| Rozdział 4 |
Gorący dotyk dłoni. Mokre pocałunki składane na szyi. Ręce zsuwające się coraz niżej i niżej. Ciepło przelatujące przez całe ciało. Zamroczenie umysłu.
Obudziłam się w nieznanym mi miejscu, tego byłam pewna. Satynowa pościel przylegała do mojego nagiego ciała. Byłam sama w ogromnym pokoju o bogato zdobionym wnętrzu. Na początku lekko zaczęłam panikować. Nie pamiętałam prawie nic z ubiegłej nocy, a teraz leżałam bez ciuchów z zupełnie obcym domu. Czyżbym została porwana? O matko, dlaczego zawsze, kiedy widziałam alkohol, nie mogłam się powstrzymać?
Cztery proste słowa. Film. Mi. Się. Urwał.
W jednej chwili śmiałam się z innymi ludźmi i Barbarą, a w drugiej miałam już dziurę w umyślę. A teraz byłam tu: zdezorientowana i musiałam przyznać z bólem - troszkę przerażona.
Wstałam, owijając się ciaśniej w pościel i zeszłam na ziemię. Dosłownie, ponieważ w głowie wciąż buzowało mi od wypitego alkoholu i bujałam przez to w obłokach. Rozejrzałam się po niebiednym wnętrzu. Ściany były w kolorze zieleni. Każdy mebel - szafa, komoda oraz półki - były wykonane z ciemnego drewna. Za to łóżko było proste, a miękka kołdra biała.
Zawsze lubiłam eksplorować, więc i w tej - chociaż niewątpliwie dziwnej - sytuacji, nie mogłam się powstrzymać. Niemal od razu zaczęłam przeszukiwać pokój, szukając jakiegokolwiek śladu wskazującego mi na to, gdzie jestem. Tak też również prędko dostrzegłam uroczo złożone w kostkę ubrania i moje buty stojące zaraz obok nich. Podniosłam ubrania. Tak, to była moja sukienka. I bielizna. O rany.
Zobaczyłam również karteczkę z napisem: "Twoje rzeczy zostały wyprane. Jeśli chcesz możesz wziąć prysznic i zjeść na dole śniadanie. Bruce".
I wszystko nagle stało się jasne. Tym razem zaśmiałam się tylko głośno, starając się wymyślić, co mam powiedzieć Barb. "No, hej. Sorki, ale upiłam się i przespałam z Wayne'm. Wiem, że obiecałam, że nie będę nawet z nim flirtować, ale wiesz jak to jest. Dobra, to spadam za nim mnie zabijesz. Narka, nie dzwoń." Pokręciłam głową, nie wierząc w to, jak bardzo byłam głupia. Barbara była dla mnie o wiele ważniejsza, niż przygodny seks, którego nawet nie pamiętam, więc wyrzuty sumienia dopadły mnie od razu.
Ale nie było, co się nad sobą użalać. Bruce napisał, że mogę użyć prysznica, więc nie skorzystanie z łazienki miliardera byłoby grzechem. Upuściłam pościel na podłogę, nie za bardzo się nią przejmując. W końcu taki bogacz na pewno ma kogoś, kto tutaj sprząta, nie? Chwyciłam ciuchy i weszłam przez drzwi, które najpewniej prowadziły do łazienki.
:)
Dziesięć minut później byłam już ubrana i gotowa, aby zejść na dół. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć gospodarzowi domu, jednak byłam wyluzowana. W końcu - nie jego się bałam, tylko Barbary.
Prawie się zgubiłam, schodząc na dół. Dom był zagadką w czystej postaci. Pełno w nim było pokojów, łazienek i innych miejsc, a ja byłam pewna, że skrywał w sobie również jakąś tajemnicę. Wujek Ed pewnie czułby się tu jak w raju, odkrywając je wszystkie. Ja jednak byłam trochę zgubiona, kiedy chodziłam korytarzami, szukając kuchni.
Dojście tam zajęło mi około pięciu minut, choć wydawało się, jakbym łaziła tamtędy całe wieki. Weszłam do środka i zatrzymałam się gwałtownie, widząc mężczyznę w podeszłym wieku, który stał odwrócony do mnie plecami. Szykował coś na blacie. Oparłam się o framugę.
- Wow. Myślałam, że nie ma tutaj żywej duszy - skomentowałam.
Mężczyzna nawet nie drgnął, dalej coś krojąc.
- Jest, jak widać - odparł spokojnie. Odwrócił się, mierząc mnie wzrokiem. Odwzajemniłam spojrzenie, twardo patrząc mu się w oczy. - Alfred Pennyworth - przedstawił się. - Jestem lokajem panicza Bruce'a.
- Jacqueline Cobblepot. - Nie wyciągnęłam ręki w jego stronę, ale i on najwyraźniej nie miał takiego zamiaru.
- Wiem - odpowiedział tylko. - Panicz Bruce polecił mi, abym przyszykował panience śniadanie. Czy życzy sobie panienka coś szczególnego?
Wzruszyłam ramionami.
- Jajecznica może być.
- A więc jajecznica - powiedział. Odsunął się od blatu i podszedł do lodówki po jajka. Zauważyłam, że to co wcześniej kroił było marchewkami. Serio? Jest ranek, a gość już szykuje obiad. - Z czymś konkretnym?
Przewróciłam oczami.
- Po prostu jajecznica. Bez niczego.
Zaczął przygotowywać śniadanie w ciszy. Dosyć niezręcznej, jak na mój gust. Pewnie był przyzwyczajony do widywania porankiem nowych zdobyczy Bruce'a Wayne'a i na moje oko to średnio dobrze to przyjmował. Ale w sumie, coś facet, który sprząta i gotuje, ma do tego?
Postawił przede mną talerz, a ja podziękowałam i zaczęłam jeść. Była wyborna, jednak nie zamierzałam mu dawać takiej satysfakcji i go nie wiadomo jak chwalić. Jadłam w ciszy, aż do kuchni weszła osoba trzecia.
Nie był to jednak gospodarz, tylko młody chłopiec, który niewątpliwie chodził jeszcze do szkoły podstawowej. Rozpoznałam w nim dziecko, które niespełna dwa lata temu adoptował miliarder. To był już trzeci raz, jeśli się nie myliłam. Pierwszym był Dick, który już dawno się wyprowadził, a drugim chłopak, który z tego, co mi wiadomo - zmarł.
- Hej - powiedziałam do chłopca. W sumie to nawet lubiłam dzieci, chociaż już takie starsze. Niemowlaki i młodziaki strasznie mnie irytowały. - Jestem Jack.
Uśmiechnął się lekko.
- Tim. - Wyciągnął w moją stronę dłoń, a ja potrząsnęłam ją. Potem zwrócił się do lokaja. - Alfredzie, zrobisz mi tosta z serem?
- Mógłbyś chociaż raz zjeść coś zdrowego - odrzekł Pennyworth, ale i tak zaczął przygotowywać posiłek dla chłopca.
Tim prychnął cicho.
- Jadłem wczoraj brokuły. - Skrzywił się lekko. - Następnym razem uprzedź mnie, co na obiad, to zdążę uciec z domu.
Parsknęłam śmiechem. Już go polubiłam.
- Spróbuj. Kiedy zacznę cię gonić, to nie będzie tak miło - odpowiedział Alfred, a ja nie byłam pewna, czy mówi poważnie. Chłopak za to zachichotał.
- Jak poznałaś Bruce'a? - Dopiero po chwili zorientowałam się, że Tim mówi do mnie.
- Skąd pewność, że nie jestem po prostu głodną osobą, którą przyjął twój miłościwy lokaj?
- Aha - mruknął sarkastycznie. - Nie jestem głupi.
Uśmiechnęłam się.
- Nie. Nie wyglądasz na takiego - przyznałam. - Poznałam go wczoraj. Na otwarciu muzeum.
- Wczoraj? Typowe - odpowiedział, przewracając oczami.
Niespodziewanie przez drzwi kuchni przeszedł nie kto inny, a właściciel posiadłości.
- Typowe jest to, że szkalujesz mnie za moimi plecami - odrzekł, jednak na jego ustach błąkał się uśmiech. Był już w garniturze. Nie zdziwiłabym się, gdyby za chwilę miał jakieś ważne spotkanie. Potem spojrzał na mnie. - Mam nadzieję, że dobrze spałaś.
Uniosłam brwi.
- Szczerze mówiąc to nie pamiętam.
- To nie moja wina. Wiesz, zrobiłaś się całkiem zabawna po tym szóstym drinku. Barbara aż poszła do domu. Po tym, jak zrobiłaś jej aferę o to, że możesz robić, co ci się żywnie podoba.
Schowałam twarz w dłoniach.
- Rany, musi mnie nienawidzić. Zadzwonię do niej. - Właśnie sobie uświadomiłam, że nie mam przy sobie torebki. - Gdzie jest reszta moich rzeczy?
- Musiały zostać w samochodzie.
- Świetnie. Wezmę je, kiedy mnie odwieziesz - oznajmiłam ze sztucznym uśmiechem.
- Kto powiedział, że cię odwiozę?
- O, wielki Bruce Wayne! - Roześmiałam się głośno i wstałam. - Zaliczył... sorry, mały - zwróciłam się do Tima - ...i teraz nawet nie chce odwieźć.
- Tylko żartowałem - powiedział z westchnięciem. - Oczywiście, że cię odwiozę. I tak jadę w tamtym kierunku.
- Twoje poczucie humoru jest powalające. - Odwróciłam się w kierunku Alfreda i Tima. - Dziękuję za śniadanie. Było pyszne. Trzymajcie się.
- Ty też. - Pomachał mi Tim.
- Do widzenia, panienko Cobblepot - mruknął tylko Alfred.
Bruce podał mi ramię, jednak zignorowałam je i wskazałam mu, żeby prowadził w stronę garażu. Tak też zrobił. Po chwili byliśmy w ogromnym pomieszczeniu zapełnionym samochodami najróżniejszych marek.
- Pamiętasz chociaż, którym wczoraj byłeś?
- Jasne. To ty byłaś pijana, a nie ja. - Wzruszył ramionami.
- Aha. Czekaj, czekaj... Widziałam, jak pijesz! - oskarżyłam go. - I nie ściemniaj. Prowadziłeś po alkoholu?
- To był szampan bezalkoholowy. Głównie dla dzieci, które tam były. - Starał się wyglądać niewinnie, jednak ja ciągle patrzyłam na niego oskarżycielsko. - Słowo honoru.
Nie wiedziałam dlaczego, ale ogromnie mnie to rozbawiło. Zaczęłam się głośno śmiać, a echo garażu razem ze mną.
- Bruce Wayne... Z szampanem... Dla dzieci - wykrztusiłam śmiejąc się przy tym.
Zachował spokój, jednak i on wydawał się rozbawiony.
- Kiedy ktoś powie to głośno, faktycznie jest to o wiele śmieszniejsze - podsumował i otworzył przede mną drzwi czarnego Forda. - Wsiadaj.
Właściwie rzuciłam się do środka w poszukiwaniu swojej torebki. Na przednim siedzeniu jej nie było, więc położyłam się między jednym a drugim i zaczęłam szukać z tyłu. Leżała nieco zagłębiona pod fotel i nieskutecznie starałam się ją wyciągnąć. Usłyszałam kliknięcie drzwi, a po chwili Bruce otworzył tylne i z łatwością sięgnął po torebkę, by potem mi ją podał.
- Dzięki. - Zaczęłam przeszukiwać jej zawartość w poszukiwaniu telefonu. Kiedy go znalazłam, zastygłam w przerażeniu. Dwanaście nieodebranych połączeń... W tym czasie zdążyliśmy już ruszyć, kiedy ja odblokowałam telefon, żeby sprawdzić od kogo są. Myślałam, że od Barb, jednak na każdym widniał napis "Wujek Ed". Skrzywiłam się. Dlaczego tyle razy do mnie dzwonił? Czego mógł ode mnie chcieć? Kompletnie wyleciało mi z głowy.
- Coś nie tak? - zapytał się Bruce.
- Nie, po prostu mam wrażenie, że miałam coś zrobić, ale nie pamiętam co.
:)
Kiedy byłam już w domu, prędko oddzwoniłam do wujka Eda. Odebrał prawie natychmiast, a ja usiadłam na komodzie w przedpokoju.
- I co? - zapytał się mnie, zamiast przywitania.
- I co? - odpowiedziałam tym samym, ciągle nie wiedząc, o co mu chodzi.
- No, jak tam poszło? Przekażą Gordonowi, że jestem niewinny?
Zacisnęłam szczękę. Do chuja wafla. Na śmierć zapomniałam.
- Emm... Potem ci powiem, okej? Najlepiej jutro. Teraz... O matko, muszę kończyć! Mam tylko jeden procent baterii! - Rozłączyłam się szybko. Odetchnęłam i ruszyłam w stronę swojego pokoju. Podświadomie chwyciłam ładowarkę i podłączyłam ją do gniazdka. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, co robię. - Rany, jest naładowany. Głupia ty.
Stanowczo za dużo emocji, jak na jeden dzień. Dodatkowo miałam jeszcze dwa zlecenia na zabójstwo. Jeden gość okradł jakąś grubą rybę, z którą przyjaźnił się mój ojciec, a drugi był dezerterem z jego oddziałów. Na dodatek musiałam się jakoś pogodzić z Barb.
Ale wszystko po kolei. Teraz po postu ucieszyłam się, kiedy usłyszałam skrzypienie drzwi do sypialni taty, a już po chwili on człapał do mojej. Uśmiechnęłam się na jego widok, podeszłam i przytuliłam go.
- Co robiłaś całą noc? - zapytał, obejmując mnie.
- Lepiej nie pytaj.
:)
Jako płatny zabójca wolałam pracować w dzień. Mimo, iż ryzyko było większe, to nie aż takie, jak spotkanie Mrocznego Rycerza. Facet był prawie niewidzialny w nocy, która była jego najlepszą bronią, tak moim skromnym zdaniem. W tej rodzinie to mój ojciec tylko był na tyle szalony, żeby swoje niecne sprawki przeprowadzać wyłącznie w nocy.
Ja byłam za to świetna w unikaniu GCPD lub też zwykłych przechodniów. Może nie byłam jakoś super wybitna, jeśli chodzi o walkę i strzelanie, jednak za to świetna w zamaskowywaniu morderstw. Często nikt nawet nie był w stanie przypuszczać, że to w ogóle było morderstwo. Zwykle przypuszczali samobójstwo lub nawet śmierć z przyczyn naturalnych.
Teraz siedziałam za śmietnikiem i obserwowałam pierwszego mężczyznę zmierzającego w kierunku klubu z dziwkami. Przeliczał właśnie pieniądze, szczerząc się pod nosem. Był tak okropnie brzydki, że prawie się wycofałam, jednak nie mogłam już od tego uciec, więc niepostrzeżenie zakradłam się do niego od tyłu.
Użyłam paska, który wcześniej przygotowałam. Zwykły skórzany, ale idealny do duszenia. Dlatego też, kiedy obwiązałam mu go w okół szyi i zacisnęłam, facet pisnął cicho i padł na ziemię. Starał się sięgać do tyłu i tłuc mnie rękami, jednak ja kopnęłam go mocno w krzyż. Stęknął, zaczynając się wierzgać, niczym dziki koń. Kopnął mnie w prawą nogę, przez co odsunęłam się trochę, jednak ciągle ściskałam.
W końcu stracił przytomność, a ja dla pewności przytrzymałam jeszcze trochę. Kiedy byłam pewna, że jest martwy, wyciągnęłam z torby, którą zostawiłam za śmietnikiem długą linę. Obwiązałam ją w okół jego szyi, a potem chwyciłam z drugi koniec i podciągnęłam się na dach klubu, gdzie wciągnęłam go i przywiązałam do rynny. Teraz wyglądał jak zwykły wisielec.
A pieniądze, które wcześniej trzymał walały się po ziemi... Uśmiechnęłam się. Zarobię, jednak więcej, niż przypuszczałam, pomyślałam i zaczęłam zbierać majątek nieboszczyka. Po tym zasalutowałam trupowi i przeszłam przez ciemną uliczkę na tą bardziej zaludnioną. Przedtem zdjęłam jeszcze maskę i opuściłam kaptur. Teraz wyglądałam całkiem zwyczajnie, ubrana w ciemne dżinsy i czarną bluzę. Kto mógłby się spodziewać, że przed chwilą kogoś zabiłam?
Ale zaraz. To było Gotham. Każdy był tu podejrzany.
:)
Godzinkę później wrzucałam drugiego typa do śmietnika, gdzie miał znaleźć go mój kumpel Rick, zajmujący się sprzątaniem po zabójcach. Z tym było bardziej krwawo, więc na pierwszy rzut oka było widać, że gość został zamordowany. Musiałam rozpuścić go w kwasie, a sama nie miałam na to szczególnej ochoty, więc przedzwoniłam do Ricka i opuściłam miejsce zbrodni.
Wtedy zaczynało się już robić ciemno. Szłam drogą, po której łazili głównie bezdomni i ćpuni. Kilka przecznic dalej zostawiłam samochód, który parę godzin wcześniej odbierałam spod muzeum. Cud, że mi go nie odholowali.
Podskoczyłam, kiedy smutną ciszę przerwał huk i krzyk. Pobiegłam w tamtym kierunku i ponownie tego dnia schowałam się za śmietnikiem. Zauważyłam ciemną postać, która napadła jakąś bezdomną kobietę. Napastnik pozbawił ją starej, zniszczonej torebki, w której pewnie trzymała resztki swoich oszczędności. Jakaś część mnie chciała jej pomóc, lecz ta druga i przeważająca uznała, że w tym mieście każdy jakoś musi przeżyć. To była dosłowna selekcja naturalna i tylko silniejsi - do których zaliczała się ciemna postać - mogli przetrwać.
Kobieta zacięcie walczyła, ale ostatecznie padła na kolana i zaczęła błagać w płaczu, kiedy w jej stronę został zmierzony pistolet. Byłam pewna, że zaraz wystrzeli, kiedy jakby z nieba spadł człowiek mroczniejszy niż sama noc i kopnął przeciwnika w brzuch.
Batman. Nie miałam pojęcia, jak zjawił się tu w takiej właśnie chwili. Przecież to miała być tylko praktycznie niewinna kradzież lub też śmierć, która nikogo nie obejdzie. Nikogo, poza Mrocznym Rycerzem. Sprawnym ruchem wytrącił napastnikowi broń z ręki i związał go swoim... Właściwie, co to było? Bat-linka? Musiałam przyłożyć dłoń do ust, żeby się nie zaśmiać.
Może ludzie mają rację? Może faktycznie po tacie mam coś szalonego?
Cała akcja nie trwała więcej niż parę sekund. Batman oddał kobiecie torebkę, a ona podziękowała, łkając przy tym. Dwie minuty później przyjechała policja i wsadzili mężczyznę do radiowozu.
Ja nagle zaczęłam się zastanawiać: Co jest bardziej ludzkie? Sprawiedliwość czy wola przetrwania? Kto tu naprawdę był tym złym?
Skarciłam się za to. Nie miałam prawa nawet tak myśleć. Byłam bogata i miałam wszystko, czego dusza zapragnie. A jednak zabijałam. Nie dlatego, że chciałam przetrwać. Nie dlatego, że był to mój jedyny sposób na zarobek.
Zabijałam dla hobby, ot co. I właśnie to było tutaj najbardziej nieludzkie.
:)
Dzień jednak się nie skończył. Musiałam załatwić jeszcze jedną sprawę. Zaszłam do domu tylko na chwilę, by przebrać się z ubrań poplamionych krwią. Potem wsiadłam ponownie w moje srebrne volvo i ruszyłam ponownie w stronę rezydencji Wayne'ów.
Drzwi otworzył mi nie kto inny, jak Alfred.
- Hej. Tęskniłeś? - Uśmiechnęłam się szeroko. - Do rzeczy. Mam sprawę do Bruce'a.
- Panicz jest obecnie zajęty, jednak powiadomię go o wizycie. - Chciał zamknąć drzwi, jednak zablokowałam je ręką. Westchnął cicho. - Proszę usiąść w salonie. Zaraz go zawołam.
Skinęłam głową i udałam się za nim do salonu. Polecił mi, żeby usiąść, jednak nie miałam takiego zamiaru. Musiałam wymyślić sobie alibi, coś co sprawi, że moja wizyta tu będzie wiarygodna. Dlatego zaraz po wyjściu lokaja pognałam drugimi schodami w górę.
Dobra, pomyślałam. Lewo. Lewo. Prawo. To tu? Nie, wróć. Trzeba było od razu iść w prawo. A nie. Dobra. Lewo. Prawo. Jest.
Natrafiłam wreszcie na sypialnię, w której obudziłam się tego poranka. Ku mojemu przerażeniu usłyszałam szum wody z prysznica w łazience przylegającej do pokoju. Okej, skoro brał prysznic to miałam trochę czasu, nie? Szybko wyciągnęłam stanik z torebki i rzuciłam go za komodę, na której rano leżały moje ubrania.
Nagle woda przestała lecieć, a ja powstrzymałam piśniecie i rzuciłam się pod łóżko Bruce'a. Widziałam tylko jego stopy, kiedy wyszedł z łazienki i zaczął się ubierać. Trwało to około trzech minut za nim skończył i wyszedł z sypialni. Odczekałam chwilę i wyszłam spod łóżka.
Cichaczem przebiegłam odległość między sypialnią, a salonem. Ostatecznie zatrzymałam się, wypuściłam powietrze i weszłam do pomieszczenie całkowicie na luzie. Bruce oczywiście już tam był. Uśmiechnął się do mnie, chociaż był nieco zdziwiony.
- Cześć - przywitałam się, starając się wyglądać na spokojną. - Byłam w łazience i trochę się zgubiłam.
- Aha - mruknął tylko. - To co tutaj robisz?
- Zostawiłam stanik - powiedziałam. - Straszna gapa ze mnie...
- Hm, jasne. - Wyglądał na trochę zmieszanego, kiedy wskazał mi kierunek, w którym miałam pójść. - Zaprowadzę cię i razem sprawdzimy, gdzie jest.
Wyszczerzyłam się.
- Super. - Przez chwilę szliśmy w milczeniu, lecz uznałam, że teraz jest idealny moment, żeby wyciągnąć temat wujka Eda. - Na pewno słyszałeś o tym, co ostatnio zrobił Riddler?
- Coś mi się obiło o uszy - odpowiedział obojętnie.
- Aha. Wiesz, śmieszna sprawa. - Zerknął na mnie kątem oka. - To nie był on.
- Jak nie on, to kto? - zapytał z wątpliwością w głosie.
- Jakiś naśladowca. Wiem, bo... Znam Riddlera i jest niewinny. A poza tym to, co było ostatnio, było kompletnie nie w jego stylu. Widziałeś w tym chociaż jedną zagadkę?
- Widziałem masę znaków zapytania przy zwłokach.
- Bo naśladowcy nie umieją wymyślać dobrych zagadek! - brzmiałam na w pełni przekonaną.
- Tak czy inaczej, nie jest niewinny.
- Teraz jest. Ma nowy certyfikat z Arkham - powiedziałam, zakładając dłonie na klatkę piersiową.
- Dyrektor jest głupi i łatwo go przekupić - zauważył.
- To prawda, jednak to nie zmienia faktu, iż ostatnia zbrodnia nie została popełniona przez Riddlera - upierałam się. - Jeśli byłbyś tak miły i przekazał to Gordonowi...
- Nie - odpowiedział natychmiastowo.
- Ale, Bruce, nie rozumiesz...
- Rozumiem i się nie zgadzam. On jest szalony. Powinien zostać w Arkham na stałe. Już od wielu lat nie ma dla niego ratunku. Tak jak dla twojego ojca - burknął.
Zatrzymałam się, zaciskając dłonie w pięści. Dźgnęłam go palcem w sam środek klatki piersiowej, patrząc się na niego, jakbym zamierzała go zabić. Bo teraz miałam taką ochotę.
- Co ty wiesz o moim ojcu, hę? - warknęłam. - Ma swoje wady, ale jest najlepszym człowiekiem, jakiego znam. - Umilkłam i odchrząknęłam. Zabrałam ostrożnie palec, wciąż mierząc mężczyznę wzrokiem. - Słuchaj. Ujmę to inaczej. Widzę, że Barbara jest ci do czegoś potrzebna. Nie wiem do czego i nie obchodzi mnie to, ale niewątpliwie to runie, kiedy dowie się, że wykorzystałeś jej najlepszą przyjaciółkę, co? Mi wybaczy. Kocha mnie jak siostrę. - Uśmiechnęłam się przebiegle, a on oceniał mnie spojrzeniem. - Więc zrobimy tak. Ona się nie dowie, a ty podszepniesz Gordonowi, że twoje niezwykłe zdolności detektywistyczne wykazały, iż to nie on jest mordercą.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu, aż wreszcie na jego ustach rozciągnął się leniwy uśmiech.
- Wiesz, jak robić interesy. Dobrze, porozmawiam z komisarzem.
Zmrużyłam oczy.
- Załóżmy, że ci wierzę.
Okazało się, że już dotarliśmy do jego sypialni, ponieważ uchylił przede mną drzwi.
- To co? Chcesz ten stanik czy nie?
:) :) :)
Wiem, że ciągnie się jak flaki z olejem, ale obiecuję, że od następnego rozdziału będzie coś konkretnego :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top