudem.

Jak nietrudno się domyślić, takowej nie otrzymałam. Nie zostałam zaszczycona nawet pomrukiem. Nie gniewałam się na mężczyznę, wiedziałam, że po prostu taki jest. Nie strzelałam obrażonych min, jak niektóre kobiety, których duma w takich momentach została urażona.

Zaczęłam chodzić między sklepowymi półkami, patrząc na liczne ozdoby, które mieniły się w świetle sztucznych, sklepowych lamp.

Lubiłam zawsze biżuterie, aczkolwiek nie zawsze ją nosiłam. Bransoletki niekiedy mi przeszkadzały, zwłaszcza, kiedy chciałam coś szybko napisać. Kolczyki wbijały mi się do uszu podczas snu. Jedynie naszyjniki mogłam nosić z dnia na dzień. Na specjalne okazje uwielbiałam ubierać ekstrawagancką biżuterię, bo zawsze na mnie lśniła. Lubiłam ten widok jak złota biżuteria komponowała się z blaskiem moich, równie złotych włosów.

Poczułam nieprzyjemny ścisk w gardle, kiedy zaczęłam o tym myśleć. Myślałam w kółko o tym, że nie mogę wracać aż tak wspomnieniami w przeszłość. Mam jeszcze tylko siedem dni, żeby cieszyć się życiem.

Życie lubi zaskakiwać i zmuszać do łez. Czasami częściej niż byśmy chcieli. Pomyślałam o tym w momencie, kiedy odwróciłam się i ujrzałam eksponat z kolejnej gabloty. Biżuteria używana – głosił napis.

Poczułam nieprzyjemny ucisk w sercu, kiedy to zobaczyłam. Myślałam, że się rozpłaczę. To była ona. Identyczna, dokładnie taka sama, jak ją zapamiętałam. Dokładnie taka, jaką miałam przed oczami, kiedy po raz ostatni miałam je zamknąć jako Anabelle Sanders.

Przede mną w gablocie stała bransoletka, którą wręczył mi Melvin. Niemożliwe... Była tam po dziesięciu latach...

Miałam ochotę w tamtym momencie ściągnąć ją z tej podstawki i założyć ją na rękę, gdzie powinna znajdować się już dawno.

Podeszłam do starca, który nie podzielał entuzjazmu, że ktoś chciał coś od niego kupić.

Nie wiem, dlaczego zrobiłam, to, co zrobiłam, jednak byłam zbyt przejęta myśleniem o przeszłości.

– Ma pan moją bransoletkę! – wykrzyknęłam głośno, wskazując palcem na rzecz, która emanowała do mnie czymś w rodzaju energii, której nie mogłam do siebie zabrać.

McFluffin, powoli, bardzo dokładnie, ściągnął okulary z nosa i ułożył je na stoliku przy którym siedział. Spojrzał na mnie badawczo i wymruczał coś pod nosem.

– To nie twoja bransoletka, tylko własność sklepu, dziecinko. Chcesz ją, to proszę, kup ją – rzekł machinalnie, jakby był zaprogramowanym robotem. Jego głos nie wyrażał żadnych uczuć.

– Dostałam ją od mojego ukochanego!

Wiem, powinnam była odpuścić, jednak nie byłam w stanie. Coś we mnie pękło, kiedy ujrzałam namacalne wspomnienie mojego dawnego życia.

– Kolejna Anabelle? – mruknął i spojrzał na mnie badawczo. – Możesz mi pokazywać dowód, że masz tak na imię, ale mało mnie to obchodzi. Chcesz bransoletkę, to mi zapłać. Na ładne oczy nie dam nic.

– Skąd ona się tu wzięła? – zapytałam starca, wpatrując się w przenikliwie w srebro, które pomimo wieku dalej iskrzyło.

– Ech, te ciekawskie dzieciaki... Odkryłem w piwnicy pudło ze starymi rzeczami, których nikt nigdy nie kupił. Postanowiłem dać im drugie życie – odparł, po raz pierwszy pokazując coś w rodzaju zdenerwowania.

– Bransoletka pochodzi z 2006 roku, panie McFluffin. Dostałam ją, dokładnie dziesięć lat temu. Proszę, chcę ją odzyskać.

– To zapłać. Jak ją zgubiłaś to już nie moja sprawa. Nie mam pojęcia, kto mi ją przyniósł, kiedy i w jakim celu i szczerze, po co mam to pamiętać. Dla ciebie... Hmm, sprzedam ją za tysiąc dolarów.

Złapałam się za głowę, kiedy usłyszałam cenę. To było przecież stosunkowo za dużo. McFluffin od razu rzekł:

– To czyste srebro, dodatkowo je wyczyściłem, ma grawer i jest bardzo znanej marki. Skoro ma dla ciebie aż tak wielką wartość sentymentalną, to rzecz jasna, będziesz mi skłonna tyle dać?

– Nie może pan dawać tak wysokiej ceny za taką bransoletkę! – wzburzyłam się, po pierwsze dlatego, że nie miałam tak kolosalnej kwoty. A bransoletkę bardzo chciałam mieć. Odeszłabym w spokoju, mając ją ze sobą w chwili, kiedy opuszczę ten świat po raz drugi.

– Nie mogę? Ja wszystko mogę. To mój sklep. Jeżeli nie masz tylu pieniędzy to idź i wróć, jak będziesz je miała. W tym czasie pewnie do sklepu zgłosi się kolejna Anabelle, która przypomni sobie o prezencie od chłopaka – uniósł w górę brwi, z których powoli zaczęły wypadać włosy.

Wiem, że to mogło brzmieć dziwnie. Widocznie wszystkie inne Anabelle pomyślały, że to będzie idealna okazja, żeby oszukać starego mężczyznę.

– Rozumiem, że mi pan nie wierzy... – odparłam smutno, wiedząc w jak kiepskiej sytuacji się teraz znajduję. – Wiem, że nie musi mi pan uwierzyć, jednak to jest prawda...

– Jeżeli masz zamiar głosić mi jakieś prawdy moralne, to lepiej już sobie idź, nie mam dzisiaj nastroju. Zaraz cena podskoczy do tysiąc dwustu dolarów.

Nie mając siły się już z nim kłócić, zamarłam z otwartymi ustami i ze spuszczoną głową odeszłam ze sklepu.

Bardzo chciałam odzyskać tę bransoletkę. To było takie uczucie pragnienia, posiadania czegoś, co dawno temu zostało ci odebrane. Odwróciłam się jeszcze w stronę starego McFluffina, jednak jego twarz dalej nie wyrażała żadnych emocji. Wiedziałam, że jestem na przegranej pozycji i nie miałam iść się po co dalej kłócić. Nie odzyskam bransoletki, którą ofiarował mi Melvin.

Pogoda nie zmieniła się. Dalej było słonecznie. Chciałam, żeby zaczął padać deszcz. Żeby pogoda utożsamiła się z tym, jak się czuję, żebym wiedziała, że nie jestem sama. Bo prawda była taka, że czułam się teraz tak samotna, jak nigdy w życiu. Nie miałam się komu wygadać, nie mogłam zrobić nic.

Wsiadłam w autobus i podjechałam na cmentarz. W Gethsemane spoczywała cała moja rodzina, więc miałam nadzieję, że ja też tam będę.

Nie wiem, czemu to zrobiłam, ale poczułam nagłą potrzebę odwiedzenia samej siebie. O ile tam w ogóle się znajduje.

Cmentarz nie odwiedza wiele osób, gdyż jest on stosunkowo nowy. Znajduje się tam wiele pustej przestrzeni, gdzie jeszcze nikogo nie pochowano.

Kiedy dojechałam na miejsce, minęłam wielkie mauzoleum, przypominając sobie, jak zawsze mała Caroline bała się tego miejsca, krzycząc, że tak znajdują się duchy i złe potwory. Zapewne tata jej kiedyś tak nakłamał, a ona uwierzyła.

Mi też wmówił, że jak nasikam do publicznego basenu, to pojawi się wielka rura i mnie wciągnie tam na zawsze. Tata zawsze żartobliwie nami manipulował, potajemnie się z tego śmiejąc.

Cmentarz zawsze wprawiał mnie w zadumę. Za każdym razem myślałam, jak to jest, kiedy człowiek wie, że umiera... Czy się z tym godzi, czy z każdą minutą jego życia przeżywa to coraz bardziej.

Ja wiem tylko, że w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że to mój koniec i to chyba sparaliżowało mnie jeszcze bardziej.

Zawsze wyobrażałam sobie, że umrę na szpitalnym łóżku, a moi wnukowie będą trzymać mnie wtedy za rękę. Westchnęłabym głośno i powiedziałabym sobie, że miałam wspaniałe życie. Tak niestety się nie stało, a moja śmierć pokrzyżowała mi wszelakie plany, które kiedykolwiek snułam.

Po dwudziestu minutach poszukiwań w końcu znalazłam miejsce mojego wiecznego spoczynku. Poczułam dziwne uczucie przyciągania ze strony mojego grobu. Jakby dawna ja chciała się połączyć z Bellą.

Nie wiedziałam już, jak do siebie mówić. Zastanawiałam się, czy mówić o sobie Bella czy Anabelle. Czy pode mną spoczywam ja, czy Anabelle Sanders. Czy to ja patrzę na mój grób, czy robi to Bella Angelo.

Jedyne, co wiedziałam, to fakt, że stoję właśnie nad grobem, gdzie w epitafium znajdowało się imię i nazwisko, które kiedyś nosiłam.

Spojrzałam w ziemię, jakby oczekując jakiegoś znaku. Prócz tego dziwnego uczucia, nie czułam nic innego. Jakbym tylko odwiedzała grób bliskiej mi osoby.

– Patrz, co narobiłaś, Anabelle – powiedziałam sama do siebie, rzucając w nagrobek małym kamyczkiem.

Nie dostałam odpowiedzi od mojego ciała, jednak sama sobie dopowiedziałam co nieco.

Westchnęłam i odparłam się o sąsiedni grób, klękając przed moim. Patrzyłam na niego i patrzyłam, raz po raz czytając krótki napis na płycie.

Anabelle Sanders (1988–2006), Nie pytamy, Cię, Boże dlaczego ją zabrałeś, lecz dziękujemy za to, że nam ją dałeś.

Znowu ta nieprzyjemna gula utknęła mi w gardle, kiedy powtarzałam te słowa w mojej głowie. Łzy cisnęły mi się oczu.

Sama sobie kupiłam mały wieniec. Nie wszystkie groby były wystrojone, jednak ja chciałam, aby mój taki był. I tak rodzina o mój naprawdę dbała, wyróżniał się spośród wszystkich na cmentarzu.

Wiedziałam, że wszyscy będą się zastanawiać, kto przyniósł wieniec na grób ich zmarłej dziesięć lat temu Anabelle.

Czekając na autobus, ze smutkiem uświadomiłam sobie, że nic dobrego nie może mnie spotkać w ciągu tych dziesięciu dni. Jedyne, czego doświadczam to ból i cierpienie spowodowane powrotem do przeszłości.

Z mojego oka uroniła się jedna łza, która zdążyła wyschnąć na moim policzku, nim spadła na ziemię.

Grabarz stał w kącie cmentarza i patrzył na mnie. Lustrował mnie wzrokiem w górę i w dół cały czas. Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi. Pamiętałam go. Zawsze był taki nieobecny, a dzieci krzyczały, że jest nawiedzony.

Wsiadając do busa, ujrzałam tylko, jak grabarz żegna mnie, wykonując znak krzyża.

ZQ��o?t

___________________

Mogę powiedzieć tylko jedno.

Przepraszam!

Tak, tak przepraszam za taką niską częstotliwość dodawania rozdziałów. Jednakże mój dzień obraca się teraz wokoło szkoły i lekarza. W domu jestem raczej rzadziej, a jeżeli już jestem, to muszę nadrabiać zaległości do szkoły :(. 

Zawsze, jak mam tylko chwilę, usiłuję coś naskrobać :(

Liczę na wyrozumiałość... Przepraszam bardzo i mam nadzieję, że chociaż rozdział się Wam podoba :)

N.B

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top