𝙲𝙷𝙰𝙿𝚃𝙴𝚁 𝟸𝟶
— Hongjoong, ocknij się — zawołał spanikowany Seonghwa, patrząc, jak cudem ocalały traci przytomność. Dotknął jego zakrwawionej twarzy, drżąc ze strachu o życie przyjaciela.
Był zmęczony walką, wykończony wręcz morderczym starciem z dwoma silniejszymi osobnikami. Czuł ból, zwłaszcza w nadwyrężonym nadgarstku. Zignorował obrażenia, nie potrafiąc przejmować się w tym momencie samym sobą. Ważniejsze było zdrowie oraz życie odzyskanego z wyspy chłopaka.
— Hej, mały, co z tobą? — Usłyszał tuż nad sobą głos mężczyzny. Zwracał się do siedzącego nieopodal Yeosanga.
Park odwrócił się, spoglądając na ściągniętą bólem twarz miniaturki. Zerwał się z miejsca, jeszcze bardziej przerażony.
— Co ci jest? — wydusił z trudem, przyglądając się chłopakowi, oceniając jego stan. Nie dostrzegł żadnej widocznej rany, ani śladów krwi.
— To... to ręka. Chyba jest złamana... — wyjaśnił, spoglądając na nieruchomą, przyciśniętą do brzucha kończynę.
— Trzeba będzie ją nastawić — stwierdził spokojnie pan Lee. — Ty zostań z nieprzytomnym — zwrócił się do wilka. — Ja zajmę się jego ręką.
Zastosował się do polecenia, z niepokojem zerkając na miniaturkę. Wyraźnie drżała ze strachu, wiedząc, że zaraz poczuje ogormny, wręcz niewyobrażalny ból. Niestety, był on konieczny, by kości właściwie mogły się zrosnąć.
Nachylił się nad nieprzytomnym wciąż Kimem. Próbował przywrócić chłopaka do przytomności. Kiedy usłyszał rodzierający krzyk Yeosanga, skulił się, zaczynając płakać.
✩。:*•.───── ❁ ❁ ─────.•*:。✩
Tuląc do siebie wykończonego bólem Yeosanga, spoglądał na leżącego, wpatrującego się w sufit Hongjoonga. Odzyskał przytomność, z opatrzonych ran nie sączyła się już krew, którą poplamione były tu i ówdzie bandaże.
— Ostrożnie — powiedział cicho do zmieniającej pozycję miniaturki. Nastawiona ręka, odpowiednio usztywniona i unieruchomiona była tym, na co oboje musieli uważać.
— Nadal nie wierzę w to, co się stało... — wyszeptał Kim, zerkając przez niewielkie okno, na przesuwające się po niebie chmury. — Pomogliście mi... się stamtąd wydostać — mówił z wyraźnym trudem. — Nigdy wam tego nie zapomnę...
— Nie mogłem nie pomóc przyjacielowi — stwierdził Park, zerkając na dłoń Kanga, której wierzch delilatnie głaskał.
— Byłeś wściekły, myślałem... myślałem, że nie chcesz mnie znać.
— Nadal jestem wściekły, nie myśl sobie, że nie.
— W takim razie dlaczego...
— Naprawdę chcesz wiedzieć? — wtrącił się Yeosang. Jego głos przybrał ostre, niebzyt przyjemne tony. — Przyjaźń zobowiązuje. Ryzykował dla ciebie życie, bo nie zostawia się przyjaciół w potrzebie. Mógł zginąć, w każdej chwili mogła stać mu się krzywda, bo tobie zachciało się zabijać bezbronną króliczycę! Powinieneś był zostać na tej cholernej wyspie, tam jest miejsce dla takich jak ty!
Poderwał się z miejsca, wykrzyczawszy wszystko, co dusił w sobie od dłuższego czasu. Wybiegł na pokład, żałując, że nie może uciec gdzieś dalej. Podszedł do stojącego przy sterze mężczyzny.
— Niebawem dotrzemy do miasta — oznajmił, zerkając na uporczywie wpatrującego się w horyzont siedemnastolatka. — Nie lubicie się z tym... wilkiem — bardziej stwierdził niż zapytał.
— Nie. I nie mam zamiaru tego zmieniać. Pomogłem Seonghwie, bo bardzo go... lubię. A Hongjoonga nienawidzę. Ma przyjaciela, na którego w ogóle nie zasługuje. Nie po tym, co zrobił.
Zapadła cisza. Yeosang nie chciał rozmawiać, na szczęście dla niego obyło się bez pytań.
— Mówiliście, że uciekliście ze szkoły...
— Nie wiem, co planuje Seonghwa. Chciałbym wrócić, ale on... nie zostawi Hongjoonga samemu sobie. Gdzie się zatrzymamy — tego też nie wiem. Niczego już nie wiem...
Usłyszał kroki. Odwrócił głowę, spoglądając na stojącego nieopodal Parka. Z wahaniem podszedł do niego, przytulił się, uważając przy tym na złamaną rękę.
— Nie żałuję, że ci pomogłem — powiedział cicho, spoglądając w oczy wilkowi. — Ta złamana ręka to nic w porównaniu z tym, jak bardzo bałem się o twoje życie.
Zetknęli się czołami, wkrótce doprowadzając do pocałunku — do mnóstwa pocałunków, za jakimi oboje tęsknili.
✩。:*•.───── ❁ ❁ ─────.•*:。✩
Zatrzymali się w porcie. Zabrali plecaki, gotowi do odejścia. Tylko dokąd? O tym żaden z nich nie miał pojęcia.
— Poradzisz sobie? — zapytał Park podnoszącego się z łóżka wilka.
— Jasne... — odpowiedział, stając o własnych siłach. Odetchnął, wychodząc na pokład, gdzie oczekiwał ich rozmawiający z Yeosangiem mężczyzna.
— Podobno nie macie się gdzie podziać... — zagadnął, spoglądając na pozostałą dwójkę.
— Fakt. Do szkoły nie wrócimy, ale znajdziemy sobie jakieś tymczasowe zakwaterowanie. A potem... potem się zobaczy, damy sobie radę. Najważniejsze i najtrudniejsze już zrobiliśmy... — Mówiąc to, spojrzał na Hongjoonga. — Jeszcze raz dziękujemy za pomoc.
— Mam propozycję. Polubiłem was, macie rannych... Nie możecie się w takiej sytuacji tułać po ulicach. A ja dysponuję mieszkaniem. Należało do mojej córki, ale... — Wyraźnie posmutniał na wspomnienie dziewczyny. — Jej już nie ma. I... możecie się tam zatrzymać, na jak długo chcecie...
— Nie możemy się narzucać, już wystarczająco...
— Z chęcią, dziękujemy bardzo — wtrącił się Kang. Przyjął propozycję, ku zdziwieniu Seonghwy.
— Widzisz, tak się przyjmuje pomoc. — Uśmiechnął się pan Lee do odrobinę zakłopotanego Parka. — A teraz chodźcie. Dam wam klucze i podam adres.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top