Wieś spokojna...
Gdy zobaczyli pierwszych ludzi był już zmierzch. Małe dzieci beztrosko biegały i, mimo wołań rodziców, nie chciały wracać do domów. Ludzie wracali z pól, śmiejąc się i rozmawiając ze sobą. Na gankach drewnianych domów, na fotelach siedziały starsze osoby. Niektóre czytały książki, a inne gawędziły o minionym dniu. Tubylcy tylko spoglądali na przejezdnych i szli dalej. Najwyraźniej nie mieli nic przeciwko obcym.
Nagle mała, czarnowłosa dziewczynka śmiejąc się wpadła na koturina. Uderzyła niechcący głową w jego nogi i upadła na ziemię. Za nią biegł jej rodzic, który dogonił córkę i szybko podniósł ją na ręce.
— Bardzo pana przepraszam.
— Nic... się nie stało... — zawahał się Shea. Był zaskoczony wszystkim, co tu widział. Nigdy nie bawił się z innymi dziećmi, dlatego widok tylu radośnie biegających małych ludzi był dla niego dziwny. W dodatku w życiu nie widział obrazu spokojnej wsi. Wszystko, co do tej pory znał to ciągła walka o przetrwanie, brutalność i pogardliwe spojrzenia.
A tutaj? Jakiś człowiek go przeprosił. Nigdy wcześniej nikt tego nie zrobił. To był szok usłyszeć coś takiego i to z takiego błahego powodu, jak przypadkowe zderzenie. Może ten mężczyzna nie widział jego dziwnych kosmyków włosów? Czy zmienił by nastawienie, gdyby dowiedział się, że nie rozmawia z człowiekiem?
Zethar nie zwracając uwagi na zmieszanie nastolatka zadał pytanie tubylcowi.
— Może mi pan powiedzieć, czy jest tutaj jakieś miejsce, gdzie można spędzić noc?
— Tak, jest tu jedna gospoda. To tamten dom. — Wskazał ojciec.
Brunet podziękował i cała czwórka odeszła we wskazanym kierunku.
Gdy weszli do karczmy rozległ się dźwięk dzwonka, informujący o nowych klientach. Podeszli do drewnianej lady i poczekali na właściciela.
— Ma pan wolne pokoje? — zapytał Zethar starszego mężczyznę. Był niski, a na jego włosach oraz brodzie pojawiły się już siwe włoski. Miał pogodny wyraz twarzy. Spojrzał na gości i lekko się uśmiechnął.
— Mam jeden czteroosobowy. Jedna złota za wynajem.
Zethar wyjął z kieszeni monetę i położył ją na blat. Gospodarz zaprowadził klientów na piętro, do pokoju.
— Czy jest szansa byśmy dostali coś do jedzenia?
— Tak, zostało coś z kolacji. Zejdźcie za chwilę na dół.
— Dziękujemy.
Właściciel zamknął drzwi, zostawiając ich samych.
Pokój niczym się nie wyróżniał. Był prosty i mały. Na wyblakłej ze starości, drewnianej podłodze niedaleko od siebie stały cztery, pościelone łózka. Naprzeciwko drzwi było okno, którego widok rozprzestrzeniał się częściowo na wioskę, a częściowo na małe pole, zakończone lasem.
Gdy wrócili na parter usiedli przy stole, na którym stały drewniane miski z gulaszem i połówkami chleba obok. Reszta gospody świeciła pustkami.
W trakcie gdy wszyscy, oprócz Ivara, który oddał swoją porcję wilkołakowi, jedli posiłek, z tylnej części budynku, przeznaczonej tylko dla właścicieli, weszła na oko dziesięcioletnia dziewczynka.
— Tato, nie widziałeś może naszyjnika mamy?
— Znowu pożyczyłaś go bez pytania i zgubiłaś? — westchnął ojciec.
Dziewczynka poddenerwowana przytaknęła głową. Zauważyła, że nie są sami dopiero wtedy, gdy goście oddawali właścicielowi puste naczynia, dziękując za jedzenie. Mała blondynka zaciekawiona spojrzała na zakapturzone postacie.
— Jesteście ludźmi? — zapytała bezpośrednio, bez skrępowania. Na to pytanie Zethar i reszta się zdziwili. Natomiast ojciec dziewczynki natychmiast zwrócił się do córki.
— Lillea! — skarcił ją. — Takich pytań nie zadaje się gościom. Przeproś!
Brunet zaśmiał się i zdjął kaptur.
— Ja tak, ale co do tej trójki za mną, to nie byłbym taki pewien. — Reszta także ściągnęła nakrycia z głów.
— Rozumiem, że pewnie wracacie z Hortin? Tamto miasto nie przepada za innymi rasami, dlatego często tu widzimy kogoś kto nie jest człowiekiem — mówił właściciel, zanosząc talerze do kuchni.
— Dobrze o tym wiemy... — skomentował Zethar, zajmując miejsce przy barze. Spojrzał się wymownie na Sheę i Yakova. Ci tylko wzruszyli ramionami, że to nie ich wina, że zostali wyrzuceni za bramę.
— Tato — zaczęła dziewczynka zakładając cieplejsze ubrania przy wyjściu. — Idę zobaczyć, czy nie zostawiłam go u koleżanki.
— Lila, jest już ciemno — zaniepokoił się ojciec. — Jutro pójdziesz. Nie wychodź po zmroku.
— To naprzeciwko. Nic mi się nie stanie. — Wyszła nie czekając, na dalszą reakcję rodzica. Ten tylko zaczął się mocniej denerwować.
Zethar uśmiechnął się lekko. Przypomniało mu się, jak Shea odstawiał podobne sceny, gdy był mały.
— Ech, przepraszam za nią — westchnął gospodarz.
— Nic się nie stało. — Brunet wstał z krzesła. — My już będziemy iść.
— Dobrej nocy.
Shea wszedł ostatni do pokoju i zamknął drzwi.
— Mili ludzie — stwierdził Yakov, rozłożony na jednym z łóżek. Pozostali mu przytaknęli.
— To co, może zagramy? — zaproponował Zethar wyjmując karty.
— Mi się nie chce - odparł koturin kładąc się na posłaniu pod oknem.
— Jak zwykle...
— Pewnie boi się kolejnej przegranej — skomentował wilkołak.
— Z kim? Z tobą? Jak ty własnego ogona nie potrafisz złapać?
— Powiedział pchlarz, myjący się językiem.
Shea i Yakov mordowali się wzrokiem. Wampir i brunet tylko patrzyli się z podziwem, że ci jeszcze się na siebie nie rzucili i nie pozabijali.
Nagle za oknem usłyszeli jakieś hałasy. Koturin wyjrzał, aby dowiedzieć się, co się dzieje. Było już całkowicie ciemno, a jednak niektórzy dorośli biegali z pochodniami i po ich minie można było wywnioskować, że są zdenerwowani oraz przestraszeni.
— O co chodzi? — zapytał wilkołak.
Nastolatek uchylił okno. Teraz wyraźniej było słychać, o czym ludzie rozmawiali.
— Jest źle. Powiadom Morry'ego — powiedział jeden z mężczyzn i drugi pobiegł w dół ulicy, w kierunku karczmy. Nagle z parteru usłyszeli mocne walenie w drzwi. Zaciekawieni cicho wyszli z pokoju i podeszli do schodów.
— Dziś znowu zaatakowali — informował nerwowo jeden z mieszkańców.
— Gdzie? — odpowiedział mu gospodarz.
— Niedaleko, ale nie to jest najgorsze. Pobiegliśmy ich przepędzić, lecz... — zawahał się zdenerwowany. Wyraźnie było widać, że jest mu trudno o tym mówić. — Gdy uciekali, na polu była Lillea. Porwali ją.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top