Smoothie
Zapukałam do drzwi sąsiada. Nie kwapił się z otwieraniem. Powtarzałam więc tą czynność, na przemiennie z wciskaniem dzwonka, z dość nachalną częstotliwością.
- Czego chcesz?! - wrzasnął otwierając je w końcu.
Jego nagłe pojawienie się w drzwiach, ani też krzyk nie wprawiły mnie w takie zdziwienie jak widok mężczyzny bez koszulki. "A więc w tym mu przeszkodziłam" pomyślałam, widząc lśniącego, mokrego Longmana. Po jego muskularnym ciele spływały kropelki wody kapiące z włosów, które próbował osuszyć ręcznikiem. Poprawiłam na twarzy zsuwającą się, już miejscami dosychającą maseczkę. Wyminęłam go i weszłam do środka.
- Słuchaj no! - Wycelowałam w niego palcem. - Lecę do domu na rodzinne spotkanie. Są pewne granice! Mógłbyś sobie odpuścić i nie jechać za mną z tym swoim aparacikiem.
Miałam mu pogrozić ale koniec końców błądzącym w powietrzu palcem, studiując aparycję mężczyzny, wskazałam na jego inny "aparacik".
- To nie rodzinne spotkanie a wiec przedwyborczy, już sprawdziłem. I nie aparacikiem tylko aparatem...
Ale ja już nie słuchałam sąsiada gdyż zapatrzyłam się na jego goły tors nieco przysłonięty zarzuconym na ramiona ręcznikiem. Zjechałam wzrokiem do zwisających luźno na biodrach szortów. To jedyne ubranie jakie miał na sobie, bo kiedy się poruszył ten jego niemały aparacik przemieszczał się swobodnie w spodenkach, żyjąc swoim życiem. Przełknęłam gromadzącą mi się ślinę, żeby nie zaczęła niekontrolowanie kapać, kiedy znów otworzę usta. Nawet ubrany wyglądał na dobrze zbudowanego mężczyznę, nie przesadnie umięśnionego, ale wciąż sprawiał wrażenie, że byłby w stanie skręcić kark gołymi rękami. O ile posiadał jeszcze umiejętności, których nabył kiedyś w wojsku. Tito twierdził, że tak. Ja nie byłam w stanie sobie przypomnieć niczego z akcji pod klubem, uznajmy więc, że na razie się nimi przy mnie nie chwalił. Miał rozbudowane bary, to coś co uwielbiałam u facetów i płaski twardy brzuch, którego odznaczające się, pofalowane mięśnie prawie czułam pod palcami, kiedy przymykałam oczy. Długie nogi, przy tym jego wzroście, były oczywistą oczywistością, ale nie były chuderlawe. Miał nieźle umięśnione uda, na których mogłabym...uch! Ale domyślać się a zobaczyć.
Oblizałam zaschnięte usta, zapominając o maseczce na twarzy i skrzywiłam się na gorzki posmak nawilżającego specyfiku, który zlizałam przy okazji z umazianych nim ust. "Dość tego! Nie dawaj się wyprowadzić z równowagi pierwszemu, lepszemu, półnagiemu, dobrze się prezentującemu palantowi!" zbeształam się w myślach. "Ale za to jakiemu palantowi!" podpowiedziała, nie dająca się spławić, napalona sucz gdzieś z tyłu mojej głowy. Brak seksu od jakiegoś czasu dawał w końcu o sobie znać. Zacisnęłam uda, bo te obrazy, jakie mi podsuwała wyobraźnia, uruchomiły już mrowienie w podbrzuszu i nadprodukcję wilgoci. Prawie jęknęłam kiedy chwycił koszulkę i założył szybko na siebie. Nie dał mi szansy pooglądać tej całej galerii kolorowych wzorów, którą miał na ciele.
- Nie chcę tego słuchać! - przerwałam jego wywody, których i tak nie słuchałam, bo przecież odwracał mi skutecznie uwagę swoją aparycją. - Nigdzie nie jedziesz i już! - przypomniałam sobie w końcu po co tu przyszłam. Wolałam go trzymać z dala od rodzinki.
Ściągnęłam z twarzy dosychającą już maseczkę i rzuciłam na jego blat kuchenny.
- Przestań śmiecić! Nie jesteś u siebie! - oburzył się zgarniając ją do kosza.
Rozejrzałam się po mieszkaniu. Jak na jaskinię mieszkającego tu samotnie samca było wyjątkowo czysto, wręcz sterylnie. Wyobrażam sobie, że wojskowi mają te swoje musztry i testy napięcia posłania ale, że to im tak zostaje do końca życia? Poza tym mieszkanie wyglądało na lustrzane odbicie mojego, pod względem rozłożenia pomieszczeń. Domyślałam się więc gdzie co znaleźć, jakby co...
- A tak w ogóle to jestem tu pierwszy raz a ty nawet nie zaproponowałeś mi szklanki wody.
- Masz u siebie w domu świetnie zaopatrzony barek. A jeśli usychasz z pragnienia, tam jest kran. - Wskazał głową i powrócił do swojej czynności.
- Co robisz? - zapytałam szczerze zdziwiona.
- Smoothie.
Na potwierdzenie uruchomił to buczące ustroństwo, w którym mieliła się zielona maź. Kiedy skończył wyciągnął dwie szklanki. Rozlał do nich ten szlam i jedną podsunął w moją stronę.
- Co to jest chcesz mnie otruć? - zapytałam. W odpowiedzi jedynie przewrócił oczami.
Popatrzyłam jak sam przechyla szklankę a jego jabłko Adama przesuwa się w tę i spowrotem... Kurwa! Co się ze mną działo? Przecież do tej pory nie zawracałam sobie głowy takimi drobiazgami. Przyznaję po informacjach o jakie zostałam ostatnio wzbogacona na jego temat, sąsiad nieco zyskał w moich oczach, zwłaszcza gdy wyobrażałam go sobie w mundurze.
Odpędzając sprośne myśli chwyciłam szklankę. No dobra, skoro sam to pije... Powąchałam i choć nie zachęcało wyglądem, przyjęłam wyzwanie i opróżniłam szklankę.
- Kurwa! - zaklęłam tym razem na głos odstawiając naczynie z hukiem na blat. Jednocześnie przełknęłam ostatni, cofający mi się z powrotem do gardła łyk. - Jak ty możesz pić to świństwo?! To jakaś zmielona trawa!
- To zdrowy, wartościowy, poranny zastrzyk witamin. Idealny po wyczerpującym treningu... - zaczął mi tłumaczyć, ale ja już wracałam do siebie wyszorować język i zabić ten smak małą czarną z ekspresu. - A ja naiwny myślałem, że może przyszła podziękować za wczoraj - usłyszałam go za plecami.
- A właśnie Longman, byłabym zapomniała, dzięki! - krzyknęłam zanim zatrzasnęłam za sobą drzwi.
*
- Uśmiechnij się! Szerzej! - instruowała mnie Caroline.
Ale weź tu się uśmiechaj szeroko, kiedy w brzuchu masz szaloną wirówkę, bulgotanie i kłucia. Przeklinałam Longmana za tą zieloną papkę, którą mnie uraczył z rana. Z drugiej strony, w krótkim czasie zrobiła mi figurę marzeń. Może więc wezmę kiedyś przepis, ale na razie przeklinałam go setny raz szpetnie.
Staliśmy w uścisku we trójkę na podium, machając radośnie. Było już po przemówieniu, na którym prawie zasnęłam, gdyby nie bolesne dolegliwości. Z wysiłkiem trzymałam powieki, żeby nie opadały kiedy Joseph prezentował swój program polityczny w rodzinnym miasteczku. Rodzina była zresztą motywem przewodnim. Nie mogło więc zabraknąć mnie dziś na scenie. Sławnej córki, dzięki której Josephowi rosło poparcie, a przynajmniej rozpoznawalność w młodszej grupie wiekowej potencjalnych wyborców.
- Spotykasz się z tym fotografem Josephine? - zapytał mnie Ralph, szef sztabu wyborczego tatka, jego prawa ręka, specjalista od wizerunku i najlepszy łgarz w branży.
- Już ci mówiłam Ralph, że nie jesteśmy na ty - powtarzałam mu kolejny raz, ale miał to tam gdzie ja dziś swoje dolegliwości.
- Ten facet służył w elitarnej jednostce specjalnej, brał udział w misjach pokojowych, a wiesz Josephie jak wyborcy są wrażliwi na ckliwe, patriotyczne historie zapomnianych przez państwo żołnierzy - objaśniał mi. - Na pewno ma tam jeszcze kontakty. Do tego jest powiązany z prasą. Robił fotorelacje z konfliktów zbrojnych w całym świecie. Weteran z pulitzerem na koncie... Kochanie jeśli jeszcze nie strzeliła cię strzała amora, to najwyższa pora nadstawić tyłek - zwrócił się do mnie Ralph na koniec swojego wywodu.
- Mój zadek, moja sprawa co i kto w niego strzela, Ralph! - oburzyłam się.
- Jest lepszy niż ten syn Boyla - zawyrokował Joseph.
- Tak, Boyla znosi w kierunku lewicy. Lepiej będzie jeśli odetniesz się od tego swojego narzeczonego Dylana. - Mężczyzna pogroził mi palcem. - Wiem co mówię.
- On nie jest... Dylana Andrews'a? - upewniłam się.
- Tak, od Dylana Andrew Boyla - potwierdził.
Mówił wolno i wyraźnie jakby zwracał się do debilki. A może faktycznie nią byłam, bo jakoś nigdy nie wpadłam na to, żeby sprawdzić kto kryje się pod pseudonimem "Dylan Andrews".
Starali się mnie eksponować wszędzie gdzie się dało a specjalnie wyselekcjonowani przez Ralpha fotoreporterzy uwieczniali każdy nasz krok, uśmiech i interakcję. Wymigałam się jakoś od śpiewania karaoke i przejażdżki konnej, w gruncie rzeczy przez złe samopoczucie.
Na wieczór zaplanowano jeszcze przyjęcie w rezydencji Millerów dla małego grona przyjaciół. Doprawdy nie wiem skąd ich wytrzasnęli w ilości przekraczającej trzysta osób. Siłą rzeczy przyjęcie wylewało się z domu na teren kolejnego, różanego ogrodu dumnej pani Cornwall Miller.
Caroline kazała mi się trzymać blisko. Byliśmy w otoczeniu rodziny i przyjaciół Millerów. Każdy był mnie ciekaw. Młodej Millerówny, tej super gwiazdy, która wyrastała na tym samym podwórku a teraz bryluje gdzieś, tam w wielkim świecie. Całe szczęście ich pytania ograniczały się do mojego zawodowego życia. Kogo poznałam osobiście i który aktor lepiej całuje? To bardziej wszystkich interesowało, niż moje opinie czy poglądy. Kiedy kogoś wzięło na wspomnienia, pałeczkę przejmowała matka. "Liczy się tylko to co jest tu i teraz oraz przyszłość naszego ukochanego kraju, naszych dzieci" oboje z ojcem wygłaszali ten slogan niezależnie od tego czy byli w pobliżu jacyś dziennikarze, czy nie. Może sami chcieli w niego uwierzyć a "kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą" jak to mawiał pewien hitlerowiec*.
Wyłączałam się z nudniejszych pogawędek kiedy tylko mogłam. Zaczęłam rozmyślać nad przeszłością. Przyszłości nie śmiałam rozważać, nie w jakiejś dalekiej perspektywie. Tak naprawdę nawet nasze teraz i dzisiaj gdzieś w Azji było już przecież przeszłością. Każdy miał jakąś, która go ściga, podąża za nim jak wierny pies, jak stalker, który nie chce się odczepić. Dobre chwile nie chcą powrócić, za to te gorsze są jak bumerang i wracają ciągle, tkwią w pamięci niczym zadra. Byle jeszcze tam pozostały ale nie, lubią się czasem przypomnieć, dogonić, wleźć swymi zabłoconymi buciorami w dzisiaj. I mnie właśnie dopadła i ugryzła w dupę przeszłość Josphine Miller.
Pierwszy raz była pod postacią koleżanki ze szkoły. Blondynka z napompowanymi kwasem ustami, cyckami i tyłkiem jakby wsadziła w niego piłkę plażową chwyciła mnie za ramię wbijając w nie swoje przedłużane, czerwone szpony.
- Przyjechałaś bez swojego nowego narzeczonego? - zasyczała mi do ucha jak żmija, którą zapewne była. - A gdzie miłość twojego życia Jo? Musiałaś mi go ukraść, tylko po to żeby później porzucić jak zużytą zabawkę?!
- Nic nie trwa wiecznie - odparłam filozoficznie.
- Zawsze byłaś suką Jo!
- I nic się nie zmieniło pod tym względem, kochanie - odpowiedziałam jej wyszarpując rękę i odchodząc w kierunku otwartych drzwi na taras.
Potrzebowałam zaczerpnąć świeżego powietrza. Zdążyłam w spokoju jedynie wziąć po drodze kieliszek z trunkiem i przekroczyć próg.
- Dokąd to? Nie przywitasz się? - zatrzymał mnie tym razem żylasty, szpakowaty jegomość.
- Witam.
- Może się przejdziemy i powspominamy jak to było kiedyś? - zaproponował niewinnie.
- Nie, muszę wracać do środka. Chyba matka mnie szuka - udałam, że macham w odpowiedzi na jej znak. Próbowałam się uwolnić ale ścisnął moje ramię zatrzymując w miejscu.
- Pędzisz do kochanej mamusi? A jednak, stałaś się w końcu taka sama jak i ona.
- Przepraszam ale... - wyrywałam się, ale nie pozwolił mi odejść dodatkowo zagradzając drogę.
- A pamiętasz jeszcze dawne przyjęcia? Carol zabierała cię na różne branżowe imprezy, praktycznie wpychając cię tym wszystkim ważnym ludziom na kolana i do łóżek. I kiedy ona leżała nawalona alprazolem i wódą, my się w tym czasie świetnie bawiliśmy, pamiętasz? - zapytał i uśmiechnął się perfidnie, zakładając mi za ucho zwiany przez wiatr kosmyk włosów. Przejechał jeszcze swoją pomarszczoną ręką po mojej twarzy. - Kiedy byłaś mniejsza byłaś taka rozkosznie chętna. - Mój żołądek wywracał fikołki z obrzydzenia. - Nie pamiętasz jak wylizywałaś wujkowi jakby to był lizak? - wyszeptał mi na ucho i zamilkł na chwilę z tym swoim obleśnym uśmiechem na twarzy. Kim on był? Czy chciał mnie tylko sprowokować, zwrócić na siebie uwagę, czy to była prawda? Tłukło się w mojej głowie a nadwyrężony żołądek chciał się pozbyć swojej zawartości, jeśli cokolwiek tam jeszcze w nim pozostało. - Czemu milczysz? - dopytywał.
Wiele mogłam wykrzyczeć a jeszcze więcej zrobić temu skurwielowi. Wyobraźnia podsuwała mi różne, przemyślne tortury. Milczałam i chyba nie tego się spodziewał, sądząc po jego nieusatysfakcjonowanej minie. Jestem pewna, że karmiłby się moim zszokowanym spojrzeniem, moim strachem, obrzydzeniem czy krzykiem. Ale postanowiłam, że nie dostanie niczego, poza obojętnością. Na próżno mógł teraz szukać emocji na gładkim, lśniącym obliczu gwiazdy, która przed nim stała. Zamiast tego zbliżyłam się do obleśnego starca. Dzieliła nas odległość trzymanego przeze mnie w ręce kieliszka i odpowiedziałam na jego pytanie:
- Milczę bo słucham i jednocześnie próbuję sobie przypomnieć te czasy, ale nic a nic - pokiwałam głową i uniosłam ramiona. - Chyba gdzieś mi umknęły, albo nie były dla mnie tak istotne, albo słodycze nie były warte uwagi. - Na koniec przechyliłam trzymany w ręku kieliszek i wylałam jego zawartość wprost na krocze jegomościa i dodałam niewinnie: - Oj! Przepraszam pana najmocniej, nie zauważyłam...
Zazgrzytał zębami. Widać było jak jego szczęka poruszała się nerwowo. Obojętność i zapomnienie dla kogoś szukającego atencji stanowiło gorzką pigułkę do przełknięcia. A ja dołożyłam sobie kolejnego wroga, jak kamyczek do ogródka.
Potrzebowałam przerwy żeby odsapnąć i pozbierać myśli. Emocje puściły jak tylko się oddaliłam. Miałam już tego kurwa dość! Trzęsłam się ze złości i obrzydzenia. Cyrk, błazenada i na koniec zboczony, zgrzybiały, prowokujący mnie pedofil?! Co jeszcze mnie tu spotka? A w dodatku czułam się cholernie samotna w tym tłumie. Moi ludzie dostali wytyczne czekania w pobliskim hotelu, bo podobno byłam tu bezpieczna, pod ochroną ojca. A Yuko i Florance swoją obecnością działały na nerwy matce. Ale kto mnie ochroni przed nimi? Byłam tu zdana tylko na siebie. Z desperacją pragnęłam się wyrwać. Czekałam tylko odpowiedniego momentu, aby móc ukryć się przed tym zdechłym, zatęchłym światkiem Cornwall Millerów, choć na chwilę. Chwyciłam szklankę z jakimś kolorowym alkoholem, było mi wszystko jedno z czym i zaczęłam się wycofywać w kierunku zaplecza. Wypiłam wszystko jednym haustem.
Uciekłam na tyły domu, minęłam kort tenisowy, aż dotarłam nad basen. Usiadłam na drewnianym leżaku, wyciągnęłam z torebki papierosa i zapalniczkę. Odpaliłam go i wyłożyłam się wygodnie zdejmując z ulgą szpilki. Przyjemny wiaterek owiewał moje ciało w cienkiej niczym mgiełka błyszczącej sukience. Założyłam nogę na nogę i machałam sobie nią w powietrzu pozwalając materiałowi zjechać w dół.
Musiałam zająć myśli czymś innym żeby nie zwariować, albo nie wrócić na to pieprzone przyjęcie i dokopać, zwłaszcza temu staremu skurwielowi. Wygooglowałam sobie Dylana. No proszę, mój rzekomy narzeczony, który wciąż przebywał gdzieś na końcu świata, na planie filmowym był synem senatora Boyla. A jego starszy brat podobno zaręczy się z córką Swallowa. Sama Valentina Swallow uważała to już za fakt. Gdzie i kiedy mi to umknęło? To prawdziwe nazwisko Dylana? Gdybyśmy się pobrali jak sugerowały media, moglibyśmy stworzyć nieźle popieprzoną, patchworkową rodzinkę. Śmiałam się z pomysłów jakie przychodziły mi do głowy i zastanawiałam jak wykorzystać ten niespodziewany upominek od losu, bo przecież taki zbieg okoliczności mógł mi się przydać.
Najpierw błysnęła migawka aparatu, a po niej usłyszałam głos jego właściciela.
- Znalazłem cię. Co cię tak rozbawiło?
- Nie twoja sprawa - odpowiedziałam nie patrząc nawet w jego kierunku.
- Wracasz na przyjęcie?
- Zmuś mnie!
- Po co, też mi się już nie chce tam wracać.
- Przecież ci mówiłam żebyś tu nie przyjeżdżał. Nie musisz się za mną uganiać jak pies. Aż tak świetnie ci za to płacą?!
Podniosłam się ze swojego leżaka i odezwałam głosem przesiąkniętym jadem i cynizmem, które skumulowały mi się tego dnia w nadmiarze, a teraz poszukiwały ujścia.
- Co skłoniło wielkiego pana fotografa do biegania z aparacikiem za nic nie wartą, pustą celebrytką? Za takim śmieciem jak ja, co? - kontynuowałam zbliżając się do niego. Bez butów musiałam solidnie zadzierać głowę żeby spojrzeć w jego twarz. - Chyba nie pieniądze, bo biedny nie jesteś. Ciekawość? Potrzeba atencji? Zabicia nudy? Jakaś obsesja na moim punkcie? O co ci chodzi Longman?
* Joseph Goebbels - jeden z najbliższych współpracowników i doradców Adolfa Hitlera.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top