4. 1. Diabeł tkwi w szczegółach [Kaszubska Czarownica]
Od Autorki:
+16 [Komedia/Przygoda/Urban fantasy]
Krótki opis bez spojlerów: Rozdział względnie spokojny, bez akcji gnającej tak prędko, że wyrywa włosy z cebulkami, za to rozbraja szczerością i natłokiem emocji i nieprzepracowanych doznań. Don't try this at home. Od Bronisława trochę niezbędnej wiedzy o czarodziejskich różdżkach.
UWAGA: w opowiadaniu wykorzystałam atrybuty należące do urban-fantasy: zaklęcia, eliksiry, magiczne różdżki, portale i czarodziejskie stworzenia gadające ludzkim głosem. Użyte w niemoralnych celach są równie złe, jak broń, narkotyki i inne używki. Kiedy próbujemy wykorzystać je w jak najbardziej realnych sytuacjach, nie zawsze przynosi to zamierzony cel. Przemoc zawsze rodzi przemoc.
Czas akcji: styczeń
Czas czytania: pół godzinki :) całość 5 tyś. słów z hakiem
Ilość przekleństw: znikoma; Sex: akurat w tym rozdziale nie ma, Przemocy też zero
Kłamstwa: dzisiaj stawiamy na szczerość;
Data publikacji: 23/12/2023
Z dzienniczka Czarownicy Kasi
"Historię Daniela już znacie. Wilkołak z Podkarpacia, poszukiwany listem gończym za zabicie Strzygi i kradzież czarodziejskiej różdżki, sam zgłosił się na komisariat. A co z Markiem Serafinem? Wszak było o nim głośno w poprzednim rozdziale? Mężczyzna miał swoje tajemnice, ale nie większe niż inni.
Jasnowłosy i spiczastouchy chłopak, był długo wyczekiwanym i trochę rozpieszczonym jedynakiem. Idealistą i romantykiem, który marzył o miłości (między innymi). Wychowany w atmosferze bliskości, ciepła i wzajemnej troski, chciał kontynuować z szacunkiem, wiekowe tradycje elfiego rodu Serafinów. Niestety, przejechał się na swoich pobratymcach, jak krążek od hokeja, aż na drugi koniec skutego lodem jeziora i stał się zamarzniętą ofiarą skostniałych konwenansów.
Kiedy wszedł w wiek dojrzały, jego uczucie do zwykłej dziewczyny stało się faktem, a nie tylko młodzieńczym wyskokiem, czy fanaberią. Gdy zrobiło się poważnie, mówiono wśród błękitno-krwistych, że ich małżeństwo będzie mezaliansem, a wtedy ujawniła się jej moc. Zmieniło to sytuację ze złej, na beznadziejną. Zgodnie z kodeksem Czarownica oficjalnie nie mogła poślubić elfa. Kasia nie za bardzo zdawała sobie z tego sprawę, że nieoficjalnie też nie i na próżno wypatrywała pierścionka.
Marek wybierając uczucie, ponad dobra doczesne, pozbawiony wsparcia najbliższych i bezpiecznej przystani norm, schematów i elfich zwyczajów, zafiksował się na ukochanej i podupadł na zdrowiu. Możliwe, że go przewiało, albo ugryzło i coś w niego wstąpiło, nieważne, bo zaraził się inkubizmem. Prawdopodobnie miał obniżoną odporność.
Mieszkali w skromnej i niedużej posiadłości pod Tczewem, z dala od wścibskich oczu, mając za towarzyszy tylko sarenki i wiewiórki. Czarownica kończyła studia i uczyła się fachu korespondencyjnie, a starszy od niej Marek, odkupił od plajtującego Kociewiaka, gabinet stomatologiczny, który w kilka lat przekształcił w nowoczesną, nieźle prosperującą klinikę.
Niestety genetycznie uwarunkowania elfiego dziedzictwa i wpojone od dziecka zasady odbijały się czkawką w codziennym życiu we dwoje. Czarownica po kilku latach nie doczekała się nawet prywatnej ceremonii zaślubin, a zamiast dziecka, na odczepnego dostała kota. Wprawdzie rodowodowego, ale sami wiecie, jak się to potoczyło. Ich nagłe rozstanie zostało szeroko skomentowane na łamach lokalnej prasy branżowej, a Marek i tak nie miał zamiaru wracać na łono elfiej rodziny, która go tak paskudnie potraktowała."
Czarny kocur imieniem Artur, kiwając z aprobatą głową, zerkał mi przez ramię i nadzorował pisanie pamiątkowej kroniki.
— Facet miał dobre chęci, a nimi, jak wiadomo powszechnie, całe piekło jest wybrukowane i to już od dawna. Wiem, bo mówił mi o tym Bron, a on w piekle jest co najmniej raz na tydzień — powiedział mój pomagier i zgrabnie zeskoczył z biurka, rozwalając się brzuchem do góry, pośrodku słonecznej plamy na drewnianej podłodze. Czarne futro Artura na zimę przybierało cudowny odcień czekoladowego brązu.
— Robisz sobie „Hot Spot"? — spytałam, podnosząc się z wysiłkiem z krzesła i poczłapałam usiąść na sofę. Nadal wszystko mnie bolało i nieustannie dzwoniło mi w uszach. Trzy tygodnie spędzone w szpitalu i tydzień zwolnienia i leżenia plackiem w domu. Umierałam z nudów i samotności.
Kocur przeciągnął się rozleniwiony, a w tym samym momencie pod sufitem utworzył się mały wirujący portal. Z impetem wypadła z niego piszcząca kulka, składająca się z pazurów, skrzydeł i pierza. Przeturlała się po dywanie i z hukiem zaryła w kredens, a lustrzana sfera portalu znikła, jak obraz w starym telewizorze z kineskopem.
— Siema, Falka Myszołovna, vróciłam — wysepleniła gryf, poprawiając jęzorem zmierzwione futro na ogonie. — Chciałam się pochvalić, umiem latać, ale jestem podjarana. Zaniosłam vaszemu elfovi mysz, ale chyba nie chciał. Poviedział, że ma svoje i przepędził mnie miotłą z vycieraczki — rozmarzyła się, a jej okrągłe, złote oczy zalśniły. — Jutro skoczę tam znovu — postanowiła.
— Ile razy mam ci powtarzać mała, że odwiedziny bez zapowiedzi są niekulturalne — mędrkował Artur, a ja przysłuchiwałam się z ciekawością. — Elfy, to nie są dobre duszki z magicznej krainy. Manipulują, są przebiegłe i nadużywają władzy. Zawierają nieszczere przyjaźnie, widzą tylko czubek swojego nosa i gardzą wszystkimi wokoło.
— Może to i pravda — powiedziała gryf, strosząc piórka. — Ale ten jest piękny i dobry, kapujesz? A ty jesteś po prostu okropnie zazdrosny, të zmùrchlałi pòmùrchlu [brzydkie określenie na marudnego zrzędę]. Marek by muchy nie skrzyvdził.
— Nie, ale ... zaprosiłby muchę na kawę, a potem oddał ją pająkom i czekał, aż ją ze smakiem zjedzą — roześmiał się Artur półgębkiem, naśladując odgłos mlaskania. — Oczywiście, gdyby hodował pająki.
— Jo, to prawda, niestety — przytaknęłam, trochę zniesmaczona porównaniem. — Ten elf akurat jest wybitnie zły, mimo że nikomu fizycznie nic złego nie zrobił. Nie bił mnie przecież, nigdy na mnie nie krzyczał, ale ostatnio okłamał mnie i uwięził. Przez czar zapomnienia wymazał mi pamięć o was i o Danielu. O mały włos, a zgwałciłby mnie, bo jak to inaczej nazwać, kiedy kobieta nie jest w stanie powiedzieć „nie" i wrócić do domu. Zrobił to celowo.
— Specjalnie? To niemożlive! — zdziwiła się gryf. — Przecież vidać, że on ma złote serce! Nie mógł tego zrobić! Przecież to podłe!
— A jednak. Miał taki zamiar. Co prawda trochę się potem zrehabilitował, ale Kasia może nie pamiętać, bo była sztywna — Artur stwierdził niezaprzeczalny fakt. Byłam prawie martwa.
— To drań, najgorszy, jakiego można sobie wyobrazić. Tak mnie omotał, że go pod ten prysznic sama ciągnęłam. Mogłam tam zostać i nigdy nie wrócić do domu, żeby wam dać jeść — westchnęłam, ale, prawdę mówiąc, czułam, że w szpitalu działo się więcej, niż mi powiedzieli lekarze. Nadal miałam problemy z pamięcią i umykały mi codzienne szczegóły. Bolała mnie głowa.
— To najgorsze, co mogłoby nas spotkać. Brak żarcia — jęknął przestraszony Artur.
— Mogłam przecież vylecieć przez komin, zawsze to robię — zawahała się Falka. — Upolovałabym nam myszy.
Artur skrzywił się z niesmakiem, mrużąc oczy. Na samą myśl o gryzoniach miał odruch wymiotny, wszak Daniel przed wyjazdem zawekował mu kilkanaście słoików z gęsiną i indykiem, a już wszystkie dawno zjadł.
— Możliwe, że moje zaklęcie będzie walczyło z jego podłą elfią naturą — przyznałam. — Boję się, że Marek zrobił coś jeszcze. Od pewnego czasu ciągle mam ochotę na surowe warzywa, kiszone ogórki i swędzą mnie uszy.
— Mówiłem, że ten cały wegetarianizm jest zaraźliwy — westchnął ze współczuciem kocur. — Ale nie jesteś w ciąży?
Roześmiałam się, tak bardzo ten pomysł wydawał mi się oderwany od rzeczywistości, ale sięgnęłam po komórkę i szybciutko przeanalizowałam dane w aplikacji, nie ufając swojej pamięci. Wiedziałam, kiedy mam swoje bezpieczne dni, a kiedy używać zabezpieczenia, mimo że rzadko miałam okazję korzystać z dobrodziejstw współżycia. Z Markiem na pewno nie, chyba że o czymś zapomniałam. Przecież to absurd. Z Danielem raczej też na pewno chyba nie. Nawet jeśli?! Przecież leżałam w szpitalu, chyba wyszłoby to w badaniach, czy coś. Ciągle pobierali mi krew, robili USG, MRI, ITD. Jęknęłam cicho i poprawiłam rękę na temblaku. No, tego jeszcze by mi brakowało.
— Nie jestem — powiedziałam bez przekonania. — Ale może bym chciała. Mam dom, pracę, którą mogę wykonywać zdalnie. Niedaleko jest żłobek, przedszkole i ośrodek zdrowia. Nic złego by się nie stało, gdybym była w ciąży.
— A mąż? — spytała gryf z troską. — Nie musisz mieć męża? Ve vsi jest bardzo przystojny veterynarz, który akurat szuka żony, został vdovcem v ubiegłym roku na viosnę.
— Nie, no co ty. Po co mąż? Co ty bredzisz — zarechotał Artur.
Rozsiadłam się na sofie i zdrową ręką zrobiłam zamówienie w aptece internetowej. Przez uchylone okno wpadało mroźne, styczniowe powietrze, więc nakryłam się kocem.
— Niestety będę musiała wszystko odebrać w paczkomacie, nie obejdzie się bez pomocy —pomyślałam. Sama nie dawałam nawet rady ubrać płaszcza, nie mówiąc już o jeżdżeniu rowerem. W domu byłam od kilku dni. Z trudem się myłam i czesałam, gotowałam sobie jedną ręką.
— Możesz poprosić Marka o pomoc — zaproponował Artur. — Zostawi nam zakupy pod bramą. Może to jeszcze przemyśl. Nie jest idealny, ale jednak miał te dobre chęci. Tym bardziej że żarcie, to żarcie, a Daniela jakby nie ma i nie wiadomo kiedy wróci...
— Ciéj ni môsz kraba, to dobrô i żaba — przyznała Falka. [gdy nie masz kraba, to dobra i żaba — przysłowie kaszubskie]
— Nigdy go o nic nie poproszę! Nie wiem, co by się musiało stać, żebym kiedykolwiek się do niego odezwała! Choćbym miała na piechotę iść do wsi i nieść z powrotem siatki w zębach.
— To może ten veterynarz pomoże? Widziałam ulotkę z numerem do niego u vas na parapecie. Jest bardzo miły! — wysepleniła Falka.
— Chodź młoda, dajmy jej spokój, wszystko ci wytłumaczę na spacerze — powiedział i wyślizgnął się przez uchylone drzwi tarasowe.
Zostawił mnie z wizytówką Veta i myślami o tym, jak może wyglądać wspomniany przez Falkę mężczyzna. Czy ma taką boską klatę i zgrabne nogi jak Marek, czy raczej szerokie bary i seksowny tyłek jak Daniel? Czy taki uśmiech jak Bron?
— Bardzo przystojny. Vysoki, taki blondynowaty sztyn, pivne oczy, ładne zęby. Fajny facet, starszavy, ale fajny. Pevnie koło czterdziestki. Trochę chyba podobny do ciebie.
— Czekaj, Falka, Ty go znasz? Widziałaś go?
— Mieszka po drugiej stronie vsi, w takim małym domku obok Tomka Elvarta. Ma tam gabinet. Pasowalibyście do siebie.
— Niech to diôble wezna! Lekarz weterynarii Adam Ceynowa to mój starszy brat — powiedziałam z przejęciem. — Styczniowe błękitne niebo przecięła błyskawica i momentalnie zaczęło lać. — Na pewno jest więcej mężczyzn o tym nazwisku, ale to na bank on — zaśmiałam się nerwowo. — Nigdy w życiu nie zadzwonię do Marka, a tym bardziej do Adama, prędzej wezwę Ubera.
Po tym pełnym wrażeń poranku musiałam się znowu położyć, bo oczy wsysało mi do wnętrza czaszki. Uszy paliły mnie żywym ogniem. Po ekstrakcji różdżki została spora blizna, rwała mnie w dzień i w nocy przy każdym oddechu. Usiłowałam się zdrzemnąć, ale natłok myśli tylko mnie rozbudzał. Najbardziej dobijał mnie fakt, że moje czary były beznadziejne. Zaklęcie odwracające alergię przestało działać po niecałej dobie, co wskazywało na to, że moc mam jednak słabiutką. Rachityczną jak gałązki brzózek. A elf? Chciałam mu w końcu wszystko wygarnąć i urządzić prawdziwą awanturę, taką z rzucaniem talerzami. Przez telefon to było bez sensu, a po bliskim spotkaniu mógł trafić do szpitala ze wstrząsem anafilaktycznym. Ponoć nawrót był znacznie gorszy niż pierwotna wersja. Biedny Marek.
— A żebë ce Pùrtk! Diable jeden jo! — przeklęłam siarczyście i wtedy na środku salonu pojawił się kłąb pary. W świetle dnia nie wyglądał złowieszczo, zielonej poświaty prawie wcale nie było widać, a smród siarki rozszedł się od razu, kiedy zrobiłam przeciąg. [Niech cię Purtk (Diabeł)!" lub „Diable jeden!"]
— Ale zadyma! — sapnęła gryf z tarasu, ale nie weszła do domu. Artur nastroszył futro na grzbiecie jak szczotkę i wydał z siebie ostrzegawcze prychnięcie.
— Bron, ty jesteś coraz młodszy — przywitałam Biesa cmoknięciem w policzek. Wyglądał tym razem jak dziarski pięćdziesięciolatek, który pracował właśnie w ogrodzie. Narzucił kraciastą flanelową koszulę na zielony T-shirt i poprawił dresowe, przetarte lekko na kolanach spodnie i wysoko naciągnięte grube skarpety w gumowych chodakach.
— Witaj, Kasiu! Przycinałem akurat krzewy pod domem. Co się stało, że mnie wołasz? — Zdjął bawełnianą czapkę, a na przyklapniętych ciemnych włosach nie zauważyłam nawet śladu siwizny. Niebieskie oczy zalśniły złowieszczo.
Bronisław Bies, diabeł wcielony, starszy pan konduktor, którego poznałam w pociągu do Rzeszowa, był jedyną osobą, która odwiedzała mnie w szpitalu. Marek dostał silnego nawrotu alergii i nie chciał mnie oglądać, a Daniel trafił przed Radę Starszych i prawdopodobnie siedział w areszcie. Codziennie przynosił mi owoce, kwiatki, poprawiał poduszki i opowiadał, co się działo w Lęborku, w czasach jego młodości.
— Dobri dzéń! Co z Wilkołakiem? — spytałam od razu. — Nie odzywa się. Martwi mnie to.
— W piekle go nie ma — odpowiedział w pośpiechu. — Ustawiłem sobie powiadomienie sms'em, jeśli do nas trafi. Mamy taką appkę "Dusza Plus", przy każdej widnieje aktualny status. — Bron poklepał się po kieszeni, z której widać było zarys komórki.
— Ty masz swoje appki, ja mam swoje — zaśmiałam się niepewnie. — A przy mojej duszy nie masz tam jakiejś dodatkowej informacji? Rozszerzenia, czy upgrade'u?
— Dzisiaj dostałem urlop, bo serwerownia stanęła po przeglądzie klimatyzacji, więc nie mogę sprawdzić. — Bron spojrzał na mnie czujnie spod ciemnych brwi. Odłożył nożyce do żywopłotu w przedpokoju na komodzie i umył ręce.
— Zawsze się tak martwisz? — spytał, bo chodziłam po pokoju od okna do drzwi. Mój domek był naprawdę malutki. — Kobiety od zarania dziejów rodziły dzieci, a dla nas w piekle, nowe dusze to nowe możliwości.
— Zrobię ci herbatę — zaproponowałam i wydęłam usta. Czułam się przy nim swobodnie, choć Artur ciągle mi powtarzał "Uważaj, to diabeł. Taki z piekła. Nie ufaj mu."
— Odpoczywaj, chyba źle się czujesz. Sam zaparzę, wiem mniej więcej, gdzie co leży — powiedział z namysłem, otwierając po kolei wszystkie szafki w kuchni. Po chwili zirytowany Bron strzelił palcami, a na stoliku pojawił się parujący imbryk i dwa kubki. — Tak jest szybciej — przyznał.
— Dzãkùja [dziękuję], nie mam ostatnio siły. Używacie magii w piekle? — zdziwiłam się.
— Nie, to prosta komenda, która przemieszcza potrzebne przedmioty z miejsca na miejsce, atom po atomie. W piekle mamy najlepszych inżynierów, wiesz, Oppenheimera, czekamy jeszcze na Billa i Elona — roześmiał się, szczerząc przy tym białe, równiuteńkie zęby. Pewnie licówki. Ciekawe, czy też z Tczewa.
— Gates to jeszcze, ale Musk nie jest inżynierem, ale rozumiem, że na niego czekacie. To po co była ci różdżka? Czemu ją zabrałeś?
— Widzisz, Kasiu — skoncentrował się na niesionej tacy z wrzątkiem — tylko ja potrafię jej używać, a poza tym, gdybym zostawił ją w twoim ramieniu na pewno byś umarła, a nie chciałem tego.
Z jego postawy wyczytałam udawaną troskę. Ręce założone na piersi, skrzyżowane nogi.
— Przeglądałaś księgę, którą pożyczył ci Marek? Zanim oddałem ją Serafinom do biblioteki, studiowałem te zapiski kilka lat. Czy wiesz, skąd się biorą czarodziejskie różdżki? — spytał, siadając obok na sofie i podał mi kubek mojego ulubionego Earl Grey'a.
— Z jednorożców — odpowiedziałam bez wahania. — Z takiego artefaktu może korzystać ktoś, kto w ogóle nie ma mocy. Nawet wampir, czy strzyga, zwykły człowiek też.
— Tak, ale nie do końca. Znasz się trochę na ogrodnictwie? — spytał, a ja pokręciłam przecząco głową. — Słyszałaś o drzewie różdżkowym? Takie drzewo raz na sto lat wydaje owoce, w postaci różdżek. Dojrzałe można zerwać i wkopać w ziemię, wyglądają trochę jak kopce ze szparagami. Rosną bardzo powoli i wytwarzają bulwę, która staje się jednorożcem. Można też ściąć niedojrzałą różdżkę i zanurzyć ją w masie perłowej.
— Mordowanie jednorożców nie jest konieczne?
— Tak i nie. Róg jednorożca kumuluje całą jego siłę, stąd jego moc. Różdżka z uprawy musi być naładowana siłą zewnętrzną. Najlepiej z wybuchu supernowej. Trochę nam to nie na rękę, bo nie zawsze zdąży się na czas, a jednak to jest spory kawałek kosmosu do obskoczenia.
Bronisław wypił do końca herbatę i odstawił kubek. Uszy swędziały mnie coraz bardziej, pewnie też jakaś alergia, albo przeciąg, albo cholerawieco.
— Niestety, cały problem polega na tym, że do hodowli drzew różdżkowych potrzebne są czarownice. Wybacz, Kasiu za to, co zaraz powiem. Czarodziejska różdżka wbita w ciało czarownicy zapuszcza korzenie, czerpiąc z niej magię bezpośrednio. Taką sadzonkę umieszcza się dwa metry pod ziemią.
— Nie słyszałam o takich drzewach, stąd pewnie popularność polowań na jednorożce? — powiedziałam trzeźwo, choć informacja, że mogłam skończyć jako sadzonka, prawie wtrąciła mnie z równowagi.
— Albo jednorożce, albo czarownice — przyznał diabeł. — Dla mnie wybór jest prosty, choć nie jestem za niepotrzebnym zabijaniem. Pewnie lepiej byłoby mieć ze dwie grządki w ogródku i jakąś ładowarkę solarną.
— Jest jeszcze jeden sposób, o którym słyszałem — powiedział Bron po chwili wahania. — Ale musisz ze mną wyjść na podwórko. Chodź, pomogę ci włożyć kurtkę i buty, żebyś się nie przeziębiła. Jest chłodno.
— A ty? Nie zmarzniesz? — spytałam z troską, bo Bies nie miał przy sobie żadnej kapoty, nawet tej skórzanej, więc założyłam mu na szyję swój ręcznie robiony, czerwony szalik.
— Mnie ogrzewa ogień piekielny, a tak serio mam kalesony z merino i dwie pary skarpet.
Ubrałam ciepłą czapkę, uszy już mnie solidnie świdrowały, nie chciałam, żeby mnie przewiało. Powinnam szykować się na teleporadę. Wyszliśmy na zewnątrz, a diabeł nadawał dalej.
— Istnieje legenda, o Czarownicy, z której dzielny rycerz jakimś cudem wyrwał różdżkę, a w miejscu, gdzie padały krople jej krwi urosły nowe.
— A potem żyli długo i szczęśliwie?
— W ranę wdało się zakażenie, czarownica dostała sepsy i umarła, a rycerz postradał rozum, rzucił się w przepaść i trafił do piekła. No taki średniowieczny troszkę klimat — stwierdził pogodnie, nadrabiając miną.
Bronisław krążył po ogrodzie schylony, przyglądając się bacznie wypalonej trawie, gdzie miesiąc wcześniej wyczarowałam portal. W pewnym momencie rzucił się na kolana i z przymkniętymi oczami zaczął głaskać mech i wydłubywać z ziemi drobne kamyczki. W końcu wrzasnął "Auć!", coś mu się chyba wbiło w nogę. Podeszłam ostrożnie. Tuż przy bramie, blisko czarciego kręgu z ziemi wystawały małe, białe stożki.
— Bron, to chyba grzybki, może kropidlaki, są ponoć dobre smażone na masełku — powiedziałam.
— Nie, Kasiu. To małe różdżki — tłumaczył mi jak dziecku. — Wyrosły tam, gdzie spadły krople twojej krwi, a czarci krąg pomógł im wykiełkować. Wyślę ci email z instrukcją jak o nie dbać, a na razie otoczymy je tylko siatką, żeby nie obżarły ich zające. — W jego kieszeni zawibrował telefon. Bron spojrzał w niebo, mrużąc oczy. Dzień był znowu jasny i słoneczny, choć chłodny. — Muszę już zmykać! Do widzenia!
Zniknął. I tyle go widzieli. Mój ogród mógł stać się w najbliższym czasie poligonem doświadczalnym. Bron natomiast, krętacz jeden i tak nie odpowiedział na pytanie, które zadałam na samym początku. Do czego potrzebna była mu ta różdżka?
c.d.n.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top