| Rozdział 22 |
Przez tyle lat nie znałam pojęcia wolności. Byłam zamknięta w skorupie, patrząc przez szczelinę, jak inna część mojej osobowości świetnie bawi się swoją wolną wolą. Czasem udawało mi się sięgnąć nieco przez nią, aby popchnąć ją do niewiarygodnych działań. Zaczęło się w naszym dzieciństwie. Nie znałyśmy słów. Nie znałyśmy dobra i zła. Ale w jakiś sposób zawsze wiedziałam, co zrobić, aby uprzykrzyć jej życie. Niszczyłam przedmioty, dusiłam małe zwierzątka naszymi dziecięcymi dłońmi. Ale ona zawsze mnie odpychała.
Nie, nie Jacqueline. Nasza matka. Tak bardzo troszczyła się o swoje młodsze dziecko, że odseparowała nas od naszej starszej siostry. Dla jej i naszego bezpieczeństwa. Miłość i nienawiść dzieli wąska granica, tak mówią. Było więc niezwykle łatwe wpuścić wątpliwości do umysłu mojej drugiej połowy, aby zaczęła myśleć, że matka nas nienawidzi. Wspomnienia zostały nawet przerobione na pełne okrucieństwa krzyki, zamiast lamentów i błagań matki. Wtedy nastąpiła pierwsza chwila słabości. Wydostałam się na zewnątrz i zabiłam rodzicielkę.
Wkrótce jednak zostałam odepchnięta z powrotem w głąb swojej skorupy, a szczelina została zaklejona przez leki, które zlecili jej lekarze. Zgodziła się, skubana. Chyba podświadomie wiedziała, że gdzieś tam się czaję. Na wiele lat zostałam w ciemnościach, słuchając przez ścianę, co dzieje się po drugiej stronie. Starając się odczuć jej emocje, chociaż nie potrafiłam. Kiedy byłyśmy starsze, zrozumiałam powód. Po prostu ich nie miałam.
Jacqueline zaprzyjaźniła się z rudowłosą szmatą, która wprowadziła do naszego nieszczęsnego życia jeszcze więcej światła. Ona się w nim pławiła, ale ja uciekłam przed oparzeniami. Radości nie było granic. Bo po co się było smucić? Byłyśmy bogate, miałyśmy kochającą rodzinę i wspaniałą przyjaciółkę. W takich warunkach nie było szans, bym wyszła na wolność. Aż w końcu nadarzyła się okazja.
Moja lepsza część pewnego dnia w pośpiechu zapomniała zażyć codziennej dawki. Niby głupota, w końcu łykała tabletki każdego dnia, co mogłoby się stać, gdyby jednego wieczora zapomniała? Cóż, więcej niż można byłoby się spodziewać. Szczelina ponownie otworzyła się, a ja wiedziałam już, co mam zrobić. Naprowadziłam ją na zabójstwo i wmówiłam jej, że to, co zrobiłyśmy, sprawiło jej ogromną radość. Jakoś tak wyszło, że chowałyśmy zwłoki jak nikt inny, więc po długich błaganiach ojciec zgodził się na pracę dla jego ludzi. Dopilnowałam, aby Jacqueline nie brała leków, myśląc, że przestały działać. Po paru miesiącach zyskałyśmy nawet własny pseudonim - Rogue, który odwoływał się bezpośrednio do naszego ojca i jego miłości do ptaków. Już wtedy wiedziałam, że to moje imię, a nie jej. Wymyślił je Edward Nygma, który najwyraźniej czuł się w tym dobry. Jeśli wierzyć plotkom, żałośnie sam nazwał się Riddlerem.
Szczelinę powiększały wypadki, które były tylko zbiegami okoliczności, ale nie byłam z tego powodu zbytnio smutna. Wypadek Barbary pozwolił mi na częściowe uwolnienie swojej osobowości i dokonanie krwawej zemsty na pomagierce Jokera. Ta idiotka oczywiście musiała wszystko zepsuć, odganiając mnie swoim poczuciem winy. Starałam się je zmniejszyć do minimum. Na szczęście jej żałosne poczucie humoru nie pozwoliło jej się długo smucić.
Nawet pozwoliłam jej zakochać się w Wayne'ie. To było miłe, prawda? Chociaż powodem tego była chęć zranienia jej tysiąc razy mocniej. Jednakże za nim zdążyłam cokolwiek zrobić, zdarzył się kolejny wypadek. Śmierć naszego ojca. Mocny wstrząs, pozwoliłam jej wierzyć, że to ona pragnie zemsty. Potem wszystko poszło z górki - zasadzka, pragnienie śmierci wszystkich przyjaciół... Może nawet po drodze udałoby się ukatrupić Nygmę? Miałam w życiu tylko jeden cel - zranić Jacqueline, która podświadomie od lat nie pozwalała mi sterować naszym ciałem. Byłam już tak blisko, ale ona znowu wszystko zepsuła. Miłość, którą pozwoliłam wpuścić do jej serca, była najwyraźniej mocniejsza niż podejrzewałam.
Miałam dosyć bawienia się w jej podświadomość. Byłam pełnoprawną częścią jej i teraz nadszedł moment, aby pokazać, że jestem silniejsza, niż ona kiedykolwiek była. Przekonałam jej, że nie jestem zła - w końcu nie byłam. Byłam idealną, najlepszą wersją Jacqueline Cobblepot. Ona w końcu to zrozumiała.
Wypuściła mnie.
:)
To dziwne. Wszystko widzę, ale... Co się dzieje?
Roześmiałam się cicho, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze. Nie zamierzałam rozmawiać ze słabeuszami. A ona była stanowczo zbyt... sobą, aby stawić mi czoło w naszej własnej głowie. W końcu ja miałam lata, aby się przygotować. Nie miałam teraz zamiaru pozbawiać się wolności. Nie po takim czasie. Zdawałam sobie sprawę, że to pewnie nie potrwa długo. Musiałam się najpierw zabawić. Zacząć niszczyć jej życie powolutku. Bez pośpiechu. W końcu, skoro udało mi się wyjść... Uda mi się też za drugim razem. I za każdym następnym. Aż w końcu ona sama będzie taka jak ja. Nie będzie już Jacqueline i Rogue. Będziemy jednością.
Zeszłam na dół i napotkałam Bruce'a stojącego przy drzwiach z założonymi rękami, jakby czekał tylko, aby pomóc mi z bagażem. Ku jego zdziwieniu, uśmiechnęłam się do niego szeroko, po czym zarzuciłam mu ręce na szyję.
- A gdzie twoje rzeczy? - zapytał, ale ujął mnie ostrożnie w talii.
- Zapomnij o nich. - Pocałowałam go tak gwałtownie, że aż się zachwiał i oparł o ścianę. Chwycił mnie delikatnie za ramiona i odsunął na bezpieczną odległość. - Zostaję. Przecież mówiłam, że cię kocham, prawda?
- Mówiłaś też, że potrzebujesz czasu, aby sobie wybaczyć. - Odgarnął mi lekko włosy z głowy. Powstrzymałam odruch trzepnięcia go w dłoń. - Czy wszystko w porządku?
Pokiwałam głową. Och, w jak najlepszym.
Co ty kombinujesz?
- Oczywiście - odpowiedziałam, po czym ponownie go pocałowałam. Tym razem już nieco delikatniej, żeby ponownie nie doznał szoku. - Po prostu, przypomniałam sobie, że straciłam już tak wiele... Nie chcę stracić więcej. Czyli ciebie.
Wreszcie odwzajemnił uśmiech. Nieco leniwie, ale to zrobił, obejmując moją twarz dłońmi.
- Nie masz pojęcia, jak bardzo mnie to cieszy. - Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, co było najbardziej monotonnym zajęciem świata, ale musiałam grać zakochaną idiotkę, więc tego nie przerwałam. Na szczęście, w końcu sam się odsunął. - Zdajesz sobie sprawę, że będziemy musieli poważnie porozmawiać? Ciągle nie wiem, co z tym zrobić, ale fakt, że jesteś zabójczynią Harley Quinn i wielu innych osób, wiele zmienia. - Przybrał surowy wyraz twarzy, a ja odsunęłam się. Człowiek może tak zmienić swoje nastawienie w kilka sekund? - Nawet jeśli możemy zwalić to na twoją chorobę, musimy coś z tym zrobić. Wszystko byłoby prostsze, gdybyś po prostu poszła na posterunek i się przyznała.
- A jeśli tego nie zrobię? - Zmarszczyłam brwi. Nie tak miało być.
Zgódź się. Albo nie... Nic nie rób. Rany, to ciężkie. Gdybyś się przyznała, trafiłybyśmy do Arkham, prawda? Ale co jeśli...? Bruce jest w końcu Batmanem. Może nas po prostu złapać. Byłby w stanie? Powiedz coś wreszcie!
Ja też byłam kiedyś takim irytującym głosem? Starałam się nie trząść głową, ale mentalnie dałam Jacqueline do zrozumienia, aby się zamknęła. Kurwa, ciężko mieć sekrety przed częścią własnego umysłu. Szczególnie jednego wielkiego, który równa się ze zniszczeniem jej życia.
- Dam ci czas na to, abyś się zastanowiła. - Pochylił głowę. Coś mówiło mi, że dla niego to również jest ciężkie, ale z nieco innego powodu. Czyżby naprawdę nas kochał? Jasne, to był przecież Bruce Wayne. On już "kochał" wiele kobiet. A jego związek z Seliną Kyle wydaje się być ciągle powracający. - Chciałabym, żebyś poszła do szpitala i wyjaśniła sytuację z Alfredem. Porozmawiaj również z Dickiem, Barbarą i Timem. Ja dopilnuję, żeby na razie Jim nie robił nic w twojej kwestii. Ale wiesz, co będę musiał zrobić, jeśli zdecydujesz się zrezygnować z uczciwego procesu...
Bruce, ty dupku.
Pierwszy raz zgodziłam się sama ze sobą. Nie chciałam jednak wzbudzać żadnych podejrzeń, więc niczym uległa owieczka, pokiwałam głową.
- Świetnie. - Podszedł do mnie i lekko złączył nasze usta. - Zawieść cię?
- Sama pojadę.
:)
Wejść do szpitala nie było ciężko. Chociaż policja łaziła tu, przesłuchując pacjentów w sprawie jakiejś akcji z udziałem Mr. Freeze'a, nikt nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Alfred, mimo że oficjalnie został postrzelony przez zamaskowanego napastnika, chcącego obrabować rezydencję Wayne'ów, nie był specjalnie strzeżony. Bruce podał mi tylko numer sali, a ja łatwo się tam dostałam.
Nie trzeba było nawet mówić, jaka była jego mina, kiedy weszłam do środka.
- Przyszłaś mnie dobić? - parsknął, drgając lekko. Nic dziwnego, nieźle go załatwiłam. Raczej sobie nie pobiega w przeciągu następnych tygodni. A teraz? Był całkowicie bezbronny. Mogłam nawet udusić go poduszką, a on byłby zbyt osłabiony, żeby zareagować.
Biedny Alfred. Boże, co ja zrobiłam?
Przewróciłam w duchu oczami i usiadłam na krześle przy łóżku szpitalnym. Przez chwilę układałam słowa, starając się brzmieć jak najbardziej wiarygodnie.
- Przepraszam, że cię postrzeliłam. - Uznałam, że to będzie najodpowiedniejsze. Nie mówiłam głośno, żeby nie wzbudzać uwagi potencjalnych ludzi przechodzących koło sali. - Wiem, że Bruce pewnie powiedział ci, że masz mnie kryć. Powinnam ci chyba to uprościć.
- Poproszę - fuknął sarkastycznie, patrząc na mnie z niechęcią.
- To ciężkie, ale... - Westchnęłam, udając zagubioną. - Od dzieciństwa borykam się z chorobą psychiczną, która wyzwala we mnie gniew. I schizofrenię, ale to rozmowa na inny temat. - Sekretnego rozdwojenia jaźni nie musiałam mu wymieniać. - Tak się złożyło, że śmierć mojego ojca uwolniło wszystko, co najgorsze. Musiałam się zemścić na Batmanie. A ty bardzo mi to ułatwiłeś. Dopiero później zrozumiałam... - Objęłam się ramionami, uwiarygodniając obraz zasmuconej sierotki. - Jak bardzo byliście mi bliscy. Nie mogłam pozwolić na waszą śmierć. I, Alfredzie, postrzelenie cię już zawsze będzie wywoływać we mnie ogromny żal. Moje poczucie winy nie zwróci ci czasu, który tutaj spędzisz, ale... Wiedz, że byłeś mi przyjacielem.
Ojej, to było naprawdę kochane. Mam nadzieję, że mi wybaczy.
Mi? Ta głupia, arogancka dziwka nie wiedziała chyba... Nie ważne. Nie mogłam się poddawać tak pustym rzeczom jak gniew. Teraz przez jakiś czas musiałam udawać, że działam po jej stronie. Że chcę odbudować relację z jej przyjaciółmi i chłopakiem. Że naprawdę mi na niech zależy i bla bla bla... Kogo to obchodzi?
Alfred westchnął żałośnie i odwrócił wzrok.
- Trochę to zajmie, ale... - Zacisnął szczękę. - Idź już. Muszę pomyśleć.
No, nareszcie. Wstałam z miejsca z opuszczoną głową i żegnając się cicho, udałam się w kierunku wyjścia. Dopiero kiedy byłam wystarczająco daleko, przyśpieszyłam korku i uwolniłam wyczekujące prychnięcie. Nie miałam pojęcia, że sterowanie jest takie irytujące. Szczególnie, kiedy człowiek stara się zabić wszystkich naokoło, początkowo zdobywając ich zaufanie.
Dziękuję, że to dla mnie robisz. Mimo, że nie istniejesz. W sumie, sama to robię. Tak jakby. Więc dziękuję sobie. To był dobry pomysł uwolnić... No, silniejszą wersję mnie. Ja bym się już dawno rozkleiła, uciekła na inny kontynent czy coś.
- Mi nie musisz tego mówić - mruknęłam cicho. - Jesteś słabiutka, Jack. Twoja psychika jest strzępkiem.
Czy to był autodiss? W porządku. Wkrótce nie zauważę nawet różnicy, że... No, wiesz. Że tak jakby jesteśmy dwiema osobami, co jest kompletnie szalone, nie? Znaczy, wiadomo. Odpowiesz to, co chcę, bo jesteś mną. Ale możemy uznać, że jesteśmy dwiema osobami w jednym ciele. Byłoby zabawnie, co?
Gdybym tylko mogła ją zabić...
- Pewnie. Ja to ja, ty to ty.
Kto jest głupszy: ja czy ty?
Chyba znałam na to odpowiedź.
:)
Dick zatrzasnął mi drzwi przed nosem, kiedy tylko mnie zobaczył. To chyba była oznaka, że nie byłam tam mile widziana, ale przecież "musiałam" przeprosić, więc zapukałam jeszcze raz.
- Richard, proszę! - krzyknęłam, uderzając pięścią w drzwi. - Chcę przeprosić.
- Tak? - Otworzył drzwi ponownie i teatralnie westchnął z ulgi. - A już myślałem, że wracasz dokończyć, co zaczęłaś. Dobrze, że przez kilka godzin zmieniłaś się w przykładną obywatelkę Gotham. Bruce musi być dumny.
On zawsze był taki złośliwy? Nie przypominałam sobie.
Rany. Czy ty nazwałaś go Richardem?
- Przepraszam - powiedziałam nieco nachalnie. Nie zabrzmiało to przekonująco, więc spróbowałam jeszcze raz. - Naprawdę bardzo mi przykro. Nie kontrolowałam swojej chęci zemsty, chciałam tylko pomścić ojca... I to był mój największy błąd życiowy.
- Nie zaprzeczę. - Skrzywił się i niepewnie otworzył drzwi szerzej. - Właź. Babs chętnie posłucha, co masz do powiedzenia.
Weszłam do środka, ciągle trzymając na swojej twarzy udawaną skruchę. Nie miałam pojęcia, że zmanipulowanie ich wszystkich może być takie nudne i wyczerpujące. Wolałam przejść już do sedna sprawy i powybijać ich wszystkich. Musiałam jednak zostawić to na najbardziej kulminacyjny moment. Musiałam sprawić, aby najpierw przestali ufać Jacqueline.
Znalazłam się w salonie, gdzie napotkałam zirytowaną Barbarę, bawiącą się swoimi okularami. Nie chciała na mnie spojrzeć. Kiedy podeszłam bliżej, odwróciła wzrok w stronę okna. Usiadłam przed nią na fotelu, zerkając do tyłu na Dicka, który stanął w drzwiach ze skrzyżowanymi rękami.
- Nigdy nawet słowem nie wspomniałaś o swoich problemach - wyrzuciła wreszcie z siebie, ciągle na mnie nie patrząc. - Przyjaźnimy się od kilku lat, Jack. Myślałam, że mi ufasz.
- Bo ufam. Naprawdę... - Wyciągnęłam dłoń w jej stronę, ale odepchnęła to. Poczułam w środku, że moją drugą połówkę to zabolało. I dobrze. - Barbie, miałam wrażenie, że mnie odrzucisz, kiedy dowiesz się prawdy. A potem wszystko potoczyło się w taki sposób i nie znam nawet słów, które mogłyby opisać, jak bardzo żałuję. Ta "zemsta" - zaznaczyłam cudzysłów w powietrzu - była głupia. Przecież wiem, że to nie Bruce odpowiada za śmierć mojego taty. No, teraz wiem.
- Zdajesz sobie sprawę, że z dnia na dzień mi nie przejdzie, prawda? - Zacisnęła zęby. Gdyby mogła, pewnie wstałaby i odeszła. Była jednak przykuta do wózka, więc mogła tylko zwrócić na mnie swój wzrok z wyrzutem. - Jesteś moją najlepszą przyjaciółką i jestem w stanie ci to wybaczyć, ale... Idź już. Na razie muszę pomyśleć.
- O więcej nie mogę cię prosić. - Wstałam powoli i wyminęłam Dicka. Miałam już wyjść, kiedy zatrzymał mnie wkurwiający głos.
Serio? To tyle? Powiedz, że ją kochasz czy coś. Matko Boska, jaka ja jestem nieogarnięta.
Wbiłam z irytacji paznokcie w skórę, jednak odwróciłam się z powrotem do inwalidki.
- Kocham cię, Barbie.
Uniosła głowę, ale nie odpowiedziała. Wewnętrznie wzruszyłam ramionami i żegnając się z Graysonem, wyszłam nareszcie z domu. No i to byłoby na tyle.
Trochę mało było w tym uczucia, ale mogę sobie to wybaczyć.
- Możesz się wreszcie zamknąć? - syknęłam. Ruszyłam w stronę swojego samochodu.
Ale ja bywam irytująca...
- Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo.
:)
Miałam już tego serdecznie dość. Moja cierpliwość była na wyczerpaniu, a dodatkowo Jacqueline cały czas nadawała. Była pewna, że wcale się od niej nie różnię. Że jestem wróżką chrzestną, która na chwilę przejmie jej umysł, żeby ta mogła odpocząć i zebrać siły. Zastanawiałam się, czy w takim stanie mogłabym zacząć brać tabletki, aby zagłuszyć jej gadaninę. Jednakże była przy tym szansa na to, że odeślą mnie one do kąta, a koleżanka znowu przejmie sterowanie.
Wkrótce miało to się stać. Ale jeszcze nie teraz. Musiałam się zabawić.
Wysiadłam przed Iceberg Lounge. Wcześniej udało mi się przebrać w mój strój. Musiałam się upewnić, że zostanę rozpoznana jako Rogue, a nie Jacqueline Cobblepot. Nie na początku.
Co tutaj robię?
Zignorowałam ją.
Elegancko ubrani ludzie odsuwali się gwałtownie, widząc jak wchodzę środka, obładowana bronią. Zignorowałam ich i udałam się na zaplecze. Ochrona kojarzyła mnie, chociaż nie znała mojej sekretnej tożsamości, więc nie było mi trudno się tam dostać. Większość gości wewnątrz było gangsterami pracującymi niegdyś dla ojca, a teraz dla Riddlera, więc moje wejście nie zrobiło większego zamieszania.
- Szukasz zlecenia, Rogue? - parsknął jakiś grubszy facet obwieszony złotem. Rozpoznawałam go, chociaż nie mogłam przypomnieć sobie jego imienia. Spojrzałam się na niego, tak jak patrzy się na psie gówno. - Nie było cię jakiś czas. Jesteś dobra, ale wkurwiająca, więc możesz wypierdalać. Nie ma szefa, nie ma pracy.
- Teraz Riddler jest waszym szefem, jeśli się nie mylę. - Oparłam się dłońmi o stojące nieopodal krzesło. - Ja nie po zlecenie. Chcę was wynająć.
- Ty? - Roześmiał się głośno, a za nim reszta. - Musiałabyś mieć niezłą sumkę albo okazać się Pingwinem w przebraniu. A on nie miał takiego fajnego tyłka.
Uśmiechnęłam się do niego złośliwie.
- Pingwinem nie jestem, ale można powiedzieć, że jestem wystarczająco ważna, abyście zrobili to, co wam rozkażę. - Zdjęłam maskę. Grubas zamilkł zdziwiony, a ktoś z tyłu zachłysnął się wodą. Nastała cisza, którą przerwałam prychnięciem. - Zdziwieni, skurwysyny? Co powiedziałby Riddler, gdyby usłyszał, co wygadujecie na mój temat?
Grubasek odchrząknął.
- To zmienia postać rzeczy, panno Cobblepot. Ze względu na szacunek dla pani ojca pomożemy... W czymkolwiek sobie zamarzysz. - Jego uśmiech chyba miał być szelmowski, ale coś nie pykło. - Aczkolwiek liczymy na późniejszą zapłatę.
- Faktycznie szacunek dla mojej rodziny tutaj przeważa - warknęłam, ale po chwili wzruszyłam ramionami. - Co mi tam? Jestem bogata. Zapłacę po zleceniu.
- Świetnie. Kogo mamy zabić?
- O nie, nie, nie. - Zaśmiałam się złowieszczo. - Poproszę was o coś lepszego.
:)
Pół godziny zamaskowani przestępcy wparowali do centrum Gotham City, strzelając do cywili, nawet dzieci. Padali jak muchy, a ja śmiałam się, idąc przez środek istnej apokalipsy. Policja zjawiła się, ale część moich ludzi miała zakładników, więc przez jakiś czas mieli związane lekcje.
Proszę, przestań! To chore. Oddaj mi kontrolę, błagam. Musimy to zakończyć. Ja muszę. Co się dzieje? Jesteś przecież mną! Ja nie robię takich rzeczy!
- Tak? A co robiłaś przez ten cały czas, kiedy panowałaś nad swoim ciałem? Niewiele lepsze rzeczy. Skoro już jesteśmy jednością, to znaczy, że jesteś bardzo złą osobą, Jacqueline. Bardzo, bardzo złą osobą. - Strzeliłam do uciekającej matki z dzieckiem. - Powinnaś przestać.
Nie wiem, co robiłam. Nie wiem, co robię teraz. To nie ma sensu. Ja tego nie chcę.
- Oczywiście, że chcesz, Jackie. Ja tego chcę. A ja jestem tobą, prawda? Tak uważasz?
Nie... Już nie. Przestań!
- Szybko się połapałaś, kochana. - Roześmiałam się, wchodząc do środka ratusza. Zabiłam kilku ochroniarzy, którzy biegli mnie powstrzymać. - Ale nie martw się. Wkrótce naprawdę będziemy takie same. Wkrótce nie będzie mnie i ciebie. Wystarczy, że wyzbędziesz się wszystkich uczuć, a będziemy jedną osobą.
Jeśli to zrobię, to przestaniesz?
- Chyba nie do końca połapałaś się o co mi chodzi, prawda? - Westchnęłam, zabijając sekretarkę chowającą się za biurkiem. Ruszyłam schodami w górę. - To coś czego nie możesz po prostu zrobić. Ty musisz się taka stać. Pamiętaj, ja jestem tobą. Lepszą wersją ciebie. Możesz być jak ja, jeśli chcesz. Musiałabyś pewnie spędzić w środku tyle, ile ja. Nie damy rady w ten sposób, bo kończy nam się czas. Jeszcze chwila, a będziesz mogła się wyrwać. Muszę cię złamać, Jacqueline. Nie ma sensu tego przed tobą ukrywać.
No, i co ci z tego? Zaraz trafimy do Arkham Asylum, tam mnie wyleczą i koniec historii.
- Żeby to było takie proste. - Zastrzeliłam jeszcze kilku ochroniarzy i weszłam do środku gabinetu burmistrza. Jak przypuszczałam, chował się tam, otoczony policją. Nawet nie zauważyli, że jestem w środku. Zdążyłam porazić trzech prądem o śmiertelnej dawce ze specjalnej strzelby. Reszta rzuciła się na mnie. Kopnęłam glinę z lewej w krocze i strzeliłam mu w głowę. Jego kolega już we mnie celował, więc zakryłam się ciałem umarlaka, a następnie wyrzuciłam ich przez okno. Został jeszcze jeden, który niemal trafił mnie w ramię. W ostatniej chwili wykonałam unik, a potem i on został z połową twarzy. Odwróciłam się w stronę burmistrza z szerokim uśmiechem, którego nie widział przez maskę. - No, witam.
Zaczął coś paplać pod nosem, prawdopodobnie błagając o litość, ale ja chwyciłam go za kołnierz i pociągnęłam w kierunku pękniętej szyby, przez którą wcześniej wypadli policjanci. Na dole zdążyło się uzbierać wiele glin, w tym komisarz Gordon, patrzących z przerażeniem w górę.
Koniec. Daj temu spokój.
- To dopiero początek - odpowiedziałam. Upewniłam się, że wszyscy widzą, że to ja trzymam burmistrza. Pomachałam w ich stronę, po czym kopnęłam polityka w tyłek. Ten zachwiał się i wypadł. - Do zobaczenia! - Ciągle machałam do spadającego ciała.
Z dołu słychać było tylko trzask łamanego karku i pęknięcia czaszki. Krew rozlała się na wszystkie strony, kiedy drogi burmistrz upadł na twarz. Roześmiałam się. Widok był nieziemski. Wszyscy albo zaczęli we mnie celować, albo biegło w stronę ciała byłego burmistrza.
Coś ty zrobiła, ty chora dziwko!?
Wzruszyłam ramionami, po czym zeszłam na dół, podskakując lekko. Miałam ochotę wykonać jakiś taniec, który przypieczętowałby to, co zrobiłam. Nie miałam, jednak na to czasu, ponieważ czułam, że Jacqueline jest coraz silniejsza. Jeszcze chwila i będzie mogła mnie wypchnąć.
Po wyjściu z ratusza zauważyłam, że czeka na mnie komitet powitalny. Uniosłam w ich stronę dłoń, machając nią niczym królowa i wyszłam dalej. Okrążyli mnie, mierząc w moją stronę. Komisarz James Gordon wyszedł mi na przeciw. Nie trudno było zauważyć jego przerażenie.
- Masz prawo zachować...
- Bla bla bla... - Przerwałam mu i wykonałam gest, aby się zamknął. - To ja ustalam zasady. Przynajmniej w tym ciele. - Przejechałam dłonią po swojej talii, śmiejąc się głośno. Oczywiście, nie mieli pojęcia o co mi chodziło, ale miałam to gdzieś. - Drodzy nieprzyjaciele, chciałam tylko ogłosić, że zagłada Gotham przyjdzie w postaci pięknej kobiety. - Zdjęłam maskę, po czym ukłoniłam się. - Dziękuję. Braw nie trzeba.
Pożałujesz tego. Obiecuję ci.
- To Jacqueline Cobblepot! - powiedział głośno, któryś z policjantów, jakby reszta nie wiedziała.
Przewróciłam oczami.
- Gdzie tam. - Machnęłam lekceważąco ręką. Potem wzniosłam obydwie i wskazałam na siebie, uśmiechając się przy tym szeroko. - Nazywam się Rogue.
Poczułam mocne uderzenie w tył głowy, a potem nastała ciemność.
:)
Szorstki materiał drażnił moją skórę na policzku. Jęknęłam, kiedy uderzył mnie przeraźliwy ból głowy. Z zaciśniętymi oczami wyprostowałam się i rozejrzałam po pomieszczeniu. Niemiłe, małe, szare. Czyżbym upiła się i trafiła do paki?
Przesunęłam wzrok w prawą stronę i wybałuszyłam oczy. Zamiast ściany była ogromna szyba.
Słoneczko wreszcie wstało.
Odwróciłam się gwałtownie, ale nikogo za mną nie było. No, tak. To przecież był głos z mojej głowy. Ten, który najwyraźniej niszczył mi życie od wielu lat. Jak się nazwała?
Rogue.
Podeszłam bliżej do szklanej ściany i położyłam na niej dłonie. Była niesamowicie gruba, pewnie kuloodporna. Na przeciwko siebie zobaczyłam wiele innych, podobnych cel. Przeraziłam się i zaczęłam chodzić w kółko.
Ojej, kiedy Bruce kazał ci się zgłosić na policję, myślałaś... Rogue roześmiała się. Myślałaś, że trafisz w jakieś miłe miejsce dla delikatnych przypadków? Może tak stałoby się, gdybym troszeczkę nie namieszała. Teraz ciesz się oddziałem zamkniętym. Oddziałem dla takich osób jak my. Sadystów, psychopatów. Tym właśnie jesteś. Tym właśnie jesteśmy.
- Nie, nie, nie. Zamknij się. Wynocha z mojej głowy! - Ze złości uderzyłam pięścią w szybę, co zaciekawiło paru pacjentów po drugiej stronie korytarza. Niektórzy nieśli się i zaczęli przyglądać, jakbym była mięsem do rozerwania. - Zniszczyłaś już wszystko. Nie musisz tu być.
Och, dopiero zaczęłam naszą zabawę. Teraz już wiesz, że istnieję. Wiesz, co mogę zrobić. Śmiało, rób co chcesz, Jack. Zażywaj leki, szukaj wsparcia u bliskich... Ale ja zawsze wrócę.
- Musi być jakiś sposób.
Witaj w Arkham, Jacqueline. Trochę tu posiedzisz.
:) :) :)
Tamdaradadadaaaam!
I tak oto zakończyła się pierwsza część :)
Dziękuję wszystkim, którzy byli ze mną od początku, ale także tym, którzy przybyli później. Ten rozdział jest dedykowany dla tych wszystkich osób, które motywowały mnie przemiłymi komentarzami. Nie mam nawet słów, żeby opisać jak bardzo niektóre mną poruszyły.
Tak czy siak, możecie spodziewać się drugiej części... Za pięć lat, może. Nie, no. Nie wiem, kiedy wyjdzie. Mam już okładkę, Dzięki Bogu, a raczej dzięki Fidelixia heh
Pożyjemy, zobaczymy. Jak na razie mam w głowie jeszcze parę projektów, które chciałabym zrealizować w czasie między pierwszą a drugą częścią. Jeszcze nie jestem pewna, co do wszystkiego, ale szykujcie się na zbiór opowiadań (nie tylko one-shotów). Będą tam fanfiki, ale też różne dziwne rzeczy, które powstały w mojej główce.
No, trzymajcie się i módlcie ze mną, aby Nygmobblepot byli wreszcie razem.
Tyle ode mnie.
PS. Ozzie x Ivy to najlepsze BROTP ever
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top