| Rozdział 21 |

Otworzyłam drzwi i cicho weszłam do środka. Spodziewałam się zapalonego światła, ale chyba wywaliło korki, ponieważ panowały absolutne ciemności. Zmarszczyłam brwi i sięgnęłam do włącznika światła. Korków jednak nie wywaliło, co oznaczało, że prawdopodobnie byłam tu zwyczajnie sama. Westchnęłam z irytacją, siadając na kanapie.

Musiałam odczekać jakieś pięć minut za nim usłyszałam, że drzwi ponownie się otwierają. Uniosłam głowę, patrząc z niechęcią na przybysza.

- Szybciej nie mogłeś, prawda? 

- Doskonale wiesz, że jestem zajęty - mruknął niezadowolony Ed, odwieszając płaszcz. - Mam świetny plan, aby zwabić Batmana i...

- To już nie ważne. - Machnęłam dłonią i uśmiechnęłam się szeroko. - Wiem, kim jest.

Spojrzał na mnie zaskoczony, wyraźnie nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu jednak burknął tylko coś pod nosem i padł na fotel przede mną. 

- Nie mogłaś mnie od razu o tym poinformować? - Zapadła cisza, aż on wreszcie chrząknął znacząco. - No, dalej. Kto to?

- Nie uwierzysz. - Pochyliłam się do przodu, starając się wzniecić przy tym napięcie. - Bruce. 

Zmrużył oczy, jakby do końca nie był pewny. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad czymś, jednak ostatecznie skinął głową, jakby znalazł w tym sens.

- Twój chłopak, Bruce Wayne? - Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej. - I nie masz absolutnie żadnych obiekcji, żeby go zabić?

Tym razem to ja chrząknęłam, lekko zmieszana.

- No - zająknęłam się. - Zabił mojego tatę, prawda?

Ciągle przyglądał mi się, jakby nie do końca ufał mi w tej kwestii.

- Taaak - przeciągnął teatralnie samogłoskę. - I byłabyś gotowa również, tak jak wcześniej ustaliliśmy, zabić jego bliskich na jego oczach? Wszystkich?

Zacisnęłam wargi.

- Pewnie.

- Nawet Barbarę Gordon? 

Poczułam, że ręce mi się pocą. Ścisnęłam dłonie udami i odwróciłam wzrok, ponieważ naprawdę czułam się źle z tym, co miałam zaraz powiedzieć.

- Zawsze zastanawiałam się, dlaczego ich relacja jest taka dziwna - powiedziałam cicho. - Teraz już chyba wiem. Zauważyłeś, że Batgirl nie pojawiła się ani razu od wypadku Barbary? Jeśli to ona nią była, mogę śmiało stwierdzić, że również jest winna. Wszyscy jego współpracownicy są. - Pokręciłam głową, nie mogąc uwierzyć we własną głupotę. - Mogłam się wcześniej domyślić. To było takie oczywiste. Zawsze, kiedy pojawiał się bat-sygnał, Bruce musiał niespodziewanie wychodzić, a kiedy złamałam rękę Robinowi, Tim również przez to ucierpiał. Zawsze mieli mnóstwo drobnych ran, ale ja chyba zwyczajnie nie chciałam się nad tym zastanawiać. - Odetchnęłam głośno, łapiąc się za głowę. - Wszystko ma teraz taki idealny sens.

Wujek Ed głośno prychnął, jakby nie zważał na moją wypowiedź.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Czy byłabyś w stanie ich zabić?

- Nie wiem - odpowiedziałam szczerze. - Znam ich już jakiś czas. Naprawdę ich polubiłam. W pewnym stopniu są mi bliscy. - Zacisnęłam pięści. - Ale na pewno spróbuję. I uda mi się. Musisz mi uwierzyć. Kiedy już dojdzie, co do czego, to będzie proste.

- Wydajesz się być tego niezwykle pewna. - Wstał i zaczął chodzić po pokoju. - Być może wcale nie zależało ci na nich tak bardzo, jak myślałaś.

- Być może nie - potwierdziłam. - Dorastałam bez przyjaciół, mając tylko ciebie i tatę. Potem pojawiła się Barbara, następnie Bruce i reszta. Ale myślę, że wtedy było już za późno. Dorosłam i wiedziałam, czego potrzebuję. Znaczy się, teraz wiem. I ich nie ma na tej liście. To czego potrzebuję to pomszczenie mojego ojca na najbardziej krwawy sposób. 

- Skoro tak uważasz. - Spojrzał na mnie z troską. - Ale pamiętaj, że jeśli zawahałabyś się, to zawsze możesz mnie prosić, abym cię wyręczył.

- To nie będzie potrzebne. - Wstałam i oparłam dłonie na biodrach. - To jaki mamy plan?


:)


Kiedy wracałam do rezydencji Wayne'ów było już po dwudziestej, ale nie spodziewałam się, żeby Bruce i Tim wrócili z bankietu. Prawdę mówiąc, miałam taką nadzieję, bo nie wiedziałam, jak spojrzę mu w oczu bez chęci obdarcia go ze skóry. 

Przeliczyłam się, ponieważ pierwsze, co do mnie dotarło po przejściu przez hol, to głos mojego gospodarza.

- Alfred powiedział, że uciekłaś po tym, jak kazał ci sprzątać. - Roześmiał się. - To do ciebie bardzo podobne, ale sądziłbym raczej, że po prostu zamkniesz się w pokoju.

Milczałam przez parę sekund, aż wreszcie wymusiłam uśmiech.

- Wiesz jak to jest, zagonisz mnie do roboty to... - urwałam, ponieważ podszedł i pocałował mnie żarliwie. Z przyzwyczajenia odwzajemniłam pocałunek, jednak po chwili przypomniałam sobie, kim jest i odsunęłam go lekko. - Głowa mnie boli.

- Wymówka stara jak świat. - Westchnął, po czym odsunął się ode mnie, ciągle trzymając mnie za rękę. - To gdzie byłaś? 

- Spotkałam się z Edem. - Starałam się ostrożnie dobierać słowa. - Wiesz, kiepsko się trzyma, a ja jestem jedyną bliską mu osobą.

Skinął głową ze zrozumieniem.

- Na szczęście ty masz jeszcze mnie. - Ponownie mnie pocałował, a ja starałam się nie przewrócić oczami z irytacji.

- Faktycznie. Mam wielkie szczęście.

- To mi zabrzmiało na sarkazm. - Uśmiechnął się zawadiacko. - O co chodzi?

- O nic - odpowiedziałam szybko. - Po prostu, jak mówiłam, głowa mnie boli. Tyle.

Bruce nie był głupi. Wiedziałam, że jeśli dalej będę zachowywać się w ten sposób, to nabierze podejrzeń. Musiałam w jakiś sposób go rozproszyć, więc z szelmowskim uśmiechem zarzuciłam mu ręce na szyję i przyciągnęłam go do siebie.

- Aczkolwiek może, gdybyś zabrał mnie na górę, mógłbyś sprawić, aby przestała. 

W odpowiedzi chwycił mnie za biodra i podciągnął do góry, tak że oplotłam go nogami.

- Myślę, że da się zrobić.


:)


Niemal przez całą noc nie zmrużyłam oka. Udawałam tylko, że śpię, kiedy jak zawsze wyszedł w środku nocy. Teraz wiedziałam już dlaczego tak robi. Niedobrze robiło mi się, kiedy myślałam, że od kilku tygodni sypiałam w jednym łóżku z osobą, która przyczyniła się do śmierci mojego ojca. Kiedy wrócił, musiałam znaleźć w sobie niewyobrażalną siłę, aby nie podciąć mu gardła w czasie, kiedy byłby najbardziej bezbronny.

Bruce mnie kochał, sam to przyznał. Mimo że w życiu miał już wiele kobiet i niejednej pewnie wygłaszał takie wyznanie, wiedziałam, że moja zdrada złamie mu serce. Dlatego to właśnie ja, a nie Ed, musiałam być tą osobą, która go zabije. Chciałam uderzyć w niego nie tylko fizycznie, ale również psychicznie.

Nie znaczyło to jednak, że mogłam nie zabijać reszty bliskich mu osób. Chociaż teraz nie było to już takie potrzebne, musiałam mieć pewność, że nikt nie będzie mnie za to ścigał. Nie zastanawiałam się, jednak co będzie dalej. Kim będę za parę miesięcy, lat. Pewnie powód, co do tego był prosty: bałam się nad tym myśleć. Wyobrażałam sobie ich śmierć na wiele sposobów, ale potem była tyko czarna plama, jakbym miała umrzeć razem z nimi.

Rankiem Bruce wyszedł do pracy, a Tim do szkoły. Ponownie zostałam sama w tej ogromnej rezydencji. Oczywiście, nie licząc Alfreda, który jak zawsze zniknął z radaru, sprzątając różne dziwne pomieszczenia. A może przebywał właśnie w tej tajnej bazie Batmana? Kto go tam wiedział. Nie obchodziło mnie to.

Ich śmierć miała nastąpić dzisiaj. Ed miał zająć się każdą inną osobą, która będzie nam potrzebna do zwabienia Batmana, oprócz Tima i Alfreda, których brałam na siebie. Chłopca miałam odebrać ze szkoły i zawieść w wcześniej ustalone miejsce, a konkretnie do magazynu znajdującego się na granicy miasta, ale za to mój ulubiony lokaj miał ważniejsze zadanie.

Godzina zakończenia lekcji Tima zbliżała się nieubłaganie, a ja wreszcie zaczęłam szukać Alfreda. Zastałam go, kiedy wyraźnie szykował się do odebrania Robina. 

Uśmiechnęłam się sztucznie w jego stronę.

- Już wychodzisz? A może to ja pojadę dzisiaj po Tima? 

Zerknął na mnie podejrzliwie.

- To nie będzie konieczne. - Założył płaszcz, jednak po chwili zatrzymał się, jakby właśnie sobie o czymś przypomniał. - Zadziwia mnie to, że jeszcze nie wykazała pani żadnej reakcji, panienko Cobblepot.

Uniosłam brwi.

- Reakcji?

- Na odkrycie Bat Cave, naturalnie. - Nie powiem, tu mnie zaskoczył. Cofnęłam się niepewnie do tyłu, kiedy on mówił dalej. - Nie jestem głupi, specjalnie kazałem ci posprzątać bibliotekę, licząc na to, że odnajdziesz przełącznik. I udało się, widziałem na kamerach. - Posłał mi znaczące spojrzenie, a ja przeklęłam się za swoją nieuwagę. - Jednakże od tamtego czasu nastała cisza. Nie zadawałaś pytań, udawałaś, że wszystko w porządku. Chciałbym wiedzieć, dlaczego?

- A ja chciałabym znać powód, dla którego miałbyś to robić, Alfie. 

- Panicz Bruce już od jakiegoś czasu poszukuje podświadomie nowej Batgirl, chociaż w życiu, by tego nie przyznał. Oceniłem pani zdolności fizyczne oraz inteligencję i wydaje mi się, że byłaby pani idealną kandydatką, szczególnie zważywszy na relację między wami. 

- Miałabym być kolejną Batgirl? - Nie mogłam powstrzymać głośnego, szyderczego śmiechu. Alfred lekko drgnął, jakby się tego nie spodziewał. - No, nie powiem, pochlebiasz mi. Powinieneś jednak skonsultować to ze swoim szefem, ponieważ, mój drogi, nawet nie masz pojęcia, co narobiłeś. - Wyciągnęłam pistolet, który wcześniej leżał ukryty w wewnętrznej kieszeni mojego płaszcza i bez zastanowienia postrzeliłam mężczyznę w nogę. Krzyknął cicho, zdezorientowany i upadł na podłogę. Kucnęłam przy nim, ciągle się uśmiechając. - Jak mówiłam, ja dzisiaj odbiorę Tima. O, i byłabym wdzięczna, gdybyś przekazał Bruce'owi pewne informacje. - Położyłam na nim kartkę z adresem magazynu i przewróciłam oczami, widząc na tym jakąś zagadkę. No, trudno. Wielki Pan Detektyw powinien dać sobie radę. - Bruce chyba wróci za jakieś pół godziny. Może się do tego czasu wykrwawisz, może nie. Zobaczymy. - Wstałam powoli, patrząc się na niego z góry. - Podobno byłeś w wojsku. Dasz sobie radę. Ale wybacz, jeśli nie będę trzymać za ciebie kciuków. 

Dalej już nic nie mówiąc, wyszłam z rezydencji, pozostawiając za sobą wykrwawiającego się Alfreda. 


:)


Tim natychmiast rozpoznał mój samochód i wsiadł do środka z uśmiechem. 

- Gdzie Alfred? - zapytał.

- Miał coś do załatwienia. Prosił mnie, abym to ja dzisiaj cię odebrała. - Odwzajemniłam uśmiech i zerknęłam na niego do tyłu. - Jak tam w szkole?

- Świetnie. Tu parę piątek, tam parę szóstek. 

- Wow, jesteś naprawdę mądry, Tim. W twoim wieku sukcesem dla mnie była czwórka - zażartowałam i odpaliłam samochód. - Może masz ochotę wpaść na lody przed powrotem do domu?

- Chciałbym, ale muszę się jeszcze dzisiaj pouczyć na jutrzejszy sprawdzian. - Brzmiał na zawiedzionego.

Zrobiłam z ust podkówkę. 

- Nie martw się, Tim. - Udałam, że go pocieszam i ponownie odwróciłam się do tyłu. - Nie ważne czy się pouczysz, czy nie. Myślę, że jutro i tak nie dotrzesz na ten sprawdzian.

Cudowny Chłopiec nawet nie zdążył zareagować, kiedy potraktowałam go gazem usypiającym z parasola taty, ukrytego pod fotelem, wcześniej zatykając sobie twarz ścierką, aby opary do mnie nie dotarły. Uśmiechnęłam się, patrząc jak osuwa się nieprzytomny na tylne siedzenia i podziękowałam w duchu za przyciemniane szyby.

- Jesteś pewien, że nie chcesz tych lodów?


:)


Jakiś czas później stałam przebrana w strój Rogue, obserwując jak nasi zakładnicy się budzą. Oprócz Tima, Barbary i Dicka w tym składzie znalazł się również komisarz Gordon, na którego uparł się wujek Ed. Nie pytałam, jego sprawa. 

- Na waszym miejscu nie wierzgałbym tak, ponieważ to może uruchomić ładunki wybuchowe, którymi, jakbyście nie zauważyli, jesteście obładowani - powiedział radośnie w ich stronę Riddler, opierając się na swojej lasce w kształcie znaku zapytania. Nie musieli przecież wiedzieć, że ich ruch nie ma znaczenia, jeśli chodzi o niewybuchanie. - Spokojnie, tu nie chodzi o was. Czekamy na gościa specjalnego. 

Przewróciłam oczami, wiedząc, że jak zawsze musi dramatyzować. Na jego miejscu zabiłabym ich i tyle, ale on chciał robić jakąś cholerną szopkę. Typowy złoczyńca. Nigdy tak naprawdę tego nie rozumiałam.

Pomimo maski, widziałam w spojrzeniu Tima, że domyślił się, kim jestem. Nic nie powiedział, tylko patrzył się w dół z lekkim bólem. Nawet zrobiło mi się przykro, ale wtedy przypomniałam sobie, z kim współpracuje.

- Rozumiem, że Jack o wszystkim wie? - Odwróciłam się, słysząc warknięcie Barbary. Patrzyła się w naszą stronę z nienawiścią. - Podobno jest dla ciebie jak córka. Zabijesz nas, a skrzywdzisz ją. A niby jesteś taki inteligentny. 

Roześmiał się głośno, a ja już nie miałam wątpliwości, że wszedł całkowicie w swoją ulubioną rolę psychopatycznego przestępcy. Jednak nie odpowiedział, najwyraźniej chcąc, aby moja tożsamość została ujawniona w najodpowiedniejszym momencie. Cóż, jak tam sobie chce. Mi było to naprawdę obojętne.

Komisarz Gordon westchnął z niechęcią. 

- I tak wszyscy wiemy, jak to się skończy. 

- Naprawdę? Wy na takich nie wyglądacie - odparłam, znudzona.

- Darujcie sobie. Przybędzie Batman, a was wsadzą do Arkham. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? - wtrącił Dick, szarpiąc lekko z tyłu więzami.

- Czego nie zrozumiałeś w "nie wierzgajcie"? - Ed podszedł i uderzył go swoją laską w policzek. Chyba dosyć mocno, bo Dick splunął krwią i rzucił mu mordercze spojrzenie, ale się zamknął. 

- To tak, jakby każdy złoczyńca miał ten sam scenariusz - dodała Barbara. Za parę sekund też dostałaby w twarz, ale w porę złapałam wujka za rękę. 

- Daj spokój - syknęłam. - Tortur nie było w umowie.

- Tortur? Nie chciałabyś tego oglądać, gdybym zgotował im prawdziwe tortury. - Prychnął, ale odszedł od nich i zerknął na zegarek. - Powinien już tu być.

- Teraz ja powinnam powiedzieć: "Może to nie było wystarczające?". A wtedy Gacek nagle wylazłby z jakiegoś ciemnego kąta, rzucił batarangiem i... PUNCH! SMASH! - Zamachnęłam pięścią w powietrzu, wizualizując moje słowa. - Dlatego tego nie zrobię.

- Nie musisz - usłyszałam niski głos dobiegający, tak jak przewidziałam, z ciemnego kąta. Następnie wyszedł z niego nie kto inny, jak Mroczny Rycerz.

Roześmiałam się głośno.

- To się nazywa wejście! Tego się po tobie oczekuje, co? - Klasnęłam w dłonie, po czym wyjęłam z kieszeni pilot uaktywniający ładunki wybuchowe. - Nie radzę się ruszać. Drugi Robin nie poleca takiego rodzaju śmierci. - Parsknęłam śmiechem. - Wybacz, nie mogłam się powstrzymać.

- Rozumiem, że to ma coś wspólnego ze śmiercią Pingwina? - zapytał.

- Jednak jesteś bystry! - Nygma uśmiechnął się szeroko.

- Rozumiem, jakie ty mogłeś mieć z nim połączenie. Ale ty? - Wskazał na mnie. - Jeśli się nie mylę, tylko dla niego pracowałaś, Rogue.

- Och, Bruce. - Westchnęłam i ściągnęłam maskę. - Byłam kimś znacznie więcej.

Jeśli na taki poziom dramatyzmu liczył Ed, to jak najbardziej się udało. Wszyscy wstrzymali powietrze, tylko Tim był już z tym pogodzony. Komisarz Gordon za to chyba zastanawiał się, czy nie przesłyszał się, że Bruce jest Batmanem. Ale on zawsze wolno myślał, więc nie miałam mu tego za złe.

- Możesz ściągnąć maskę. Nie będzie już potrzebna - powiedziałam, rzucając swoją na ziemię. - No, dalej, Brucie. Myślałam, że nie mamy przed sobą tajemnic. 

Zrobił to powoli, ciągle przypatrując mi się bacznie. Ja w tym czasie stanęłam z skrzyżowanymi rękami na klatce piersiowej i z twarzą wyrażającą triumf.

- Po co to wszystko?

Przewróciłam głęboko oczami, aż mnie głowa rozbolała. 

- Po co to wszystko? - przedrzeźniałam go. - Zabiłeś mi ojca na moich oczach, you dumbass. Myślałeś, że odpuszczę sobie takie coś? 

- To był wypadek - zaakcentował mocno swoje słowa, ale ja tylko przekrzywiłam głowę i uniosłam brwi, stając się pokazać, jak bardzo mam to gdzieś. 

- Wypadek, nie wypadek. - Wyjęłam broń i zaczęłam ją machać przy każdym słowie. - Odpowiedzialność leży po jednej stronie. - Wycelowałam w Bruce'a. - Po twojej. - Uniosłam kącik ust. - Jak tam Alfred? Kiedy ostatnim razem go widziałam, nie było z nim najlepiej.

- Ty go postrzeliłaś?

- Brawo, mistrzu dedukcji. - Spojrzałam na Eda ze zniecierpliwieniem. - Mogę zabić go już teraz? To staje się nudne. 

- A co z nimi? - Wskazał na zakładników.

- Wysadzimy ich później. - Starałam się nie patrzeć na Barbarę, ale czułam jej przeszywający wzrok, przez co drżała mi ręka. - Jemu to wkrótce i tak będzie już obojętne.

- Jack - powiedział cicho Bruce, podchodząc nieco bliżej. Instynktownie położyłam palec na spuście. - Nie musisz tego robić.

- Nie mów tak do mnie, proszę. Oglądam za dużo filmów, żeby nie wiedzieć, jak takie "przekonywanie" się kończy. Nie tym razem, kochanie.

- Jacqueline... Przepraszam. Masz rację, to była moja wina. - Spróbował jeszcze raz, tylko w nieco inny sposób.

- No, wiadomo. Fajnie, że się w czymś zgadzamy.

- Wiem o twojej chorobie - dodał spokojnie.

Drgnęłam i zmrużyłam gniewnie oczy.

- Co, przepraszam?

- Sprawdziłem cię na długo za nim się poznaliśmy. Musiałem wiedzieć o swoich wrogach wszystko. O ich najbliższych również. 

- Wiesz, że to ci nie pomaga, prawda?

- Chciałem przez to powiedzieć... Wiedziałem o tobie wszystko. O twoich wadach i problemach. O twoim braku kontroli nad gniewem. - Tu wskazał ręką, jakby chciał objąć całą zaistniałą sytuację. - O tym, co zrobiłaś swojej matce. A mimo to zakochałem się w tobie i ciągle cię kocham, Jack. - Podszedł jeszcze krok bliżej. - Wiem, że pewnie teraz mnie nienawidzisz, ale jeśli się rozmyślisz, to chcę, żebyś wiedziała... Nie ma znaczenia, jak daleko się posuniesz. Zawsze ci wybaczę. 

Zagryzłam mocno wargę, starając się odgonić nieproszone łzy. 

- Nie zależy mi na twoim wybaczeniu! - krzyknęłam, unosząc pistolet wyżej. - Myślisz, że sama sobie wybaczę, po tym co zamierzam zrobić? Oczywiście, że cię kocham, Bruce. Kocham was wszystkich, ale nie zawaham się, ponieważ to jest to, czego chciałby ode mnie tata.

Usłyszałam gorzkie westchnięcie i odwróciłam się w stronę podchodzącego do nas wujka Eda, który wyglądał jakby przeszedł przez siódmy krąg piekła.

- Będę tego żałować - odezwał się do mnie. - Odłóż broń.

Spojrzałam na niego, jakby zwariował. 

- Chyba żartujesz.

- Nie, nie żartuję. Odłóż broń - powtórzył. - Słuchaj, powiedziałaś mi jakiś czas temu, że ich nie potrzebujesz, ponieważ udało ci się dorosnąć z małą listą kochających cię osób. To bzdury. Skarbie, być może jesteś teraz dorosła i silniejsza, niż mała dziewczynka, która wbiła nóż we własną matkę, ale ciągle... - Ponownie westchnął i wskazał ręką na resztę przebywających w magazynie osób. - Spójrz na nich. Sama przed chwilą przyznałaś, że ich kochasz. Nie istotne, kiedy zaczęłaś to robić. Ważne, że zaczęłaś i że nie przestaniesz. - Położył ostrożnie dłoń na pistolecie i skierował go odrobinę w dół. - A ja nie mogę patrzeć, jak niszczysz sama siebie. Uwierz mi, doskonale wiem, co to za uczucie. Strata ukochanej osoby jest gorsza, kiedy to ty byłabyś za to odpowiedzialna. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co mówię. 

- Dam sobie radę...

- Nie, nie dasz. - Nacisnął bardziej moją dłoń, kierując ją coraz bardziej w dół. - Zacznie się spokojnie. Poczujesz, że zrobiłaś to, co powinnaś. Potem będzie coraz gorzej. - Mówiąc, ciągle obniżał moją rękę. - Postradasz zmysły, myśląc tylko o nich. Będziesz starała się odnaleźć własną drogę, nie zdając sobie nawet sprawy, że tą właściwą utopiłaś. Zaczniesz brać środki halucynogenne, żeby tylko jeszcze ich zobaczyć.

- Nie jestem pewna, czy ciągle mówisz o mnie. - Przełknęłam łzy.

- Chodzi mi o to, że nie ważne, jak będziesz się starać... - Zabrał mi pistolet. - Nie przetrwasz tego.

Nastała cisza, przerywana szumem drzew za oknem. Chociaż magazyn był obskurny i dosyć ubogi, dopiero teraz zauważyłam jak wokół jest pięknie. Księżyc wkradł się przez szczelinę w dachu, wpuszczając nieco światła na nasze twarze pełne boleści. Jedna moja decyzja mogła sprawić, że to piękno zniknie na zawsze dla osób, które zawsze starałam się chronić. 

- O Boże. - Przyłożyłam wolną rękę do twarzy, wycierając łzy. W drugiej ciągle trzymałam pilot uaktywniający ładunki wybuchowe. Spojrzałam na wujka Eda, który podtrzymywał mnie lekko, po czym przytuliłam go mocno. - Dziękuję.

Ty głupia, głupia, głupia dziewczyno! 

Złapałam się za głowę i krzyknęłam, upuszczając pilot, który na czas złapał Bruce. Przerażony Ed złapał mnie za ramiona.

Naprawdę myślisz, że to jest dobra droga? W ten sposób nigdy nie będziemy szczęśliwe! Myślisz, że po tej akcji ciągle będzie im na tobie zależeć? To oczywiste, że ten dupek kłamał. Oni wszyscy przestali nas kochać w momencie, kiedy ściągnęłaś maskę. Gdybyś tylko dała mi poprowadzić... 

Głos zamilkł tak gwałtownie, jak się pojawił. Wyprostowałam się, zaciskając mocno oczy. Głowa bolała mnie, jakby nastąpił w niej mały wybuch. Zabawne, ponieważ moi przyjaciele ciągle byli obładowani ciekawymi ładunkami. 

- W porządku. - Odsunęłam się lekko. 

Zaczęłam wszystkich bez słowa rozwiązywać, unikając jakichkolwiek spojrzeń. Pomógł mi Bruce, który również milczał, chyba nie wiedząc, co powiedzieć. A jednak skończyło się tak jak w filmach, pomyślałam ze zgrozą. Życie naprawdę było bardzo schematyczne. 

- Więc... - odezwał się jako pierwszy komisarz Gordon. - Jesteś Batmanem?


:)


Przez całą drogę do domu odzywał się tylko Gordon, który chyba nie był pewien, czy tego nie zgłaszać. Niby miał taki policyjny obowiązek, ale stanowcze spojrzenia Batmana jakoś go przekonały. 

Wstyd ogarnął mnie całą, nie mogłam nawet drgnąć, wpatrując się w nocny krajobraz. Każdy wrócił do siebie, jednak ja nie zamierzałam stawiać tej nocy nogi w rezydencji Wayne'ów. Po wejściu do mojego prawdziwego domu, niemal od razu poszłam spać. Nie sądziłam, że po tym wszystkim będę jeszcze potrafiła to zrobić, a jednak.

Rano obudziłam się, doskonale wiedząc, że większość moich rzeczy pozostała u Bruce'a. No, nic. Niezręczna rozmowa i tak mnie nie obejdzie. Chociaż nigdy tak się nie bałam, musiałam stawić temu czoła.

Nie zdziwiłam się, kiedy po zapukaniu, nie otworzył mi Alfred. Jak udało mi się dowiedzieć, leżał teraz w szpitalu i mimo wszystko to cieszyłam się, że nie zrobiłam mu większej krzywdy. Ale jeśli do tej pory mnie nie lubił, teraz nie chciałabym już go więcej spotkać, ponieważ mogłabym tego nie przeżyć.

- Cześć - powiedział Bruce, otwierając mi drzwi, jakby cała wczorajsza sytuacja nie miała miejsca. - Myślałem, że masz klucze. 

- Mam, ale... - mruknęłam zdziwiona. - Nie myślałam, że jestem tu mile widziana.

- Zawsze będziesz tu mile widziana - odparł tylko i wpuścił mnie do środka. - Jeśli tak nie sądziłaś, to co tu robisz?

- Chciałabym zabrać swoje rzeczy. - Pochyliłam głowę ze skruchą. - Powinnam to zrobić.

- Być może tak. - Przysunął się. - Ale też być może nie. A rzeczy zabrać ci nie pozwolę.

- To byłaby kradzież.

- Sama je przyniosłaś. - Wzruszył ramionami. - Teraz należą do mnie. Tak jak wszystko tu należy do ciebie. Na tym polega bycie razem.

- Bruce, nie zrozum mnie źle, ale moment, w którym celowałam w z pistoletu, był jednoznacznym zerwaniem. 

- Nie jesteś pierwszą moją dziewczyną, która do mnie mierzyła - odparł, rozbawiony. - Ale liczę na to, że ostatnią, ponieważ z tego, co wczoraj słyszałem, kochasz mnie. A skoro ja czuję to samo, to nic nie stoi nam na przeszkodzie. Bo, kochanie, jakbyś nie zauważyła - wybaczyłem ci.

- Żeby to było takie proste. - Westchnęłam. - Dziękuję ci za to, naprawdę, ale żeby zaczynać cokolwiek nowego, muszę najpierw wybaczyć sama sobie. 

Skinął głową z żalem.

- Rozumiem. - Złączył delikatnie nasze dłonie. - Ale czy pozwolisz mi na siebie czekać?

- Nie pozwolę, tylko rozkażę, panie Wayne. - Dotknęłam wolną dłonią jego policzka. - Ponieważ wrócę. Czy ci się to podoba, czy nie. 

- Podoba. - Puścił mnie. - Możesz się spakować pod warunkiem, że za tydzień wyjdziesz ze mną do kina. Tam chyba nie musimy rozmawiać. 

- Umowa stoi. - Uśmiechnęłam się lekko, po czym weszłam na piętro. 

Pakowanie ubrań i drobnych rzeczy, które ze sobą zabrałam trochę mi zajęło. Na koniec przeszłam do łazienki, aby zabrać swoje przybory toaletowe. Stałam przed lustrem, zastanawiając się, czy nie podprowadzić Bruce'owi mydła o oszałamiającym zapachu, kiedy nagle usłyszałam niepożądany głos.

To trochę ciężkie, co? 

Rozejrzałam się, mimo iż wiedziałam, że głos wydobywa się z mojej głowy. 

Mogę ci w tym pomóc. Wcale nie musisz się wyprowadzać. Może ostatnio źle mnie zrozumiałaś, ale jestem tu, żeby ci pomóc. 

- Aha, już to widzę. - Prychnęłam, wpychając jednak mydło do kosmetyczki.

Jack, znasz to przysłowie? O tym, że słabi są tylko ludzie, którzy byli silni zbyt długo? To właśnie ty. Ale ja? Ja ciągle jestem silna. Pozwól mi ponieść twoje brzemię.

- Nie jestem przekonana - powiedziałam nieco mniej pewniej, opierając się o zimną ścianę. - Ciebie tak naprawdę nie ma. Rozmawiam z własnymi myślami. Z wytworem choroby.

Wytworem choroby? Tak ci zawsze powtarzali, co? Ale ja byłam, jestem i będę. Zawsze. Przy tobie. Aby ci pomóc... Proszę, wypuść mnie. Kiedy przejmę kontrolę, niczym nie będziesz musiała się już przejmować.

Odetchnęłam, naprawdę poważnie się nad tym zastanawiając. Oparłam się o umywalkę, gorączkowo myśląc, czy rzeczywiście jestem, aż tak słaba, aby żyć z poczuciem winy. Czy mogłabym patrzeć moim przyjaciołom w oczy? Na dole ledwo zerkałam na Bruce'a.

- Co miałabym zrobić?

Zostaw to mnie. 


:)      :)      :)


Ten na szczęście wyszedł troszeczkę dłuższy, ale uwagaa... Już za jakiś czas (mam teraz wenę, więc się szykujcie niebawem) ostatni rozdział :D Mam nadzieję, że się nie zawiedliście na tej części, a jeśli tak mogę wam zagwarantować, że druga będzie lepsza, bo już nieco zadomowiłam się w tym świecie ;)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top