Prolog

IG / Twitter / Tiktok : Changretta_watt


Hamulec.

Sprzęgło.

Redukcja.

Gaz.

Silnik zamruczał pod maską, a opony rozpoczęły taniec, tworząc kłęby siwego dymu. Muzyka dudniła w głośnikach, a bit wybrzmiewał w rytm uderzeń serca. Z chorą satysfakcją i szaleńczym rechotem leciałem bokiem po mokrej nawierzchni w stronę dumnie rosnącego świerka. Przytulanie się do twardego pnia wcale nie było moim zamiarem, ale wyszedłem z zakrętu ze zbyt dużą prędkością, by mieć pełną kontrolę nad torem jazdy.

Manewrowałem kierownicą, ratując się w ostatniej chwili od wypadku i wcisnąłem pedał gazu do spodu. Maszyna drżała od nagromadzonej energii. Przednie koła na moment oderwały się od asfaltu, a ja wziąłem łyk wódki. Ohydna czysta wykrzywiła mi twarz, ale zdławiłem odruch wymiotny. Zdecydowanie za dużo alkoholu.

— Caruso! Co ty, kurwa, robisz?! — Collins wrzeszczał przez telefon. — Zatrzymaj się! Przyjadę po ciebie! Do diabła, zatrzymaj się!

Chamsko ignorowałem przyjaciela. Nie przejmowałem się nawet jego spanikowanym głosem. A przecież David niczego się nie bał. W głowie mi szumiało, osiem cylindrów huczało, a flashbacki sprzed dwóch lat sukcesywnie odbierały mi świadomość na spółkę z uzupełnianym płynem. Dzisiaj nic mnie nie interesowało, na niczym mi nie zależało. Podgłośniłem radio, żeby już całkowicie odciąć się od dobiegających z zewnątrz dźwięków. Potrzebowałem samego siebie. W takim, czy innym stanie.

Minęły dwa lata, a ja nadal byłem wrakiem człowieka. Miałem nadzieję, że przeprowadzka pomoże mi zapomnieć, jakoś magicznie naprawi, albo chociaż zamiecie pod dywan te przykre wspomnienia. Nic bardziej mylnego. Wciąż nie umiałem poradzić sobie z przeszłością. Nie potrafiłem wymazać z pamięci tamtych kilkunastu tragicznych dni. Dni, które stały się początkiem mojego końca. Dni, przez które zastanawiałem się, po jaką cholerę jeszcze oddycham.

Światła ciężarówki błysnęły z przeciwka, zmuszając mnie do przyklejenia się do prawej strony drogi. Kaskada wspomnień zalewała mi umysł niczym krople z cholernego cumulonimbusa, a nie miałem parasola i nie mogłem się schować.

Doskonale pamiętam, jak biegłem co sił w nogach przez zatłoczone ulice Manhattanu, potrącając po drodze przechodniów. Serce łomotało mi w piersi, jakbym miał nadciśnienie wraz z migotaniem przedsionków w jednym. Spierzchnięte i suche usta piekły przy każdym oddechu. Przeklinałem w głowie wszystkich, którzy torowali mi przejście, zabierając cenne sekundy. Przemoczony do suchej nitki, ślizgałem się w swoich wiedenkach na płytkach i wykręcałem boleśnie kostki.

Wziąłem kolejny łyk wódki, pokonując ostry zakręt.

To był przeklęty, pierdolony poniedziałek.

Szarpnąłem mocno drzwi do NYC Health, a rejestratorka aż wrzasnęła z przerażenia. Nie obdarzyłem jej nawet przelotnym spojrzeniem. Pędziłem przez korytarze niczym rozjuszony byk podczas sanfermines. Pokonywałem każdą przeszkodę na swojej drodze, nie dbając o wyrządzone szkody. Wściekle wpadłem w mur pielęgniarek, lekarzy i ochrony, którzy usiłowali zatrzymać mnie przed pokojem narzeczonej.

— Nie może pan wejść! — krzyczeli. — Proszę się uspokoić!

— Co jej jest?! — Szarpałem ubranie jednego z nich. — Przesuń się!

— Będziemy zmuszeni wezwać policję, jeśli się pan nie uspokoi!

— Gdzie jest moja narzeczona?!

Spodziewałem się, że coś jest nie tak, ale nie przypuszczałem, że będę świadkiem prawdziwego horroru. Gdy udało mi się unieść wystarczająco wysoko głowę, dostrzegłem powód, przez który usiłowali mnie zatrzymać.

Wziąłem kolejny łyk wódki.

Kiedy zamykałem oczy, pod powiekami zawsze miałem ten tragiczny obraz. Widok kobiety, leżącej na łóżku ze wzrokiem pozbawionym jakiegokolwiek życia. Piękny i głęboki błękit nagle stał się przerażająco pusty i obcy.

Łzy samoistnie wypłynęły z kącików. Rozchyliłem usta, ale nie mogłem zaczerpnąć powietrza. Dusiłem się. Niewidzialna obręcz otuliła gardło niczym wisielcza lina.

Lekarze wykonywali kolejną defibrylację, lecz kardiomonitor nadal piszczał, pokazując proste linie. Ciało bezwładnie drgało pod dotykiem osób, całkowicie podatne na każdy wstrząs. Ilość czerwonej posoki na pościeli i podłodze przekraczała wszelkie normy.

Przetarłem twarz, rozmazując łzy. Pociągnąłem kilka razy nosem i znowu przyspieszyłem na drodze. Te wydarzenia zakorzeniły się w moim umyśle na dobre. Zakociły się niczym najgorsze robactwo.

— Amore... czemu tak leżysz? — jęczałem. — Wstań. Proszę, wstań.

Nie mogłem oddychać, nie umiałem. Wpadłem w jakiś letarg. Zapach krwi, sterylności i jej słodkich perfum, tworzył duszącą mieszankę, wręcz toksyczną dla płuc. Chłodne powietrze musnęło moje rozpalone policzki, a po całym ciele przeszedł dreszcz, gdy dotykałem zimne ciało.

— Kochanie — szeptałem. — Elena, obudź się. Koniec żartów... błagam, otwórz oczy.

Potrząsnąłem delikatnie ramionami dziewczyny. Słone krople kapały na piękne, blade policzki. Podbródek mi zadrżał, gdy głowa tak bezwładnie się odwróciła.

— Elena... nie, nie! — Gładziłem ją po twarzy. — Skarbie! Otwórz oczy!

Głos ugrzązł mi w gardle. Cały obraz przysłoniły łzy. Wsunąłem dłonie pod łopatki ukochanej i mocno przytuliłem do siebie.

Dusiłem się, wdychając słodki zapach piwonii.

— Kochanie...

Przycisnąłem do ust tę zimną dłoń. Głębokie rany na nadgarstkach odsłaniały kości. Świadomość, że skrzywdziła się tak mocno, sprawiła, że moje serce pękło w drobny pył.

Wrzeszczałem na całe gardło. Przeczesywałem nerwowo jedwabne włosy, jakby to miało w czymś pomóc. Całowałem chłodne czoło, chcąc przelać w nią odrobinę życia.

— Nie jesteś martwa, nie jesteś... — Kiwałem się w amoku, tuląc coraz mocniej jej ciało. — Elena, kochanie... Nie zostawiaj mnie, błagam.

Przetarłem te cholerne łzy i sięgnąłem po butelkę, która potoczyła się pod siedzenie. Na ślepo szukałem jej dłonią, a gdy wreszcie znalazłem, przystawiłem szyjkę do ust. Przełykałem gorycz, usiłując stłumić jakoś swoje emocje.

I nagle sam diabeł zaproponował mi rozwiązanie. Jeden prosty ruch. Szybką ulgę dla zniszczonej duszy.

Dostrzegłem idealne drzewo na zakręcie.

W tamtej chwili byłem już pewien. Nastąpił odpowiedni moment. Niespodziewanie dziwny spokój zapanował w mojej głowie. Zamknąłem oczy i wypuściłem kierownicę z rąk. Ująłem w dwa palce krzyż na piersi i z uśmiechem na ustach, zmówiłem ostatnią, błagalną modlitwę, by Najwyższy zlitował się nad tą zbłąkaną duszą. W końcu planowałem popełnić najgorszy grzech.

Weź mnie wreszcie z tego świata.

Huk i impet uderzenia sprawiły, że rozwarłem ślepia i wcisnąłem odruchowo hamulec. Mustang zakręcił się wokół własnej osi, a ja próbowałem zapanować nad maszyną, kręcąc kierownicą, jak kołowrotkiem. Zaparłem się mocno, choć i tak, gdy uderzyłem drugim bokiem w betonowy rów, wypadłem z fotela.

Leżałem na plecach wzdłuż samochodu, wpatrując się w skórzane obicie na dachu shelbiego i zastanawiałem się, czy jeszcze żyje, czy może za moment zobaczę z góry swoje rozwalone truchło. Silnik przestał pracować, a światła zgasły, pozwalając ciemności, by wzięła mnie w swoje ramiona. Jakże kojące uczucie przyprowadziła ze sobą w pakiecie. Przymknąłem powieki i unormowałem oddech, próbując poruszyć każdą kończyną po kolei.

Zebrałem w sobie pokłady sił i sięgnąłem do klamki od strony pasażera. Wyszarpałem nogę spod pedałów, aby następnie przewrócić ciało na bok. Wyczołgałem się z wraku na zimny asfalt, co rusz przecierając twarz z krwi, która nagle trysnęła z jakiejś rany. Oparłem czoło o chłodną nawierzchnię, wciągając przy okazji zapach spalenizny i deszczu. Przez chwilę tak egzystowałem. Zmusiłem się do podniesienia głowy, a gdy ujrzałem sztywne, parujące ciało jelenia, przekląłem w myślach.

Przewróciłem się na plecy, wbijając spojrzenie w sklepienie ponad koronami. Zmarszczyłem gniewnie brwi, zaciskając dłonie w pięści.

— No i czego ode mnie chcesz?! — wrzasnąłem w stronę nieba. — Co dla mnie przygotowałeś?! Będziesz mnie przez lata karał, tu na ziemi, żeby później i tak zepchnąć na wieczne potępienie?!

Oczywiście, że tak, przecież na to zasłużyłem.

Jestem nikim.

***

#LatteiMarlboro

#LiM_watt

#trylogiamarlboro


Cześć, dziękuję, że zaglądasz!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top