【2.12】

▇▇▇

▇▇▇

𝐁𝐈𝐀𝐋𝐎𝐖𝐋𝐎𝐒𝐀 dziewczynka nie miała pojęcia co się dzieje. Nie miała pojęcia, czemu statek, na którym się znajduje trzęsie się niebezpiecznie, dlaczego ktoś na statku krzyczy, że wychodzą z nadprzestrzeni, tak jakby chcieli w niej pozostać.

Nie miała pojęcia to co za statek, dlaczego w ogóle ona się w nim znajduje.

Stała jak zaklęta w miejscu, niezdolna do ruchu, jakby coś przytrzymywało ją w tym kącie. Nie potrafiła rozejrzeć się, aby zidentyfikować obiekt albo tych którzy się na nim znajdowali.

Po chwili wiedziała już, że pasażerowie tego statku siedzą na fotelach pilotów w kokpicie i majstrują przy sterach, tak by nie dopuścić do wyłączenia hipernapędu, który najwyraźniej szwankował.

Lecz co takiego złego mogło się stać, przy wyjściu z nadprzestrzeni?

Nie możemy wyjść z nadprzestrzeni jednocześnie nie rozrywając statku na części.

Usłyszała w swojej głowie. Wzięła głęboki oddech, który już chwilę później wypuściła ustami ze świstem. Czuła serce obijające się o jej piersi, gdy zdała sobie z niebezpieczeństwa, w którym nagle się znalazła. Łzy pojawiły się w jej oczach, gdy ponownie próbowała się poruszyć, sama nie wiedziała, czy po to by uciec, czy by pomóc pilotom, którzy najwyraźniej sobie nie radzili. Jej nogi przyklejone do metalowej posadzki statku, ręce zdawały się być za ciężkie i jedynie ciągnąć cały jej tułów w stronę podłogi. Chętnie położyłaby się na niej, nawet gdyby oznaczało to, że musi być przyklejona do niej przez resztę życia.

— Nie damy rady utrzymać Gwiazdy dłużej w nadprzestrzeni! — zawołał ktoś, pochylając się w fotelu. Zauważyła końcówki zielonych głowoogonów i próbowała sobie przypomnieć, czy zna twi'leka o zielonej skórze.

— Wyskoczymy i natychmiast musimy skierować ją na powierzchnię pierwszej planety — odparł kobiecy, zadziwiająco spokojny, głos.

— O ile nie wyskoczymy już na powierzchni planety... zgrilowani.

Zamrugała, a przynajmniej zdawało jej się, że tak zrobiła, słysząc to. Gdy statkiem wstrząsnęło chciała krzyczeć z całej siły. Chciała zacisnąć powieki, ale nie potrafiła. Chciała zasłonić uszy dłońmi, ale nie mogła. Zmuszona była patrzeć na rozmywające się gwiazdy, na zbliżającą się do nich w zastraszającym tempie błękitno-zieloną planetę. Słyszała krzyki twi'leka i jego towarzyszki, słyszała wybuchy statku.

Chwilę potem zobaczyła wielką ciemnoniebieską masę wody i usłyszała głośny plusk.

▇▇▇

𝐁𝐈𝐀𝐋𝐄 włosy na równie białej poduszce byłby wręcz niedostrzegalne, gdyby nie ich srebrzysty blask, który odbijał wpadające przez okno promienie wschodzącego na Coruscant słońca. Oświetlały one niewielki, kilkuosobowy pokój, w którym pod ścianami stały łóżka, a obok nich szafy.

Cztery małe dziewczynki spały twardo, wypoczywając po treningach i lekcjach. Ich spokojnego snu nie mogło zakłócić nic, prócz ich własnych głów.

Białe włosy zalśniły, gdy różowoskóra zeltronka zerwała się ze swojego materaca, oddychając nierówno. Łóżko cicho zatrzeszczało. Dziecko rozejrzało się dookoła, jakby chcąc upewnić się w przekonaniu, że znajduje się na Coruscant, w świątyni, w swoim bezpiecznym pokoju. Odetchnęła głośno i owijając się kocem, oparła się o ścianę, podciągając kolana pod brodę. Spojrzała w stronę łóżka jednej ze swoich współlokatorek, która przyglądała się jej zaniepokojona.

— Coś się stało, Alkona?

▇▇▇

𝐌𝐀𝐑-𝐀𝐑𝐆𝐎𝐋 nie traciła ani chwili. Wspomagała się Mocą, próbując wypłynąć na powierzchnię. Zimna woda pobudzała ją, a świadomość niebezpieczeństwa i upływającego czasu dodawała sił. Uren był tuż za nią, czuła jego aurę i słyszała urywany oddech. Nie miała jednak odwagi odwrócić głowy w jego stronę, wiedząc, że jeśli nawet na chwilę skieruje swoje skupienie w stronę inną niż swój cel, będzie stracona. Chciała wierzyć, że chłopak da sobie radę. Ona sama miała inną misję niż twi'lek.

Musiała dopłynąć do brzegu. Musiała dostać się na skały. Musiała wydobyć tonącą Gwiazdę z wody.

Lecz póki co, zamiast zbliżać się do wysokich skał, płynęła w miejscu, próbując nie dać się porwać niebezpiecznym prądom. Jej dotychczas skoordynowane ruchy rąk i nóg zaczęły być coraz bardziej chaotyczne. Płuca płonęły z nadmiernego wysiłku, stresu i zalewającej ją, jak fale, paniki.

Zaklęła szpetnie, głośniej niż kiedykolwiek, w myślach błagając Moc, by jej padawan, w wieku młodzieńczego buntu, nie usłyszał tych słów. Do ust nalała jej się słona woda. Głośny świszczący oddech, który nieudolnie próbowała uspokoić, opuścił jej usta. Traciła czucie w kończynach, gdy minęła kolejna długa chwila, a ona wciąż nie poruszyła się ani o standardowy metr. Miała wrażenie, że zaraz da się porwać falom, że woda zaleje jej płuca i będzie skazana na łaskę oceanu.

Prąd jednak ustał, a ona paroma ruchami zmęczonych i bolących nóg wynurzyła się na powierzchnię i starając się powstrzymać od wykrzyczenia paru najgorszych przekleństw, zaczęła machać rękoma byleby zbliżyć się do brzegu.

Wyczerpana wyczołgała się na skały kaszląc i ledwo oddychając. Próbowała wstać, jednak nogi trzęsły się pod nią i nawet sięgając po Moc nie potrafiła utrzymać się w pionie.

Sama miała to sobie za złe, ale musiała odpocząć, choć krótką chwilę. Siedząc na skałach, próbując oddychać głęboko, mimowolnie wzrokiem zaczęła szukać Urena. Nie widząc go jedynie przez krótką chwilę, była gotowa ponownie wskoczyć do lodowatej wody, by ratować padawana. Ten jednak pojawił się po chwili przed nią, wynurzając się spod spokojnej powierzchni wody. Radził sobie z żywiołem lepiej niż ona, co uspokoiło ją i dodało nowych sił.

Wstała i w miarę swoich sił zaczęła kierować się w stronę wielkich skalnych masywów. Wspinaczka po pionowych wręcz, granitowych ścianach nie była prosta już po krótkiej chwili kobieta ponownie czuła zbliżające się wyczerpanie. Każdy ruch, każde podciągnięcie się, raniące jej dłonie, każdy ruch nogą, kończący się kamyczkami zsuwającymi się w dół skał powodował coraz szybsze bicie serca, chęć zamknięcia oczu, przerwania wędrówki. Mar-Argol nie miała fizycznie siły, ale starczyło jej tej psychicznej, by nie zrezygnować z tego celu. W wyciągnięciu Gwiazdy na brzeg Howe widziała jedyną nadzieję.

Wreszcie na małym skalnym występie przystanęła i mrużąc oczy, dostrzegła wśród rozpościerającego się pod nią błękitu wody, niewielki połyskujące na srebrno skrzydło statku.

Brała głębokie oddechy, uspokajające zarówno ciało jak i umysł. Pozwalała Mocy przepływać przez nie, otwarła się na wszystko co ją otaczało. Czuła życie planety, czuła jej śmierć i wszystko pomiędzy. Wyciągnęła rękę przed siebie i skupiła się na domu.

Nogi i ręce zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa, ale statek stawał się w jej oczach coraz większy i większy, powoli zbliżając się do wybrzeża.

▇▇▇

𝐊𝐀𝐒𝐙𝐋𝐀𝐂 i dławiąc się słoną wodą Uren wyczołgał się na skalisty brzeg cienkiego półwyspu. Wciąż nie potrafiąc złapać oddechu przetoczył się na plecy i leżał, mimo że w czułe lekku wbijał mu się szorstki i nieprzyjemny gruby żwir. Próbując brać głębokie oddechy, pustym wzrokiem śledził wielkie czarne ptaki przelatujące po czystym niebie. Wielkie, pomarańczowe gwiazdy grzały niemiłosiernie. Przypominały chłopakowi podwójne słońca Tatooine, tych o których opowiadał mu Anakin, tyle że tych było znacznie więcej niż dwa. Już po kilku chwilach jego szata całkiem wyschła, a moment później zielona skóra powoli zaczęła piec z nadmiaru gorąca. Twi'lek, chcąc nie chcąc, musiał ruszyć się z miejsca. Podniósł się i rozmasowując obolałe ogłowogony jeszcze siedział, rozglądając się dookoła.

Niewielkie fale łagodnie obijały się o brzeg półwyspu, wokół którego rozpościerał się bezkres oceanu, mimo że spokojny wzbudzał w chłopaku raczej nie pozytywne emocje. Wzdrygnął się i podciągnął nogi pod klatkę piersiową, gdy kilka kropel zimnej wody kapnęło na niego. Parę standardowych minut temu na własnej skórze poczuł, że ten spokój na powierzchni wody to jedynie pozory. Przez prądy i wiry ledwo dał radę przepłynąć kilka metrów do brzegu. Odwrócił głowę, tak by zobaczyć co znajdowało się za nim. Rosnące jedne za drugimi gigantyczne urwiska przerażały go nie mniej niż wielki bezmiar oceanu. Przeszły go ciarki, na myśl że będzie musiał pokonać strome, nagie i szorstkie skały, by dostać się na łagodniejsze już, zalesione wzgórza.

Wstał, odrywając wzrok od skalnych masywów. Jednak wśród szarych głazów i żwirów jeden ciemniejszy punkt przykuł jego uwagę. Mimo odległości, niemal od razu poznał swoją mistrzynię, która stała na małej skalnej platformie.

Już po chwili domyślił się, a raczej zobaczył, co takiego kobieta robiła lub czego próbowała dokonać. Powoli, jakby sunąc po powierzchni, do brzegu, na którym stał Uren, zbliżała się Gwiazda. Jej ruch był nierównomierny, co chwilę zanurzała się, by już moment później ponownie unieść się kilka metrów nad wodę. Twi'lek bez zastanowienia uniósł przed siebie obie ręce, by choć trochę ulżyć mistrzyni. Wprawdzie wątpił, by dał radę unieść wielki statek, jednak mylił się albo była to porostu robota Mar-Argol.

Ale Gwiazda, a raczej to co z niej pozostało, w końcu stanęła na brzegu. Cala ociekała wodą, do jej spalonego kokpitu, podczas morskiej "wędrówki" poprzyklejało się mnóstwo glonów i innych morskich roślin, które zarastały dno tego morza. W zasadzie o kokpicie nie mogło już być mowy. Pozostały z niego jedynie najtrwalsze części szkieletu, który także rozpadł się na malutkie części, gdy tylko Uren go dotknął. Reszta statku nie wyglądała lepiej. Uren za pomocą Mocy wyrwał wielkie drzwi, chcąc wejść do środka statku. Szyby po zetknięciu z powierzchnią wody rozbiły się na drobne kawałeczki, których fragmenty teraz leżały na powyginanej metalowej podłodze. Przestrzeń wspólna, w której wspólnie ćwiczyli, wyglądała fatalnie, chłopiec z trudem powstrzymał łzy, widząc zmasakrowane, pokryte popiołem ściany, porozbijane na części niewielkie półki i ich zawartość, leżącą wokół niego. Nie wiedział czego spodziewać się w swojej kabinie. Przekroczył jej próg, a raczej przeskoczył z jednej części statku na drugą, gdyby nie pewność, że jest w tym pokoiku, wątpiłby czy, aby napewno jest to ta sama kajuta, w której jeszcze parę godzin temu spokojnie drzemał, oglądając holofilmy. Widząc, że nie ma już nawet czego szukać w tym miejscu wrócił do kokpitu, mając nadzieję, że wśród zgliszczy odnajdzie wciąż funkcjonujący nadajnik.

Mar-Argol nie spodziewała się, że zastanie statek w takim stanie. Schodząc ze skał, widziała go coraz lepiej, z każdą chwilą przestawał być niewielkim szarym punktem. A mimo to nie była to Gwiazda. Kupa złomu, którą z pomocą Urena wyciągnęła z wody w ogóle nie przypominała jej domu.

Ledwo stojąc przy kilku metalowych częściach kokpitu ledwo trzymającego się reszty statu, jęknęła zawiedziona, upadając na kolana. Nogi trzęsły się pod nią jak galaretki z porga, nie miała siły już na nich stać, a widok tego co pozostało z Gwiazdy, jakby zrzucił na jej ramiona dodatkowy ciężar. Zasłoniła usta poranionymi od skał dłońmi, powstrzymując szloch.

Zdawało jej się, że ostatnia deska ratunku przepadła. Nie wyobrażała sobie, że jakikolwiek sprzęt na pokładzie statku będzie wciąż funkcjonował. Na pewno nie bez narzędzi, którymi będzie można go naprawić.

Usłyszawszy głośny stukot dobiegający z wnętrza statku, a raczej tego co ze statku pozostało, powoli się uniosła i wspomagając Mocą, zrobiła parę chwiejnych kroków do, nieistniejącej już, rampy statku. Wśród szarych odłamków szkła, metali i innych tworzyw w oczy rzucił się jej zielony odcień skóry Urena, który kucał na krzywej podłodze, grzebiąc pod kokpitem.

— Wyciągam nadajnik — poinformował mistrzynię, nawet nie spoglądając w jej stronę — Może uda nam się wysłać sygnał do świątyni, choć obawiam się, że w tym celu potrzeby nam będzie jeszcze sprawny komlik, który mógłbym przymocować tu i... — zamilkł na chwilę, przygryzając wargę i ze skupieniem grzebiąc w kłębach spalonych, cienkich kabli, z których próbował wydostać ten najważniejszy. Oboje milczeli, Uren w skupieniu, Mar-Argol starając się uspokoić i znaleźć nadzieję.

— Mam! — wykrzyknął po chwili uradowany. Howe pokiwała głową, siląc się na uśmiech.

Czuła się jakby coś nieznanego przygniatało ją, nieznany dotąd ciężar spoczywał na jej barkach. Ona znała jedną drogę, by się go pozbyć. Taką, którą wykluczały wszystkie jej przekonania, taką, której nie chciała obierać.

A była przecież taka prosta.

▇▇▇

— 𝐒𝐓𝐑𝐀𝐂𝐈𝐋𝐈𝐒𝐌𝐘 kontakt z Howe i jej padawanem — zadziwiająco spokojnie ciemnoskóry mistrz poinformował swojego przyjaciela, zatrzymując się w cieniu drzew przy dużej fontannie. Woda tryskająca z niej odbijała promienie jasno świecącego słońca. Wokół tworzyła miłą i przyjemną aurę, azyl dla wielu młodzików i padawanów, a nawet dorosłych mistrzów Jedi, którzy szukali ukojenia i spokoju w Komnacie Tysiąca Fontann.

Gdyby nie lekkie zakłócenia Mocy, które odczuwał młodszy mężczyzna, również stojący w cieniu gałęzi, stwierdziłby, że Howe jest obojętna dla Windu, któremu ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy, gdy mówił o swojej byłej padawance. W rzeczywistości ten był jednak zmartwiony faktem, że nagle, zupełnie niespodziewanie Mar-Argol poinformowała Radę o swoim powrocie, a już kilka chwil później przestała odpowiadać na ich transmisje i wezwania.

Kenobi westchnął cicho, zakładając ręce na piersi, gniotąc jasny materiał lekkiej szaty. Maskował swoje emocje, jednak wyraźnie czuł ich wyjątkową więź, wciąż żywą i głęboką, tak jak zawsze. Nie miał pojęcia dlaczego odcięła się nagle od Świątyni, z którą przez cały swój pobyt na dalekich planetach, utrzymywała kontakt. Mógł przypuszczać, że uszkodziły się nadajniki na jej statku. Może sama specjalnie przerwała ich działanie, chcąc ułatwić sobie i Urenowi trening skupienia, ale Obi-Wan, sam nie wiedząc czemu, wątpił w to. Miał złe przeczucia.

Najwyraźniej nie tylko on, bo gdy spojrzał na starszego Jedi dostrzegł w jego ciemnych oczach niepokój. Wiedział już, że jego zmartwienie nie wynikało z przewrażliwienia, a było całkiem uzasadnione. Coś złego przytrafiło się Mar-Argol, a on nie miał pojęcia, gdzie się ona znajdowała.

Mężczyzn dobiegł cichy, zagłuszony dłonią, pisk i śmiech młodych adeptów bawiących się na trawie niedaleko nich. Lekko powiewający wiatr zmierzwił długie białe włosy kilkuletniej zeltronki, za które zaczęła szarpać jeszcze młodsza pomarańczowoskóra togruta. Niemal w tym samym momencie zza murku otaczającego fontannę głowę wystawił przemoczony chłopiec. To właśnie on spowodował śmiechy dzieci. Widząc, że nic poważnego i godnego uwagi nie dzieje się małym adeptom, Jedi oderwali od nich wzrok.

— Jestem pewny, że żyje — wbrew logice Kenobi postanowił powiedzieć Mace'owi o tym co wiedział, choć zdawał sobie sprawę z tego, że nie przyniesie to samych dobrych skutków. Tak jak przypuszczał, najpierw ze strony Windu poczuł w Mocy jego uspokojenie, jednak już chwilę później ciemnoskóry spojrzał na niego z niedowierzaniem. Uniósł w geście zapytania brwi z podejrzeniem pochylając przy tym lekko głowę.

— Co masz na myśli mówiąc, że jesteś pewny? — Kenobi westchnął cicho, powoli już żałując swojej pochopnej decyzji.

— Nasza więź wciąż jest żywa, więc ona także... — przerwał, widząc surowe spojrzenie mistrza — żyje — dokończył po chwili.

— Wasza więź? — przeraźliwie spokojny głos, przyprawił Obi-Wana o chęć podrapania się po brodzie. Jak miał wyjaśnić takiemu Jedi jakim był Mace fakt, że połączenie w Mocy zostało odnowione całkiem niedawno i wciąż wspomaga i krzepi ich oboje podczas najtrudniejszych chwil.

— Wznowiłem ją podczas naszej wspólnej misji na Cadomai — Windu zacisnął pięści słysząc o tym wydarzeniu. Jako członek Rady zmagał się w wieloma raportami stamtąd, Każdy był inny, napisany przez innego uczestnika tej wyprawy, jednak mimo stronnic tekstu na datapadach, za każdym razem, gdy ktoś wspominał tę misję dowiadywał się o niej nowych, niekiedy coraz bardziej przerażających rzeczy. Czy mimo tego, że wiedział jaki był stan jego byłej padawanki, mimo tych protokołów i deskrypcji, które czytał, wciąż w pełni nie zdawał sobie sprawy z tego co zaszło na tej zaśnieżonej planecie.

— Wiem, że było wam tam ciężko, Kenobi — odetchnął lekko — Ale czy aż tak, że konieczne było odnawiane czegoś potencjalnie tak niebezpiecznego? — w odpowiedzi jasnowłosy jedynie pokiwał głową, przecierając dłonią po bladej twarzy. Zacisnął powieki, obrazy poranionej, niemal nieżywej Mar-Argol, przewijały się po jego głowie. Nie potrafił ich odgonić, więc budował nowe bariery wokół swojego umysłu, tak by Mace nie mógł poczuć jego smutku i bólu.

— Jeśli chciałeś... — zaczął ciemnoskóry mistrz, spoglądając z troską na przyjaciela.

— Nie chciałem, musiałem. Musiałem uratować ją... — głos załamał mu się, gardło ścisnęło, a twarz wyraźnie jeszcze bardziej zbladła, gdy przypomniał sobie wydarzenia sprzed paru miesięcy.

— Przed śmiercią? — zapytał niewyraźnym głosem, bo domyślał się, że odpowiedź będzie całkiem inna, przerażająca i wstrząsająca.

— Przed ciemnością.


***

to chyba najdłuższy, jak dotąd, rozdział!  powiedzmy, że liczbą słów wynagradzam Wam, drodzy czytelnicy, moja długą nieobecność

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top