7.2. Praktyczne podejście [Kaszubska Czarownica 7]


Zaczęłam krążyć po jadalni i salonie. Stukanie moich obcasów niosło się po kamiennej posadzce. Objęłam się ramionami.

— Nigdy mi o tym nie wspomniałeś! Dlaczego?

— Nie chciałem robić ci przykrości. Ty też zostawiłaś dla mnie dom i rodzinę.

— Marek, nie musiałeś nigdy mierzyć się z tym sam. Dlaczego mi nie powiedziałeś? — nie dawałam za wygraną.

Przez moje zaklęcie, bardzo akuratne zresztą, nie mógł kłamać. Przemilczał to, co chciał powiedzieć najbardziej, że mnie kochał i nie chciał stracić.

— To nie wszystko, Kasiu. — Marek wyrzucał z siebie gorzką prawdę, a ja pozbywałam się złudzeń. — Podejrzewam, że za samą alergię odpowiedzialny jest bezpośrednio twój Sabat Czarownic. Moim pobratymcom było na rękę, kiedy pożywiałem się twoją mocą, a twoje siostry wiedźmy nie wiedziały, jak sobie z tym poradzić.

Zatrzymałam się koło kominka, wbijając w niego bojowe spojrzenie. Nadal siedział na krześle, zebrał puste talerze i trzymał je w dłoniach jak tarczę.

— Nie jestem dobrym mówcą. Kurcze — zaklął pod nosem. — Kasiu, znam się trochę na marketingu... weźmy na przykład taką zasadę niedostępności. Im coś trudniej zdobyć, tym bardziej tego chcemy. Im więcej się przy czymś naharujemy, tym bardziej wydaje się nam to właściwe. Wydaje mi się, że to właśnie o nas. Gnamy za sobą i nie umiemy odpuścić.

Oj, Marek i jego wiedza z YouTuba.

Na Jinternece nigdë ni môsz wszëtczégò...

Marek wstał, zrobił dwa kroki w lewo, trzy w prawo. Rozejrzał się po jadalni, syknął i przyłożył dłoń do czoła. Nie mógł trafić do kuchni. Z nerwów. Zabrałam od niego talerze, wrzuciłam do zlewu i objęłam mocno. Starałam się nieudolnie go pocieszyć, ale coś do mnie dotarło. Pocałowałam go spokojnie w czoło i głaskałam, przesuwając dłoń po gładkim materiale koszuli. Rozpięłam guziki, powoli, jeden po drugim i miałam nadzieje, że na chwilę zapomni o wszystkim. Położyłam ręce na jego piersiach, jak defibrylator, ale w moich dłoniach była tylko resztka czarodziejskiej mocy żadnej błękitnej iskierki. Nie dałabym rady nawet zapalić świeczki.

— Marek, ja też muszę ci coś powiedzieć, ale zanim to zrobię... musisz podnieść głowę. Musisz zapanować nad oddechem.

Położyłam mu ręce na ramionach, pod koszulą, pogładziłam po szyi, wierząc w uzdrawiającą moc samego dotyku. Pocałowałam delikatnie w usta.

— Teraz zamknij znowu oczy i słuchaj. Marek, chcę, żebyś mnie pocałował, tutaj — usiadłam na wyspie kuchennej. — Wyobraź sobie, że mamy dużo czasu, a przez okno ... — szeptałam mu do ucha. — Pokaż mi palcem, gdzie jest księżyc.

Marek wycelował palcem w ścianę, dokładnie z drugiej strony. Bezbłędnie znalazł drogę do moich ust i głęboko zaczerpnął powietrze.

— Wcale nie mamy czasu — powiedział. — Domyślam się, o co chodzi. Chodź do łazienki.

Chwyciliśmy się za ręce i weszliśmy do niewielkiego pomieszczenia, Marek zapalił światło. Lustro było zaparowane, mimo że nikt nie korzystał z prysznica. Czując przeciąg i mrowienie na karku, zbliżyłam dłoń, żeby zetrzeć mleczną warstwę pary z lustra. Elf wyprzedził mnie, biorąc z koszyka ściągaczkę do szyb. Zaśmiałam się. Chyba nie chciał tłustych odcisków łap ani smug od ścierki.

Górna lampa i kryształowe kinkiety zapulsowały złowieszczo. Światło zgasło i zapaliło się ponownie, ukazując naszym oczom pustkę. Na próżno wpatrywaliśmy się w lustro, nasze odbicia nie istniały. Po drugiej stronie była po prostu wykafelkowana ściana z otwartymi drzwiami. Żywego ducha. Wymieniliśmy spojrzenie.

Marek wziął do ręki fiolkę lekarstw, którą trzymał na blacie przy umywalce.

— Nie mogę za cholerę odczytać etykiety -— zauważył, po czym przyłożył ją do lustra i wskazał odbicie. — Ale tamtą mogę. Wiesz, co to oznacza.

— Wymiar Lustrzany. — Powiedzieliśmy obydwoje jednocześnie.

Marek roześmiał się szyderczo, a ja zrobiłam się purpurowa na twarzy.

Lustro w pociągu.

Magiczne BHP: Nigdy nie otwieraj portalu w pobliżu lustra.

Kaśka, znowu dałaś d*py.

— Musimy się stąd wydostać. Nic tu nie zdziałamy — wysapałam, trzymając się za głowę i moje nowe kocie uszy (tak nadal je miałam).

— A ja już myślałem, że zwariowałem. Pierwszy raz smakowała mi sałata, wiedziałem, że coś jest nie tak. W sumie to mi ulżyło — powiedział Marek. — Nie przejmuj się, zaraz coś wymyślimy i wrócimy do siebie. Damy radę, prawda?

— Mamy kilka godzin, żeby znaleźć lustro, które nas przepuści do naszego wymiaru.

— Lustro z portalem? — spytał, kładąc mi ręce na biodrach. Odgarnął włosy z szyi i patrzył w nasze odbicia. Po drugiej stronie była właściwa łazienka i wszystko na swoim miejscu, tylko nie było nas tam, bo byliśmy tu. — Musimy je natychmiast znaleźć! Podłączę auto do ładowarki i weźmiemy Jeepa, zatankuję po drodze. Poczekaj, tylko wezmę kluczyki. Zniknął na chwilę w gabinecie, a ja wymyłam ręce. Opakowania jego koreańskich maseczek do twarzy wyglądały tak samo w lustrze, jak w rzeczywistości.

— Jedno zwierciadło jest u mnie w domu, ale stoi za szafą, a drugie w pracy w archiwum. Musimy tylko tam dojechać i przeżyć. Problem polega na tym, że tutaj, po drugiej stronie lustra jest zawsze piątek trzynastego i zaraz może skończyć się nasza szczęśliwa passa. No i jeszcze nasze dublety. Sobowtóry, czy jak tam zwał, te nasze odbicia. Musimy uważać, Marek — krzyczałam, żeby mnie słyszał w garażu. Czułam, że czekały na nas specjalnie przygotowane przeszkody.

Marek wrócił bez marynarki, w szarej bluzie, miał już odmienne zdanie co do naszego chwilowego pobytu po drugiej stronie lustra.

— W normalnym świecie mieliśmy ciągle pecha, więc liczę na to, że tutaj uśmiechnie się do nas szczęście — powiedział, prowadząc mnie delikatnie z powrotem do kuchni, opierając dłoń poniżej paska od sukienki.

— Mój niepoprawny optymista — roześmiałam się, obejmując go. — Chto wierzi w gùsła, temù rzëc ùschła!

— O widzisz, już działa! Od dawna tak ładnie do mnie nie mówiłaś. To co, chciałaś, żebym cię pocałował, nadal chcesz? — spytał, ale czy czekał na odpowiedź...

Oparłam się plecami o wyspę kuchenną i przymknęłam oczy. Usiłowałam sobie przypomnieć, gdzie pisali, że każde czarodziejskie zwierciadło lubi omamić iluzją.

Rozpinał powoli guziki przy kołnierzyku mojej czarnej, służbowej sukienki. Rozsuwał materiał na boki, coraz głębiej i przygryzał pożądliwie skórę na mojej szyi, rozgrzewając ją gorącym oddechem. Posadził mnie na blacie i wsunął się pomiędzy rozchylone kolana, unosząc fałdy sukienki i halki. — Tutaj jesteśmy fizycznie, inaczej niż w Międzywymiarze, więc może znajdziemy czas, Kasia, chociaż kwadrans tylko dla nas?— Nie dał mi odpowiedzieć. Miałam mgliste wrażenie, że niczego innego nie chciałam bardziej, jak oddać mu się i doczekać spełnienia.

— Masz w domu kilka wygodnych łóżek, a my na blacie, Marek, no proszę cię, zabierz mnie do sypialni — wyszeptałam do ucha, wplatając dłonie w jasne włosy elfa. Pragnienie odcinało mi dopływ rozsądku do mózgu.

— Tu jest fajnie! Obiecuję, że nie będę się guzdrał tak jak zwykle.

Ściągnął ze mnie sukienkę, więc zostałam w halce, pończochach i bieliźnie. Odchyliłam głowę, wpatrując się w sufit, kiedy rozpinał haftki koronkowego biustonosza i zdejmował jedno po drugim cienkie ramiączka. Poddawałam się pieszczotom, bliska decyzji, prawie pewna, nieomal bez wahania, a on był bardziej, niż zdecydowany. O dziwo...

Objęłam go nogami w pasie i zacisnęłam lekko uda, oplotłam jego szyję ramionami. Nie odsuwając nawet na sekundę ust, uniósł mnie i dotarliśmy tylko do salonu. Ułożył mnie delikatnie przed kominkiem, na dywanie i jednym stanowczym ruchem pozbył się szarej bluzy.

Całowaliśmy się, a on smakował, jak moje niespełnione marzenia o spontaniczności.

Drewno w kominku skwierczało. Nawet nie zauważyłam, kiedy rozpalił ogień. Klęczał nade mną, doskonale wpasowując się w nastrój chwili. Rozpiął guziki spodni i rozporek, zsuwając jedną ręką bokserki, oparł się ramieniem tuż przy mojej głowie.

Wtedy usłyszałam dźwięk, jakby wybuchła bomba w garażu. Kątem oka sprawdziłam, czy pogrzebacz leży poza zasięgiem, w razie, gdyby coś mu jednak odwaliło.

Nie przestawał mnie całować, lekko rozchylając miękkie usta. Czułam napierającą na moje podbrzusze męskość, ale kiedy już wstrzymywałam oddech, ktoś wszedł do salonu prawie bezszelestnie i zatrzymał się nad moją głową. Akurat wydawałam z siebie bezgłośne westchnienie.

Zobaczyłam czarne wełniane spodnie, zakrwawioną białą koszulę i pogrzebacz w rękach wprawnego golfisty. Napastnik brał zamach, a Marek leżący na mnie zamarł zdziwiony i z opuszczonymi spodniami.

— Przecież zamknąłem cię w skrzyni w garażu! — wysapał zażenowany i czerwony na twarzy.

— Zostaw kur*a moją kobietę! — zawarczał ten drugi i w ułamku sekundy wymierzył brutalny cios.

Marek nie miał szans. A było już tak blisko. Cholera. Nie mogłam złapać oddechu. W końcu leżałam na plecach, na dywanie przed kominkiem, z nieprzytomnym kochankiem pomiędzy nogami. Gòło, ale wesoło.

Ten drugi, identyczny jak Marek uśmiechnął się krzywo i podał mi rękę.

— Fajnie było? Tylko to nie byłem ja. — Spojrzał na nieprzytomnego sobowtóra i przewrócił go kopnięciem na brzuch. — Nic mu nie będzie. A ty ubieraj się i jedziemy. — Rzucił mi sukienkę i płaszcz. — Chyba że chcesz zostać. Widzę, że bardzo ci się tu podoba.

Jeden Marek leżał na podłodze, a drugi Marek właśnie wkładał jego szarą bluzę i upychał zakrwawioną koszulę do mojej torebki. Zapięcie setki guziczków było mega upierdliwe, tym bardziej że trzęsły mi się ręce. I nogi. I nie tylko.

— Marek? No, ale co ty. Tamten ty, to nie ty?

— No nie — odburknął.

— Szkoda, fajny byłeś. Taki męski i zdecydowany — ugryzłam się w język, przykładając dłonie do rozpalonych policzków.

— Nigdy by mi nie wystarczyło piętnaście minut! Ale się dałaś nabrać. Boże, Kasia! — Miejmy nadzieję prawdziwy Marek, ciągnął mnie do samochodu.

Wyjechał z garażu z piskiem opon i prawie rozwalił za wolno otwierającą się bramę, a kiedy byliśmy już na drodze, otrząsnął się i pokręcił z niedowierzaniem głową.

— Mój rekord prędkości to było chyba... — zastanawiał się. — Czego trąbisz, jadę przepisowo!!! — pokazał palec wyprzedzającym nas autom.

— Przepraszam cię, Marku. On był taki sam jak ty, a Lustrzany Wymiar działa na mnie bardzo...

— Podniecająco. Widzę — dokończył za mnie Elf. — Był identyczny, fakt. Nie mam ci za złe.

— Myślisz, że poszedłby ze mną do łóżka? — spytałam, przygryzając wargę.

— Lustrzany Marek? Myślę, że wziąłby cię pod kominkiem.

— Mój fizjo — sprecyzowałam.

— Boże, Kasia. Nie wiem. Nie znam faceta. Myślę, że ty byś z nim nie poszła, chyba że go kochasz. Na nic te twoje postanowienia o byciu singielką i niezobowiązującym seksie.

— Oj, no wiesz! Skoro ty nie chcesz, a Daniela nie ma, to może się chociaż spytam — droczyłam się.

— Jak ja nie chcę? Ja chcę i to bardzo! O niczym innym nie marzę!

— Wahasz się.

— Nieprawda. Nie waham się, tylko prowadzę samochód. A tu wszytko jest na opak! Nie chcę spowodować wypadku.

— Lustrzany Ty był pewny siebie, a ty nie jesteś!!

— Bo chcę, żebyś w końcu podjęła samodzielną decyzję!

— Skąd mam być pewna, że to prawdziwy ty?

— Po tym, że jak stąd wyjdziemy, do naszego świata, dostanę wysypki.

Tak, to był prawdziwy Marek. Wszystko mówiło mi, że nie tknie mnie, dopóki nie będę miała obrączki na palcu. Wydęłam usta do swojego odbicia w lusterku.

Ni miała baba kłopòtu, kùpiła se kòta.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top