| Piece of Folly |
I jest obiecany one-shot o kochanej mamusi Jack i tym samym dzieciństwie naszej bohaterki. Mam nadzieję, że wyjdzie. Miłego czytania. :D
:) :) :)
O Margaret Blanchard można było powiedzieć naprawdę wiele złych rzeczy. Nie była specjalnie inteligentna, nie miała żadnych specjalnych umiejętności, nie potrafiła sprzątać ani gotować. Chłopcy z jej szkoły zalecali się do niej tylko dlatego, że miała uroczą buźkę i była uległa. Bywała również bardzo chciwa i zazdrosna, szczególnie przez osiągnięcia swojej siostry, Cathy. Mimo wszystkich wad, śmiało można było powiedzieć, że kochała swoje dzieci jak wariatka.
W liceum była typem imprezowiczki. Nie ciężko domyślić się, jak kończą takie dziewczyny. Margaret nigdy nie skończyła swojej szkoły przez pierwszą córkę, którą urodziła mając zaledwie szesnaście lat. Pewnie nie potrafiłaby wychować małej Maddie samotnie, gdyby nie wsparcie rodziny. Po śmierci jej rodziców w wypadku samochodowym, została sama z siostrą i córką.
Nigdy do końca nie zrezygnowała z zabaw i alkoholu. Dlatego też parę lat później trafiła w nieprzyjemne towarzystwo. Kilka drinków w zupełności wystarczyło, aby odlecieć z przypadkowym mężczyzną. Wtedy nawet nie zdawała sobie sprawy, kim był. Nie osiągnął jeszcze nawet rangi Króla Gotham.
Drugą córkę nazwała po swojej matce. Już od pierwszych dni Jacqueline Blanchard była pełna życia i radości, ale Margaret widziała coś jeszcze. Coś dziwnego i mrocznego w środku jej dziecka. Być może tylko jej się wydawało, ponieważ nikt inny tego nie dostrzegał. Aż Jackie swoją dziecięcą piąstką udusiła kanarka, któremu pozwalano czasem latać po pokoju.
Jej siostra nie zmartwiła się tym szczególnie. Wolała zajmować się swoją własną rodziną. Miała już męża i dziecko, więc prędko wyprowadziła się, pozostawiając Margaret samą z dwójką córek. Kobieta długi czas miała jej to za złe, aż w końcu zrozumiała, że nie może się przecież na nią gniewać za chęć założenia rodziny.
Za to z Jackie było coraz gorzej. Margaret była przerażona, widząc jak jej córka z radością rzuca kamieniami w koty chodzące po ich podwórku, rysuje przerażające obrazki i złości się znacznie częściej, niż przeciętne dzieci. Martwiła się, że jeśli dalej Jacqueline będzie rozwijać się w ten sposób, zrobi krzywdę sobie albo swojej siostrze. Zaczęła więc szukać dla niej alternatyw. Pewnego dnia usłyszała w wiadomościach, że niejaki Oswald Cobblepot został burmistrzem. Szybko rozpoznała w nim ojca swojej córki. Jednakże nie wyrywała się z prośbą o pomoc, kiedy usłyszała o jego pobycie w Arkham Asylum. Najwyraźniej tę odrobinę szaleństwa Jacqueline odziedziczyła po ojcu. Nie decydowała się na żadne kroki, aż wreszcie usłyszała o rzekomej śmierci Pingwina. Wtedy już straciła wszelkie nadzieje.
Modliła się wiele nocy o wyjście dla jej ukochanej córeczki, aż wreszcie wiadomość o "zmartwychwstaniu" Pingwina rozeszła się niczym dobra nowina. Nie chciała tracić już więcej czasu, więc pognała do jego rezydencji. Na początku nawet nie chciał słuchać tego, co ma do powiedzenia. Po jakimś czasie, jednak przekonała go i zachęciła do zrobienia testu na ojcostwo. Chcąc czy nie chcąc, Oswald przyjął ją pod swój dach. Kiedy jednak przyszła z dwiema córkami, roześmiał się tylko i pozwolił zostać tylko tej, która była jego. Mimo wszystko, Margaret uznała to za dobry pomysł. Nie mogła opuścić Jackie, ale nie chciała też, aby z wychowywała się razem z Maddie, co mogłoby wpłynąć negatywnie na starszą z sióstr. Oddała ją do Cathy i obiecała, że będzie je często odwiedzać.
Nie miała pojęcia, że jej życie od czasu tamtego wyboru skomplikuje się jeszcze bardziej.
:)
Margaret ubrana w szarą koszulę i dżinsy przygotowywała się do wyjścia, kiedy nagle przeszkodziła jej ostatnia osoba, którą chciała zobaczyć. Odwróciła się niechętnie w stronę swojego gospodarza, który zerkał na nią podejrzliwie.
- A ty gdzie się znowu wybierasz? - zapytał Oswald.
- To moja sprawa - wycedziła przez zaciśnięte zęby, po czym nałożyła torebkę na ramię. - Myślałam, że w tym domu obowiązuje mnie jakieś prawo do wolności albo coś w tym stylu.
- Nie, kiedy powiem inaczej. - Przybliżył się do niej, aż stanął między nią a drzwiami. - Nigdzie nie idziesz. Ktoś musi zaopiekować się Jack.
- Nie nazywaj jej tak. Skrót od jej imienia to Jackie - zauważyła, kiwając w jego stronę palcem. - Dla twojej wiadomości, mam też drugie dziecko, które idę właśnie odwiedzić.
Oswald prychnął tylko, ale Margaret nie dawała za wygraną.
- Jeśli jesteś zajęty, może powinieneś poprosić swojego chłopaka, aby się nią zajął.
Ta kobieta często przekraczała granice przyzwoitości i wyczerpywała jego cierpliwość, ale Pingwin obiecał sobie, że nie zabije jej ze względu na córkę. Chociaż, wątpił, żeby jego mała ptaszyna szczególnie się tym przejęła. Już od jakiegoś czasu zauważał nagły napływ niechęci skierowany w stronę jej rodzicielki. Nie miał nic przeciwko temu.
- Doskonale wiesz, że Ed w życiu ci nie pomoże - mruknął ostatecznie i machnął lekceważąco ręką. - Rób, co chcesz. Ale jeśli pewnego dnia Jack poprosi mnie, abym się ciebie pozbył, zrobię to z przyjemnością.
- Jackie nie zrobiłaby tego nigdy - powiedziała, chociaż w jej głosie można było dosłyszeć nutkę niepewności. Pochyliła głowę. - Kocha mnie. Jestem jej matką.
- Jeśli naprawdę sądzisz, że więzy krwi wystarczą, aby obdarzyć kogoś miłością... - Roześmiał się lekceważąco, pesząc przy tym Margaret. - Ale pewnie... Idź. Przecież ten bachor, przez którego nigdy nie skończyłaś szkoły jest ważniejszy. Gdyby nie ona, być może już dawno znalazłabyś pracę, a Jack patrzyłaby na ciebie jak na autorytet. I nie stawałaby się bardziej... Jak ja.
- Przeprowadziłam się tu, bo myślałam, że możesz jej pomóc. Myślałam, że pobyt w Arkham mógł cię zmienić i mógłbyś przez to... W jakiś sposób zainspirować ją do walki ze swoją chorobą. Nie wiem, jak ty, ale ja naprawdę się o nią boję. - Zacisnęła zęby w gniewie. - A przeprowadzka tutaj była najgorszą możliwą opcją. To tylko przyśpieszyło...
- To się wyprowadź - przerwał jej. - Nikt cię tu nie trzyma.
- I tak zrobię! - krzyknęła i przepchnęła się do drzwi. - Jeszcze dzisiaj spakuję swoje rzeczy i zabiorę Jackie z dala od ciebie i...
Pokiwał palcem w jej stronę, na co umilkła.
- Możesz się wyprowadzić... Ale Jack zostaje.
- Chyba nie myślisz, że zostawię ją na pastwę psychopatów. - Starała się nie wybuchnąć, ponieważ wiedziała, że nie doprowadzi to do niczego dobrego. Odetchnęła tylko, aby się uspokoić i spojrzała na swój zegarek. - No, proszę. Już jestem spóźniona. Wrócimy do tej konwersacji.
- Oczywiście. - Uśmiechnął się złośliwie. - Nie martw się, zostanę z moją córką.
Nie miała już nawet sił go poprawiać. Po prostu wyszła, zatrzaskując za sobą głośno drzwi.
:)
- Z dnia na dzień jest coraz gorzej. - Ukryła twarz w dłoniach, nie mogąc patrzeć w twarz Cathy. Siostra położyła jej tylko dłoń na ramieniu i ścisnęła je pocieszająco. - A Pingwin zachowuje się, jakby w ogóle nie przejmował się zachowaniem Jackie. Jakby dla niego to było normalne.
- Wiesz, po części jest. - Cathy uśmiechnęła się smutno i wyprostowała na siedzeniu, przenosząc wzrok na dziesięcioletnią Madeleine grającą w szachy z Westem, siostrzeńcem Margaret. - Przecież doskonale wiedziałaś w co się pakujesz. Nie bądź teraz taka zdziwiona. Przeprowadziłaś się do domostwa kryminalisty.
- Co dwa lata temu temu wydawało się być mądrym wyborem - stęknęła i również usiadła prosto. Zerknęła na starszą z córek. - Tak żałuję, że dziewczynki nie mogą dorastać razem. Maddie już zaczyna zadawać pytania o swoją siostrę. Najgorsze jest to, że ciągle ją pamięta, więc nie mogę nawet...
- To nie byłby dobry pomysł - syknęła Cathy i sięgnęła po filiżankę z kawą. - Każdy z twoich pomysłów jest okropnie głupi, Margie. Tyle ci powiem. - Upiła łyk gorącego napoju. W tym czasie jej siostra wierciła się na swoim miejscu, nie czując się dobrze z jej słowami. Jednak wiedziała, że zawierają one samą prawdę. - Mam dosyć twojego marudzenia. Sama się w to wpakowałaś.
- Wiem, wiem. Przepraszam, że zrzuciłam na ciebie całą tą odpowiedzialność związaną z wychowaniem...
Cathy uniosła palec, chcąc, aby Margaret zamilkła.
- Kocham Maddie i nie mam ci tego za złe. Dobrze, troszkę mam, ale nie wywalę jej przecież na ulicę, prawda? - Westchnęła ciężko i dotknęła ostrożnie kolana siostry. - Okropnie tęsknie za Jackie. Nie widziałam jej tak dawno... Na pewno nie byłoby możliwości, abym was odwiedziła?
- To bardzo zły pomysł. - Pokręciła głową. - Przykro mi, ale nie mogę nikogo zapraszać. Doskonale o tym wiesz. A to nie najlepszy pomysł, żeby Jackie wychodziła z domu. Jak mówiłam, jest coraz gorzej.
- Więc trzymasz ją w izolacji od ludzi? - Prychnęła, zabierając dłoń. - To nie zwierzątko, Margie! W ten sposób wcale jej nie pomagasz.
Margaret jęknęła głośno i wstała tak gwałtownie, że stolik zatrzeszczał, a dzieci spojrzały się na nią zaskoczone.
- Nie będziesz mi mówić, jak mam wychowywać dziecko! - krzyknęła, ale zwracając swoje spojrzenie na córkę, ściszyła głos. - Jestem dorosła i dam sobie radę. Jestem wdzięczna za twoje rady, ale Jackie jest moim problemem.
- Jackie nie jest problemem - syknęła Cathy.
- Oczywiście, że nie jest... Ja, przepraszam... - Objęła się ramionami. - Już lepiej pójdę. Nie lubię zostawiać jej na długo samej.
- Powinnaś dać jej więcej przestrzeni. Tak tylko mówię - dodała szybko, żeby nie narazić się na kolejny wybuch Margaret.
- Postaram się.
- Mamusiu? - Maddie objęła swoją mamę w pasie, patrząc na nią smutno. - Już wychodzisz? Tak szybko? Jeszcze nie opowiedziałam ci, co dzisiaj stało się w szkole...
- Innym razem, w porządku? - wtrąciła się Cathy, ujmując małą za rękę i uśmiechając się pocieszająco. - Mama jest zmęczona.
Madeleine pokiwała główką.
- Pozdrów moją siostrzyczkę, dobrze? - poprosiła dziewczynka.
Margaret uśmiechnęła się lekko.
- Oczywiście, kochanie.
:)
Powróciwszy do rezydencji, Margaret była niemal pewna, że Oswald został tam sam z jej córką, nie licząc służby. Niestety, przeliczyła się. Szła właśnie w kierunku pokoju Jacqueline, kiedy drogę zastąpił jej mężczyzna w zielonym garniturze.
- Cóż za odkrycie, jeszcze tu mieszkasz. - Edward Nygma zaklaskał w dłonie, jakby zrobiła coś godnego podziwu, uśmiechając się przy tym szaleńczo. - Zawsze liczę na to, że jeśli raz już wyjdziesz, nigdy nie wrócisz. To byłoby podobne do osób twojego pokroju. Niewykształconych idiotach, którzy myślą tylko o sobie. - Roześmiał się. - Gdybyś odeszła, Jack nie miałaby nic przeciwko.
Nie chciała rozmawiać na ten temat, nie z nim. Postanowiła, więc obrócić sytuację na swoją korzyść.
- To musi być ciężkie, co? - Oplotła się ramionami, starając dodać sobie odwagi.
- Co? - Zmrużył gniewnie oczy.
- Kiedy Jackie tak ładnie oddziela rodzinę od innych, mniej ważnych osób. - Tym razem to ona rzuciła mu leniwy uśmiech. - Ja jestem "mamą", Pingwin jest "tatą". A ty? Właściwie, kim ty jesteś? Mimo wszystko, nie jesteś jej drugim ojcem. Zawsze będziesz tylko "wujkiem Edem" i to tylko ze względu na to, że jesteś przyjacielem jej ojca. Moja córka nigdy nie zobaczy w tobie kogoś ważnego. Nie ważne, jak bardzo byś się starał... Nie będziesz dla niej rodzicem.
Przez chwilę milczał, a ona poczuła się dumna, że go "zgasiła". Przynajmniej, dopóki ten nie zaczął się głośno śmiać.
- Czy ty naprawdę nie widzisz, jak bardzo jesteś w błędzie? - Pochylił się nad nią, poważniejąc. Margaret mimowolnie wzdrygnęła się. - Nie obchodzi mnie, jak Jack mnie nazywa. Nie, dopóki kocha mnie tak mocno jak Oswalda. Ty zaś... - Uniósł się i teatralnie zamachnął się dłonią, jakby chciał ją komuś przedstawić. - Musisz być głupia, jeśli nie dostrzegasz tego, jak bardzo moja córka cię nienawidzi.
- To nie prawda - powiedziała przez zaciśnięte zęby, drżąc z napływu emocji. Dlaczego ci wszyscy szaleńcy tak myśleli? Dlaczego wygadywali taki głupoty? - Jack kocha mnie. Oczywiście, że mnie kocha. Nigdy nie dałam jej żadnego powodu...
- Och, to nie jest problem w tobie. Ona po prostu jest od ciebie lepsza. - Przekrzywił głowę, jakby chciał wymusić sztuczne współczucie. - Jest taka jak my. A tacy jak my nie lubią, kiedy ktoś nimi pomiata.
- Nie pomiatam nią.
- Jakbyś nie zauważyła, często zachowujesz się dosyć... - Wzruszył ramionami. - Dosyć ostro. Jack odbiera to, jakbyś jej nienawidziła i chciała się jej pozbyć.
- To brednie. - Wskazała na niego oskarżycielsko palcem. - Ty jej pewnie nagadałeś takich głupot. To przez ciebie papla te nonsensy, a jej choroba się pogłębia!
Uśmiechnął się lekko, patrząc nad jej ramieniem. Margaret odwróciła się i zobaczyła Jacqueline stojącą w drzwiach. Jej mina była dosyć niezadowolona, szczególnie biorąc pod uwagę to, że przed chwilą słyszała niemiłe rzeczy o sobie wypowiadane z ust jej własnej matki. Margie spojrzała ponownie na Eda i po jego minie wiedziała już, jak łatwo udało mu się ją zmanipulować. Doskonale wiedział, że Jackie była tuż w pokoju obok.
- Skarbie... - Podeszła do niej o krok.
Mała zmarszczyła brwi i odsunęła się gwałtownie.
- Nie cierpię cię - powiedziała tylko, cicho i gniewnie.
- Słoneczko, to nie tak... Nie jesteś chora. Mamusia wcale tak nie uważa. - Ukucnęła przy niej, ale nie dotknęła jej, obawiając, że Jackie ponownie może się odsunąć. - Ostatnio zauważyłam, że dzieje się coś złego. Chciałabym, abyśmy stąd wyjechały. W jakieś miłe miejsce, może Metropolis? Żyją tam mili ludzie, którzy chętnie ci pomogą...
- To jedź - parsknęła cicho. - Ale beze mnie. Nie potrzebuję twojej pomocy. Wszystko jest ze mną w porządku! - krzyknęła, po czym wybiegła do pokoju, z którego wyszła.
Margaret załamała ręce, ale nie goniła jej. Wiedziała, że to tylko pogorszy sytuację. Odwróciła się, żeby powiedzieć coś do Riddlera, ale ten ją ubiegł.
- Jack jest teraz bardzo przykro. Przez ciebie. - Ominął ją i ruszył w stronę, w którą pobiegła dziewczynka. - Ktoś powinien ją pocieszyć. - Zatrzymał się w drzwiach i spojrzał na nią przez ramię. - Zrobię to jako przykład dobrego rodzica. Powinnaś czegoś się ode mnie nauczyć - ruszył dalej - albo odejść.
Margaret nie wytrzymała i rozpłakała się.
:)
Jej żal trwał dosyć długo. Usiadła na schodach, ścierając łzy wierzchem dłoni i pociągając głośno nosem. Na szczęście, nikt już nie przechodził obok. Nie chciała widzieć żadnej osoby, a w szczególności już Pingwina i Riddlera, którzy doprowadzali ją pod stany niemal depresyjne.
Margaret chciała, aby Jackie, jej mała, kochana córeczka, pokochała ją tak mocno, jak ona kochała ją. Ale mogła poświęcić całą tą miłość, byleby tylko jej dziecko było zdrowe. Zawsze bała się, widząc oznaki szaleństwa w jej oczach. Martwiła się, na jaką osobę może wyrosnąć bez zapewnionej odpowiedniej opieki. Raz zaproponowała nawet Oswaldowi wizytę Jackie w Arkham, ale ten wyśmiał ją i powiedział, że przecież nie mają powodów do niepokoju. Może on nie miał. Czyżby Pingwin chciał, aby córka była jak on?
Zaczynała wątpić, czy cokolwiek może wyleczyć Jacqueline. Coraz częściej była świadkiem jak coś mrocznego wyłaziło z jej córki, siejąc chaos i destrukcję. Czasami była prawdziwie przerażona, chociaż w życiu nie przyznałaby tego na głos. Tak bardzo bała się o Jackie, że jednocześnie bała się jej samej.
A najbardziej bała się, że dziewczynka może jej nie pokochać.
Wśród kryminalistów i chorych psychicznie ludzi nie było nawet szans, aby kiedyś stanęła po jej stronie. Byli przecież mistrzami manipulacji. Tak, to musiało być to. Zmanipulowali jej córkę, aby ta wytworzyła iluzję miłości do nich, a nienawiści do Margaret. Właśnie tak.
Kobieta nie mogła, więc pozwolić na dalszy rozwój wydarzeń. Musiała chwycić dziecko i uciec jak najdalej stąd. Nie tylko z miasta, ale też z kraju. Wolała mieć pewność, że nigdy jej nie znajdą. W głowie miała już ułożony plan. Załatwi sobie lewe dokumenty, zmieni imię i nazwisko. Jacqueline też.
Największym problemem było, jednak to, że Jackie z pewnością nie będzie chciała iść z nią z własnej woli. Nie chciała jej porywać, ale czuła, że nie ma wyboru. Czymże w końcu jest porwanie własnego dziecka w porównaniu do lat cierpienia i pogrążania się w chorobie? Margie chciała dla niej jak najlepiej, nawet jeśli jej działania bywały nielogiczne.
Podjęła je następnego dnia. Kupiła dwa bilety do Star City, tak na początek. Potem będzie myśleć, co dalej. Najważniejsze było, aby wyrwać się z Gotham. Ubrania i najpotrzebniejsze rzeczy również miała spakowane. Nie chciała na razie informować o niczym siostry. Nie, dopóki nie załatwi sobie nowego telefonu, aby nie mogli jej namierzyć.
W porze obiadowej udała się do apteki, aby kupić leki nasenne bez recepty. Poszło dosyć burzliwie, nieźle pokłóciła się z aptekarzem, ale nie mogła go winić za trzymanie się procedur. Ostatecznie jednak zgodził się z warunkiem podwojonej ceny. Margaret nie miała nic do stracenia, więc skorzystała z okazji. Nie chciała bowiem przeszukiwać uliczek, prosząc dilerów o jakieś środki. To byłoby zbyt niebezpieczne dla zdrowia Jackie.
Najtrudniej było przekonać córkę, aby zjadła kanapkę, którą jej przygotowała. Do środka dodała parę pokruszonych tabletek, ponieważ wiedziała, że Jacqueline w życiu nie zjadłaby od niej podejrzanych środków. Była na to zbyt inteligentna. Ale po dłuższych namowach zgodziła się na kanapkę. Trochę to zajęło, ale w końcu zmęczona ułożyła się na kanapie i zasnęła.
Margaret odetchnęła zdenerwowana. Upewniła się, że Jackie na pewno śpi, po czym chwyciła ją na ręce i wyniosła do samochodu, w którym były już spakowane rzeczy. Posadziła ją na przednim siedzeniu i przypięła pasami, a potem usiadła na miejscu kierowcy. Sięgnęła po kluczyki, które wcześniej zostawiła w stacyjce i już miała je przekręcić, kiedy nagle coś do niej dotarło. Kluczyków tam nie było.
Za nim na dobre mogła zacząć panikować, usłyszała pukanie w okienko. Zacisnęła mocno powieki i przyłożyła dłoń do ust. Nie, nie, nie. Tylko nie to. Przecież była taka ostrożna... Drżącymi dłońmi chwyciła za klamkę. Z opuszczoną głową, pełną strachu i niepewności, wysiadła z samochodu.
Najpierw usłyszała głośny świst, a po chwili leżała już na ziemi z piekącym policzkiem. Jej oczy napełniły się łzami, a ona zerknęła w górę. Stał nad nią Oswald z zniesmaczoną miną, trzymając w dłoni swoją parasolkę, którą najwyraźniej ją uderzył. I to metalową częścią. Mimo wszystko, mężczyzna podniósł na nią rękę po raz pierwszy.
- Ty głupia kobieto. - Kopnął ją, kiedy próbowała się podnieść, a ona ponownie upadła z jękiem. - Czy ty naprawdę sądziłaś, że możesz zabrać moją ukochaną córkę z dala ode mnie!?
- Prze-przepraszam... - wyłkała, przyciskając policzek do piasku.
- Przepraszam? - zadrwił. - Przepraszam!? - Kopnął ją kolejny raz. Tym razem bez wyraźnego powodu. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia!?
- Nie wiem... - wychrypiała, nie ważąc się spojrzeć w jego stronę. - Nie wiem, co sobie myślałam. Tak się boję... Proszę, Oswaldzie, Jackie potrzebuje pomocy.
- Więc nafaszerowałaś ją lekami, aby odleciała!? - wrzasnął, aż skuliła się mimowolnie. Nigdy nie widziała go tak rozwścieczonego. Przez tyle lat nie doceniała go. Nie sądziła, że tak zabawnie wyglądający człowieczek może wzbudzać taki strach. - Czy ty w ogóle przeczytałaś wcześniej, jaką dawkę podać!?
- N-nie. - Zacisnęła pięści na ziemi. Cobblepot miał rację. Była taka głupia, jak zawsze. Mogła zrobić Jacqueline przez przypadek krzywdę. Kobieta załamała się i wybuchnęła niepohamowanym płaczem. - Po prostu mnie za-zabij, proszę.
- Ty samolubna, ignorancka... - zamilkł, wciągając powietrze, chyba po to, aby się opanować. W jego głosie było słychać wyraźne obrzydzenie. - Wolałabyś umrzeć, niż walczyć o własne dziecko. Być może śmierć to właśnie to na co zasługujesz.
Na jakiś czas zapanowała cisza, przerywana odgłosami miasta. Rezydencja Oswalda odziedziczona po ojcu znajdowała się na przedmieściach, ale Gotham City w nocy bywało na tyle głośne, że dźwięki rozchodziły się, aż tutaj. Margaret mogła zaręczyć, że słychać je było nawet w o wiele spokojniejszym Metropolis.
W końcu, jednak usłyszała zrezygnowane i zirytowane westchnięcie.
- Wstawaj. - Przełknęła ślinę, ale wykonała polecenie. Żebra bolały ją od kopnięć Pingwina, ale starała się to zignorować. Opuściła głowę, nie ważąc się mu spojrzeć w oczy. Była cholernie słaba i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Tylko udawała odważną i pewną siebie. W rzeczywistości w obliczu najmniejszego zagrożenia jej tchórzliwa natura wychodziła na jaw. Teraz również ze strachu dygotała niemal jak przy ataku padaczki. - Z łaski swojej, doprowadź się do porządku.
Powoli wytarła twarz ramieniem i otarła ubranie z kurzu. W między czasie usłyszała warkot samochodu, który właśnie wjeżdżał na podjazd. Uniosła wzrok i zobaczyła, jak Riddler wychodzi z siedzenia kierowcy. Spojrzał się niezrozumiale na zaistniałą sytuację, jednak po paru sekundach analizy chyba doszedł do wniosku, co mogło zajść. Uśmiechnął się lekko. Nie trudno było dostrzec, jak bardzo cierpienie Margie go bawiło.
- Ed, proszę, zanieś Jack do jej pokoju - zwrócił się do niego Oswald. Dosyć spokojnie, biorąc pod uwagę, jak jeszcze przed chwilą buzował od emocji. Ten milcząco skinął głową i wciąż z głupkowatym uśmieszkiem na twarzy wyjął dziewczynkę z samochodu i zaniósł do domu. Kiedy zniknął za drzwiami, Cobblepot wyjął z kieszeni kluczyki od samochodu, który chciała "pożyczyć" Margaret. Rzucił je przed kobietę. - Skoro już się spakowałaś, trzeba z tego korzystać. Jedź na dworzec, a auto zostaw na parkingu. Ktoś ode mnie po nie przyjedzie.
- Nie rozumiem...
- Wsiądziesz w najbliższy pociąg. Nie obchodzi mnie, gdzie. Chciałbym tylko, abyś odjechała i trzymała się jak najdalej ode mnie i od mojej córki.
- Nie - wyszeptała cicho.
- Słucham? - Przybliżył się groźnie.
Nareszcie odważyła się spojrzeć mu w oczy. Zacisnęła przy tym pięści, jakby w ten sposób starała sobie dodać waleczności.
- Nie - powiedziała głośniej. - Nie zostawię jej.
Oswald roześmiał się głośno.
- Więc wolisz gnić tu do końca twojego marnego życia i patrzeć jak z dnia na dzień Jack coraz bardziej cię nienawidzi? - Czekał na jej reakcję, ale twarz Margaret zmieniła się z przerażonej na niewzruszoną jak kamień. W końcu zaśmiał się niedowierzająco. - Niech tak będzie.
Oswald w uszach Margie zabrzmiał niczym sędzia wykonujący wyrok, ale nie zamierzała tego komentować. Patrzyła się beznamiętnie w przestrzeń do czasu, aż kroki jej gospodarza nie ucichły, a on sam nie zniknął za drzwiami swojego domostwa.
Kobieta głośno wypuściła powietrze. Nocny wiatr szarpał jej włosami, a ona sama stała nieruchomo jak kamień na dnie rwącej rzeki. Ruszyła się dopiero, kiedy kolejny powiew wlazł jej pod ubranie i podrażnił jej gorącą od emocji skórę. Wzdrygnęła się. Poszła zabrać swoje rzeczy z bagażnika. Liczyła, że nikogo już dzisiaj nie będzie musiała spotykać.
Tym razem towarzyszyło jej szczęście głupiego. Nie wzbudzając niczyjego zainteresowania, udała się do swojego pokoju i zasnęła, kiedy tylko jej głowa dotknęła poduszki.
:)
Obudziła się późno po porze śniadaniowej. Poprzedni wieczór wymęczył ją i nie mogła powstrzymać się od egoistycznego zostania w łóżku. Bała się również spotkania z innymi domownikami, szczególnie z Jacqueline. Dziewczynka musiała być na nią poważnie zdenerwowana i prawdopodobnie przez najbliższe dni nie będzie się do niej odzywać. Margaret postanowiła, że to zaakceptuje i chociaż raz nie będzie naciskać.
Przemywszy twarz, spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Wyglądała doprawdy okropnie. Wory pod oczami sięgały niemal kości policzkowych. Oczy były mocno zaczerwienione. Najwyraźniej przez sen płakała, podświadomie użalając się nad swoim losem. Jednocześnie wiedziała, że to jej własne decyzje doprowadziły ją do tego momentu.
Ubrała zwykłe dżinsy i lnianą, beżową koszulkę. Makijaż zrobiła sobie lekki, chciała tylko zakryć rozpacz i niewyspanie na swojej twarzy. Drugi raz nie zamierza dawać im satysfakcji z powodu swojej słabości. Wczoraj przeżyła lekkie załamanie, którego bardzo się wstydziła.
Miała nadzieję, że jej córce nie przyjdzie odziedziczyć tych cech po niej.
Schodząc po schodach, starała się opanować drżenie nóg. Upewniwszy się, że nikogo oprócz służby nie ma na dolnym piętrze, odetchnęła z ulgą. Udała się do kuchni. Czuła, jak jej żołądek ściska się z głodu. Marzyła tylko o jajecznicy z boczkiem.
Dwie kobiety, pewnie pokojówki, stały przy lodówce i chichotały w najlepsze. Margaret nie przypominała sobie ich imion, ale postanowiła się przywitać. Nie udało jej się to, ponieważ zaraz po przekroczeniu progu, kobiety zamilkły gwałtownie. Margie niemal zapadła się pod ziemię. Wiedziała już, że najprawdopodobniej śmiały się z niej. Z jej wczorajszego wyczynu, a może nawet z ogółu... Czy każdy już o tym wiedział!?
Zamrugała szybko, aby odgonić łzy wstydu. Uśmiechnęła się sztucznie do kobiet.
- Poproszę jajecznicę.
Spojrzały po sobie, po czym wyszły szybkim krokiem z pomieszczenia.
- Nie zajmujemy się tym - rzuciła jedna za nim zniknęły.
Margaret zacisnęła zęby, ale nie skomentowała tego. Czyżby Oswald rozkazał służbie nie wykonywać jej poleceń? W porządku. Była przecież dorosła i mieszkała już kiedyś sama. Potrafiła sprzątać i prać. Z gotowaniem szło trochę gorzej, ale przecież nie była ułomna. Dawała sobie radę z przygotowaniem jajecznicy.
Udało jej się ją zrobić bezproblemowo, jednak najwyraźniej jedynym mięsem w tym domu były ryby. Nie mogła liczyć na nic innego, więc darowała sobie jakiekolwiek dodatki i cieszyła się smacznym posiłkiem.
Jedząc, zaczęła marzyć, jakby to wyglądało, gdyby udało jej się uciec. Może wykupiłaby sobie (oczywiście, z pieniędzy Pingwina, które wcześniej, by podwędziła) uroczy domek na przedmieściach jakiegoś miast. Gdzieś blisko taniej i dobrej szkoły, aby Jacqueline miała jak najlepsze wychowanie. Raz w tygodniu jeździłaby z nią do psychiatry, a on powoli wypędzał z niej tą ciemność. Jackie pokochałaby swoją matkę całym serduszkiem i żadna z nich nie musiałaby się martwić o samotność.
Margaret skrzywiła się. Taka przyszłość była już raczej niemożliwa. Może za jakiś czas spróbuje ponownie uciec, ale teraz priorytetem było odbudowanie zaufania córki. Wiedziała, że nie będzie to łatwe zadanie. Nie zamierzała, jednak pozostawać z niczym.
Właśnie odkładała naczynia do zmywarki, kiedy usłyszała głos Jacqueline. Zmarszczyła brwi i podeszła bliżej drzwi, aby lepiej usłyszeć.
- Wynoś się z mojej głowy! - krzyczała. Margaret zobaczyła jak dziewczynka trzyma się za czaszkę, jakby chciała coś z niej wypchnąć. - Daj mi spokój!
Kobieta przeraziła się nie na żarty i podeszła do niej. Jackie zauważyła jej dopiero, kiedy ta położyła jej dłoń na ramieniu.
- Kochanie...? Co się dzieje...?
- Odejdź ode mnie! - Odepchnęła ją mocno i odsunęła się z odrazą. - Chciałaś mnie porwać. Jesteś okropna. Okropna! Nienawidzę cię. Bardzo, bardzo, bardzo...
- Wiem, kochanie - jęknęła. - Tak mi przykro...
- Nie krzycz na mnie! - wrzasnęła tak głośno, że Margaret odsunęła się. - Przestań! Co ja ci takiego zrobiłam!?
- Przecież nie krzyczę - odpowiedziała spokojnie. - Jackie, co się dzieje? - Nie mogła już dłużej powstrzymać płaczu. Kucnęła przy córce. - Kocham cię, skarbie. Proszę, powiedz mi, co się dzieje.
- Nienawidzisz mnie! - zaprzeczyła. Brzmiała na tak święcie przekonaną, że Margaret naprawdę się na nią drze. Albo, co gorsza... Robi jej jakąś krzywdę. - Nie chcę cię widzieć! Odejdź! Wszyscy odejdźcie!
- O kim mówisz, kochanie? - wyłkała. - Nie nienawidzę cię, naprawdę. Kocham cię.
Dziewczynka uciekła w stronę kuchni. Margie nie miała nawet szansy się podnieść, kiedy usłyszała głośne trzaski. Jacqueline zaczęła rzucać naczyniami po pokoju. Kobieta przestraszyła się, że mała może zrobić sobie krzywdę, więc pobiegła ją powstrzymać.
- Odejdź! Odejdź! - krzyczała, demolując pomieszczenie. Jej matka była niemal pewna, że ta wcale nie mówiła do niej.
- Kochanie, proszę... - Margaret nie wiedziała, co zrobić. Nie bała się, jednak podejść bliżej. To w końcu była jej własna córka. Stanęła przy niej na wyciągnięcie dłoni. Na początku została zignorowana, aż wreszcie złapała ją delikatnie za ramiona. - Proszę...
Nie dokończyła zdania, czując jak jej brzuch zaczyna promieniować gorącem i piekielnym bólem. Charknęła, czując jak krew wypływa jej z buzi i spojrzała w dół. Jacqueline w pewnym momencie musiała chwycić nóż, który teraz tkwił w ciele jej matki.
Dziewczynka nie zamierzała, jednak przestawiać. Bynajmniej. Odgłos pękającej skóry najwyraźniej sprawił jej przyjemność, ponieważ uniosła nóż i ugodziła nim matkę po raz drugi. I trzeci. I czwarty.
Margaret nie wyczuła nawet momentu, w którym leżała już na ziemi. I, tym bardziej, nie wyczuła momentu, w którym dusza opuściła jej ciało.
Drogi Boże, miej ją w opiece...
:)
- Ja po prostu uważam, że fioletowy nie do końca pasuje do tamtego pokoju - powiedział Ed do Oswalda. Właśnie wracali ze swojej randki i oczywiście ponownie musieli zacząć kłócić się o kolor ścian w sypialni Jack. - Nie bierz tego osobiście...
- Ty to byś wszędzie walnął zielony, prawda? - przerwał mu Cobblepot i przewrócił oczami.
- A może po prostu pozwolimy, aby to ona zdecydowała?
- Ma sześć lat. Będzie chciała albo tapetę z jednorożcami, albo pokój oblepiony zdjęciami z autopsji. Ciężko stwierdzić.
Nygma wzruszył ramionami.
- Prawdopodobnie. Albo możemy obkleić jej pokój zagadkami! Liście są takie i trawa też. Jaki to kolor? Już pewnie wiesz! - Roześmiał się szaleńczo. - Dwa w jednym.
- To była chyba najgorsza zagadka, jaką kiedykolwiek powiedziałeś. Wziąłeś ją z książeczek macierzyńskich? - zapytał złośliwie.
Ed prychnął, urażony.
- Wymyślam je na bieżąco. Za kogo ty mnie masz? - Objął go ramieniem. - Tak poza tym, nieźle sobie wczoraj poradziłeś z Margaret.
Oswald pokręcił głową.
- Miałem ochotę ją zabić, ale wciąż nie jestem pewien, czy to najlepsze dla Jack. - Przeszli przez drzwi i odwiesili swoje płaszcze. - Mam tej kobiety serdecznie dość i mam nadzieję, że w końcu sama odejdzie.
- Czekaj. - Ed uniósł palec i zmarszczył brwi. - Czujesz to?
Pingwin wciągnął powietrze.
- Krew.
Prędko udali się w stronę źródła zapachu. Stanęli na progu kuchni i zamarli w bezruchu. Na przeciwko nich stała Jack niedowierzająco patrząc się na ostre narzędzie w swoich dłoniach, a na podłodze leżała jej matka. Martwa.
Dziewczynka zauważyła ich i rozszerzyła oczy.
- Przepraszam, że narobiłam bałaganu - powiedziała tylko.
- W porządku, ptaszku. - Oswald podszedł do niej i oparł jej dłoń na ramieniu. - Udaj się teraz do swojego pokoju, a my się tego pozbędziemy. I jeszcze jedno: Czy ktoś cię widział?
Jacqueline pokiwała główką.
- Przed chwilą była tu ta pani, co sprząta. Powiedziała, że mam się nie ruszać i uciekła z telefonem. Tatusiu, czy ona zadzwoni na policję? - Oczy małej wypełniły się łzami. - Czy mnie zamkną? Nie zrobiłam nic złego. Przecież mama była dla mnie taka niedobra...
Usłyszeli dzwonek do drzwi, a potem zdenerwowany głos Jima Gordona.
- Wiem, że tam jesteście. Widziałem, jak wchodziliście. Przysięgam, że dziewczynce nic się nie stanie. Musimy po prostu...
Oswald ruszył tam szybkim krokiem (na jaki pozwalał mu jego śmieszny chód) i otworzył gwałtownie drzwi.
- Zabrać ją do Arkham? Po moim trupie!
- Oswaldzie, chcemy dla niej, jak najlepiej. Czy ty naprawdę wolisz, aby twoja córka pogrążyła się w chorobie? Pomożemy jej, tylko tyle. Obiecuję, że nie zostanie tam długo.
Oswald Cobblepot nigdy nie odkrył, dlaczego po długich godzinach kłótni ostatecznie postanowił się na to zgodzić. Jednak wiedział jedno. Ta szmata, Margaret, wiedziała, że coś jest nie tak przed nim.
Był zadowolony, że teraz nie może już się przed nim puszyć.
:) :) :)
Wow, wyszło prawie 5 tys. słów. To chyba nieźle.
Tak czy siak, przejdę do rzeczy, które pewnie bardziej was obchodzą. Kiedy będzie druga? Nie mam zielonego pojęcia, ale jest już dopięta na ostatni guziczek w mojej głowie, więc nie powinniście długo czekać. Naprawdę, nie mogę się już doczekać, aż zacznę ją pisać. Pierwszy rozdział pojawi się na jakieś 66% jeszcze w maju, ale to zobaczymy.
Spodziewajcie się więcej Jokera (ach, tak wiem, jak wszyscy go uwielbiają) i to w niekoniecznie negatywnej relacji z Jack, if you know what I mean. Na pewno pojawi się również więcej ciekawych złoczyńców z Gotham oraz Maddie będzie miała do odegrania większą rolę. Dla fanów Jack x Bruce też będzie co nieco. Ale za to z Nygmobblepot to już raczej nie z racji na warunki pogodowe.
No, to tyle. Resztę zobaczycie już czytając. :D
Do kiedyś tam!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top