| Rozdział 19 |

W filmach zawsze, kiedy jakaś postać umierała lub zdarzał się smutny zwrot akcji, deszcz padał na twarze pogrążonych w rozpaczy bohaterów. Ale to było pieprzone Gotham City, w którym chociaż zawsze było pochmurno, tym razem słońce grzało, aż wszyscy byli mokrzy. Jakby świat naprawdę radował się na wieść, że jeden z przestępców odszedł na zawsze.

Zaślepieni ludzie w tym mieście widzieli tylko świat na czarno i biało. Wydawało im się, że potrafią rozróżniać dobro od zła. To przecież było oczywiste. Superbohaterowie wychodzący nocą i ratujący okazjonalnie świat byli w tej lepszej pierwszej grupie. Za to złoczyńcy - czy też szaleńcy, jak często nas nazywano - byli niszczycielami owego świata.

Ja widziałam to nieco inaczej. Złoczyńcy wcale nie byli złoczyńcami. Byli ludźmi, którzy chcieli rządzić światem na własnych zasadach. Zmienić go i to nie zawsze na gorsze. Oczywiście, zdarzały się tak beznadziejne przypadki jak Joker, ale ich uczynki nie były tak naprawdę ich winą, tylko choroby, która żyła w ich mózgach. W Gotham szaleństwo było zaraźliwe, co nie raz widziałam na własne oczy. Sama go w końcu doświadczyłam.

- Jeśli chcesz zostać sama, powiedz tylko słowo - usłyszałam za sobą cichy głos Bruce'a. 

Odwróciłam się do niego, wyrwana ze swoich myśli.

- Nie, w porządku. - Zawiesiłam ponownie wzrok na nagrobku z bardzo znanym mi nazwiskiem. Nie był tak bardzo otoczony kwiatami jak inne, ale to było raczej oczywiste, że dużo osób nie przyjdzie pożegnać mojego ojca. Mimo wielkiego szacunku jego podwładnych, nie miał ich miłości. - Czy mógłbyś zawieść mnie do domu?

- Oczywiście. - Położył rękę na moich plecach, kiedy wreszcie postanowiłam odejść. Przez całą drogę do samochodu szliśmy w milczeniu. Jadąc samochodem też nie byliśmy zbytnio rozmowni. Odezwałam się dopiero, kiedy zajechaliśmy pod moją rezydencję. - Mogłabym nocować przez jakiś czas u ciebie? Nie mam ochoty siedzieć sama w domu, a Ed zapadł się pod ziemię i nawet nie raczył przyjść na pogrzeb. 

- Pewnie - odpowiedział natychmiast, uśmiechając się smutno. - Pomóc ci się spakować?

- Prosiłabym. - Wyszłam z samochodu i już po chwili przekraczaliśmy z Bruce'm próg mojego nieskromnego domostwa.

Przyznam, naprawdę się zdziwiłam, kiedy okazało się, że drzwi są otwarte, chociaż nie spodziewałam się nikogo zastać w środku. A jednak. Edward Nygma siedział na kanapie, gapiąc się obojętnie w okno. Zerknął tyko, kiedy weszłam do środka salonu. Rzucił niechętne spojrzenie mojemu chłopakowi, nic przy tym nie mówiąc.

- Spotykamy się - wyjaśniłam lakonicznie.

Wzruszył tylko ramionami, jakby naprawdę go to nie obchodziło. Westchnęłam, podchodząc nieco bliżej.

- Gdzie byłeś? 

Nie odpowiedział. Sprawiał wrażenie, jakby nawet mnie nie słuchał. Byłam coraz bardziej zdenerwowana, ale postanowiłam nie podnosić głosu. 

- Nie ty jeden cierpisz, wiesz? - warknęłam. - Ale za to mógłbyś być przy mnie, tak po prostu. W końcu z tego, co słyszałam to obowiązek rodzica. - Usiadłam obok niego, oczekując chociażby odrobiny reakcji. - Przez ciebie, musiałam sama wybierać pieprzoną trumnę. Wiesz, co mi to zrobiło? - Syknęłam cicho, kiedy ponownie mnie zignorował. - Nie zamierzasz nawet na mnie spojrzeć, ty egoistyczny dupku?

- Nie mogę - odezwał się tak cicho, że niemal go nie usłyszałam. - Masz jego oczy.

Musiałam głęboko zaczerpnąć powierza, żeby z miejsca się nie rozpłakać. Chwyciłam go delikatnie za rękę i ścisnęłam ją lekko.

- Miałam iść spać do Bruce'a, ale jeśli chcesz, zostanę.

- Nie, idź. - Pochylił głowę. Nie widziałam jego wyrazu twarzy, ale byłam niemal pewna, że płacze. - Muszę pobyć sam.

- Jasne. - Pocałowałam go w policzek i wycofałam się do swojego pokoju, z Bruce'm u boku.


Niecałe dwadzieścia minut później, zeszliśmy na dół tachając sporej rozmiarów torbę. A raczej, Bruce ją trzymał, ponieważ na to nalegał, jak na dżentelmena przystało. Wujek Ed siedział ciągle w tej samej pozycji, jak go zostawiłam. Nie wydawało mi się, żeby w ogóle miał zamiar się ruszyć.

- Zanieś to do samochodu - powiedziałam do Bruce'a. - Zaraz do ciebie dołączę. 

Skinął głową i wyszedł, zostawiając mnie z załamanym Riddlerem.

- Masz jakiś plan? - zapytałam. - Chyba tego tak nie zostawimy.

- Kilka. - Podniósł głowę i spojrzał się w moją stronę.

- Dobrze. - Podeszłam bliżej. - Ale obiecuję, że wypatroszę cię, jeśli zaczniesz cokolwiek beze mnie. Zemsta będzie moja, jasne?

- Podzielimy się.

- Ale to ja chcę zadać Batmanowi ostateczny cios. Nie pragnę bardziej niczego, niż widzieć jak umiera od mojego noża. A kiedy skończę, powiesimy sobie jego głowę nad kominkiem i będziemy czerpać przyjemność z tego widoku, ponieważ to jest właśnie to, czego chciałby Oswald Cobblepot.

- Tak właśnie zrobimy. - Nareszcie się uśmiechnął, jednak nie był to miły uśmiech, ani nic w tym stylu. To była zapowiedź tego, co chcieliśmy zrobić.

- Dziękuję, że podzielasz moje przekonania. - Chwyciłam za klamkę, jednak w ostatniej chwili przed wyjściem postanowiłam coś dodać do tego zdania. - Tato.



:)



- Nie rozumiem, dlaczego tak bardzo się spina. W końcu wcale nie umiem gotować, a Bruce na pewno go nie zwolni. Uznałam po prostu, że skoro mieszkam tam już dwa tygodnie, to mogę coś przyrządzić. A to już całkowicie nie moja wina, że kiedy spaghetti było na gazie zadzwoniła Barbara. Potem samo się to jakoś tak potoczyło, że zapomniałam o jedzeniu. - Uśmiechnęłam się krzywo, przewracając w dłoniach kamyk, który wcześniej podniosłam z ziemi. - Na szczęście nie zakończyło się to pożarem. Po prostu do końca dnia Alfred nie odzywał się do mnie i musiał wywietrzyć całe piętro. Chyba tym razem naprawdę go wkurzyłam. - Rzuciłam kamyk na ziemię, czując pod powiekami łzy. - Mimo wszystko, to polubiłam go. Tak jak ich wszystkich. Są mi niezwykle bliscy, wiesz? Oczywiście, nie tak jak ty. Nikt nie mógłby cię zastąpić. - Otarłam łzy brzegiem dłoni. - Ed milczy. Dzwoniłam do niego parę razy, ale nie odbiera. Mam chociaż nadzieję, że czasem cię odwiedza. I jeszcze większą, że w końcu się odezwie w kwestii... Wiesz jakiej. - Wstałam z ławeczki i splotłam luźno dłonie. - Ponieważ nie pozostawimy tak tego. Batman zapłaci. Ogromną cenę. Obiecuję ci, że będzie patrzył jak każdy kogo kiedykolwiek kochał umiera w męczarniach. Wiem, że tego właśnie byś chciał, ponieważ to jest dokładnie to, czego i ja bym chciała, gdyby chodziło o pomszczenie mnie. 

Nie mogłam liczyć na jakąkolwiek odpowiedź. W końcu tak to było, kiedy rozmawiało się z nagrobkiem własnego ojca na pustym cmentarzu. Pożegnałam się tylko cicho i udałam się w kierunku wyjścia, ale w pewnym momencie zatrzymałam się w pół kroku. Odwróciłam się z powrotem do grobu i podeszłam bliżej.

- A gdyby tak odnaleźć Ligę Zabójców? Krążą plotki o tym, że mają źródło, które potrafi ożywiać zmarłych. Może sam mógłbyś się zemścić, a ja bym się odzyskała? - Wstrzymałam powietrze, uświadamiając sobie, jak głupi był to pomysł. - Nie ważne. Ra's Al Ghul nie będzie raczej skory to pomocy. Obawiam się, że jestem zbytnim tchórzem, aby podjąć jakieś kroki w tym kierunku. - Pociągnęłam nosem i wstrzymałam oddech, żeby na dobre się nie rozpłakać. - Nie jestem nawet odpowiednio mądra, żeby wiedzieć, co zrobić. Ty byś wiedział. Ed raczej nie pomoże, ponieważ... Dobrze, że go teraz nie widzisz. Załamałby cię jego widok. Myślę, że w pewien sposób umarł razem z tobą. Mogę tylko modlić się o to, aby się otrząsnął. - Prychnęłam. - Naprawdę ciężko obwiniać mi go, że nie ma go przy mnie w tych najcięższych chwilach, w których najbardziej odczuwam twój brak, bo sama go nie podpieram. Powinnam to robić, prawda? Jesteśmy w końcu cholerną rodziną. - Oparłam dłoń na zimnym kamieniu, pochylając przy tym głowę. - Odwiedzę cię jutro. Obiecuję. 


Weszłam do rezydencji, nie spodziewając się, żeby ktokolwiek był w środku. O tej godzinie Bruce był w pracy - chociaż nie spodziewałam się, że robi tam cokolwiek sensownego - a Tim w szkole. Mogłam się natknąć jedynie na Alfreda, czego wolałam uniknąć, biorąc pod uwagę, że pewnie ciągle trzymał do mnie urazę po wczorajszym wybryku.

- Głodna? - usłyszałam, kiedy starałam się przemknąć obok kuchni w kierunku pokoju, który użyczył mi Bruce. Skrzywiłam się i odwróciłam w stronę lokaja, który stał w drzwiach, czyszcząc przy tym talerz. - Przygotowałem kurczaka. I go nie spaliłem.

- To byłoby do ciebie niepodobne - odparłam, zdziwiona. Ruszyłam w stronę kuchni, wymijając go bez przerwania kontaktu wzrokowego. - Dzięki. - Wzięłam nóż i nieumiejętnie starałam się wykroić kawałek. Usłyszałam tylko prychnięcie i po chwili narzędzie zostało mi zabrane.

- Może ja to zrobię. Jeszcze mi kuchnię pobrudzisz. - Odsunęłam się, unosząc dłonie w geście niewinności. - I zgadnij, kto będzie to potem sprzątał?

Uśmiechnęłam się.

- Czemu jesteś dla mnie tak wyjątkowo miły? 

Zerknął na mnie przelotnie, nakładając mi mięso na talerz. 

- Tak wypada, biorąc pod uwagę, że niedawno straciłaś kogoś bliskiego. - Podał mi naczynie, a ja podziękowałam skinieniem głowy. - Poza tym, skoro już tu mieszkasz i uszczęśliwiasz panicza Bruce'a, to chyba powinniśmy zakopać topór wojenny.

- Chyba masz rację. - Spojrzałam się na kurczaka. - Dziękuję za posiłek.

- Tylko nie czuj się wyjątkowo. Jest dla wszystkich.

Mrugnęłam do niego.

- Grunt, że jakkolwiek się czuję. 



:)



Następnego dnia, tak jak obiecałam, odwiedziłam cmentarz. Robiłam to codziennie. Czułam potrzebę spędzenia tej godziny czy dwóch, opowiadając tacie o wszystkim. Tym razem naprawdę nieźle się rozpadało. Długo stałam, patrząc się na ciemną parasolkę, która niegdyś należała do niego. Ostatecznie postanowiłam ją wziąć.

Moje zaskoczenie było ogromne, kiedy zobaczyłam Eda stojącego przed nagrobkiem z pochyloną głową. Ten widok bardzo mocno mną poruszył. Przez chwilę po prostu stałam i obserwowałam go, aż w końcu odważyłam się podejść.

Nie spojrzał na mnie nawet, kiedy stanęłam z nim ramię w ramię, przesuwając parasol tak, żeby okrywał także jego. Staliśmy tak przez parę minut, aż w końcu się odezwał.

- Kiedyś powiedział, że nie ma mnie bez niego. Na początku tego nie rozumiałem. Ale teraz, stojąc tu z tobą, wiem, jak bardzo miał rację. 

Chwyciłam go za dłoń wolną ręką.

- Przepraszam, że cię zostawiłam. Nie powinnam tego robić, nawet jeśli mnie odpychałeś.

- Nie masz powodu przepraszać. Wiem, że tobie wcale nie jest lżej. I miałaś rację, jako rodzic powinienem być przy tobie. Szczególnie teraz.

- Jesteś tu, prawda? - Odwrócił się w moją stronę, a ja się lekko uśmiechnęłam. - To znaczy, że się spisałeś. Oboje się spisaliście. Nie mogłabym wymarzyć sobie lepszych rodziców.

Opuściłam parasolkę na dół i zamknęłam ją. Z ciężkim sercem położyłam ją przed nami, pomiędzy kwiatami, tuż przy nagrobku tak ważnego dla nas człowieka. Kucałam przed chwilę, wpatrując się w wygrawerowane imię na kamieniu. Wreszcie wstałam i ponownie chwyciłam Eda z dłoń.

- A teraz musimy pozbyć się osoby, która się do tego przyczyniła.



:)      :)      :)


Wybaczcie, że rozdział taki krótki, ale chyba po egzaminach mam wyłączony mózg. 
Polski poszedł zajebiście - sprawdziłam i okazało się, że mam fulla z zadań zamkniętych. Angielski też poszedł bardzo dobrze. Pozostałe niekoniecznie. Historia/WOS jeszcze jakoś ujdą, ale matma to totalna porażka. Przyrka średnio, ale chociaż wybiłam się poza 50%. Nie wiem jakim cudem, ponieważ w tym roku poziom był naprawdę wysoki jeśli chodzi o to. 
No, ale ogólnie trzeba jakoś żyć. W pracy reżysera i tak raczej niezbyt się to przyda, więc może w jakieś szkole filmowej, do której będę chciała iść, przymkną na to oko ;) [i tak wiem, że nie chlip chlip chlip]

A tak poza tym (bo pewnie wszyscy i tak mają gdzieś moje egzaminy xD) to powoli zbliżamy się do końca. Jeszcze jakieś 2-3 rozdziały i di end. W sumie to się cieszę, bo wolałabym już pisać drugą część :')
Ekhm, przypominam Fidelixia, że nie zacznę pisać dopóki nie zrobisz mi okładki, szmaciuro. Poza tym: Co z naszą Krainą Szlugów? Ciągle czekam. 



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top